Komisja śledcza uzurpuje sobie władzę, której nie powierzył jej Sejm Domaganie się przez komisję śledczą ds. Orlenu materiałów przechowywanych w IPN jest wielkim nadużyciem. To prawdziwy pucz, który naruszył nie tylko dobre obyczaje sejmowe, ale i prawo. Jest świętą tradycją parlamentu, że ważnych głosowań nie przeprowadza się z zaskoczenia. Uchwały mają odzwierciedlać wolę posłów, a nie wykorzystywać chwilową przewagę mniejszości. A tak właśnie postąpił Roman Giertych, kiedy Józef Gruszka powierzył mu dokończenie dogasających już obrad. Zamiast zamknąć posiedzenie, zgłosił i poddał pod głosowanie superważny wniosek, który powinien być rozpatrzony w obecności wszystkich członków komisji (11 posłów). Tymczasem w sali było zaledwie 5 posłów, bo pozostali już wyszli.
W takim szczątkowym kształcie komisja przegłosowała wniosek łamiący aż dwie ustawy. Po pierwsze, pogwałciła art. 7 ustawy o sejmowej komisji śledczej, mówiący, że "z uprawnień wynikających z przepisów ustawy komisja korzysta tylko w zakresie niezbędnym do wyjaśnienia sprawy będącej przedmiotem jej działania oraz w taki sposób, aby nie naruszyć dóbr osobistych osób trzecich". Konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać, jaki związek z badaniem kontraktów spółki powstałej pod koniec lat 90., a także z wyjaśnianiem okoliczności zatrzymania jej prezesa w 2002 r., mogą mieć przechowywane w IPN materiały służb specjalnych, wytworzone przed 1990 r. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o przeprowadzenie dzikiej lustracji urzędującego prezydenta RP i premiera, dwóch byłych premierów i innych osób, które naraziły się wnioskodawcy. Tym samym złamano ustawy: o lustracji oraz IPN, które precyzyjnie regulują, kto i na jakich warunkach ma prawo przeprowadzać lustrację.
Autorzy tego bezprawia obłudnie tłumaczą, że nie chodziło im o lustrację, lecz o sprawdzenie wiarygodności świadków. Tyle że owo weryfikowanie wiarygodności sprowadza się do ustalenia, czy ktoś był tajnym współpracownikiem SB, a na tym właśnie polega lustracja. Ów eufemizm o sprawdzaniu wiarygodności jest jeszcze groźniejszy niż samo naruszenie ustawy lustracyjnej. Oznacza bowiem, że komisja uzurpuje sobie władzę wykraczającą poza sprawy zlecone jej przez Sejm. W świetle tej interpretacji może się ona zająć każdym wydarzeniem z życia świadka, choć nie miałoby to nic wspólnego z badaną sprawą.
Analogiczne interpretacje stosowano w najciemniejszych okresach historii. W ramach sprawdzania wiarygodności wbijano świadkom drzazgi pod paznokcie i przypalano ich ogniem. Tego komisja śledcza raczej robić nie będzie, choć na pewno niejednym nas jeszcze zaskoczy. Nie zanosi się jedynie, by zaskoczyła sprawozdaniem, które miało być przygotowane na Nowy Rok. Kończy się styczeń, a sprawozdania nie widać. Obiecanki cacanki, zaś głupiemu dzika lustracja.
Autorzy tego bezprawia obłudnie tłumaczą, że nie chodziło im o lustrację, lecz o sprawdzenie wiarygodności świadków. Tyle że owo weryfikowanie wiarygodności sprowadza się do ustalenia, czy ktoś był tajnym współpracownikiem SB, a na tym właśnie polega lustracja. Ów eufemizm o sprawdzaniu wiarygodności jest jeszcze groźniejszy niż samo naruszenie ustawy lustracyjnej. Oznacza bowiem, że komisja uzurpuje sobie władzę wykraczającą poza sprawy zlecone jej przez Sejm. W świetle tej interpretacji może się ona zająć każdym wydarzeniem z życia świadka, choć nie miałoby to nic wspólnego z badaną sprawą.
Analogiczne interpretacje stosowano w najciemniejszych okresach historii. W ramach sprawdzania wiarygodności wbijano świadkom drzazgi pod paznokcie i przypalano ich ogniem. Tego komisja śledcza raczej robić nie będzie, choć na pewno niejednym nas jeszcze zaskoczy. Nie zanosi się jedynie, by zaskoczyła sprawozdaniem, które miało być przygotowane na Nowy Rok. Kończy się styczeń, a sprawozdania nie widać. Obiecanki cacanki, zaś głupiemu dzika lustracja.
Więcej możesz przeczytać w 4/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.