Treści i dramaturgii monodramów naszych polityków nie wymyśliliby Almodóvar i Mrożek razem wzięci Teatralna Warszawa ma nowy narkotyk. W teatrze Studio widzowie, głównie dwudziestoletnie dziewczyny, na własne oczy mogą zobaczyć, jak Michał Żebrowski rozpaczliwie usiłuje pokonać wizerunek Skrzetuskiego i Wiedźmina. Raczej nie widzą, jak ich idol, sadzący banały i płaskie dowcipasy, ponosi druzgocącą klęskę. Dziewczynom Żebrowski podoba się bezwarunkowo, więc równie dobrze mógłby mówić cokolwiek, a nawet milczeć. I to byłoby może najlepsze rozwiązanie. Monodram "Doktor Haust" to doskonały przykład magii nazwiska, a właściwie trzech nazwisk. Tekst - nie szkodzi, że wyważający dawno otwarte drzwi - napisał Wojciech Kuczok, a sztukę wyreżyserowała Magdalena Piekorz, nagrodzona za "Pręgi" Złotymi Lwami w Gdyni.
Tymczasem naprawdę trudno o coś okropniejszego niż godzina manierycznego pokrzykiwania źle ustawionym głosem. "Doktor Haust" jest świetną ilustracją porzekadła "lekarzu, lecz się sam". Tytułowy doktor Haust, psychoanalityk alkoholik, jest przezroczysty jak umyte okno, a jego odtwórcę dzielą lata świetlne od młodzieńczych talentów Cybulskiego czy Lindy, których dziś zastępuje.
Nie wystarczy być
"Doktor Haust" to kolejny monodram w stolicy w tym sezonie - po spektaklach Wojciecha Pszoniaka ("Belfer"), Ireny Jun ("Biesiada u hrabiny Kotłubaj" Gombrowicza) i niesamowitej Ewy Kasprzyk ("Patty Diphusa" według Almodóvara). Powraca też po latach Jerzy Stuhr w sławnym "Kontrabasiście". Na jednoosobowym występie przed publicznością potknął się niejeden wybitny aktor mówiący nawet niezły tekst. Żeby samemu utrzymać uwagę przez godzinę czy półtorej, trzeba po prostu być na scenie kimś. Takim kimś potrafi być Joanna Szczepkowska jako "Goła baba", prześmiewająca i zbytnio uduchowionych, i prostaków. Jest takim kimś Krystyna Janda jako niesforna fryzjerka "Shirley Valentine", jest Annie Girardot, która niedawno zafrapowała w stolicy nawet nie znających francuskiego - jako ekscentryczna profesorka... życia.
Do monodramów nie potrzeba laserowych świateł, orkiestry czy chóru panienek z piórami w wiadomym miejscu. Potrzebne akcesoria mieszczą się często w jednej walizce. Irenie Jun wystarcza gigantyczny kapelusz, Ewie Kasprzyk - jak na graną przez nią gwiazdę porno przystało - różowa peruka, Joannie Szczepkowskiej - kilka parasoli i czajnik. Monodramy łatwo wozić i jeśli nawet nie są złotodajnymi żyłami, to przynajmniej pozwalają zarobić i wykonawcom, i producentom.
Żeby przyciągnąć publiczność na monodram, najpierw przez lata trzeba wyrabiać sobie nazwisko. Tekst monodramu musi pasować do temperamentu aktora i opowiadać historię, która rozbawi, zszokuje lub wzruszy. I dobrze jest wiedzieć, komu się ją proponuje. Niedawno pojechał do Wiednia Jan Peszek ze sztuką naszego sztandarowego awangardzisty Bogusława Schaeffera. Wybitny aktor i dobry tekst - czyż można chcieć czegoś więcej? A jednak publiczności Ośrodka Polskiego występ się nie spodobał. Ciężko, głównie fizycznie, pracujący tam rodacy nie po to elegancko się ubrali i niemało zapłacili, by oglądać na scenie robociarską drabinę i mało salonowe swawole artysty.
Monodram Giertycha
Ubiegłoroczny I Przegląd Monodramu Współczesnego udowodnił, że w Polsce nie brakuje pomysłów na ten gatunek teatru. Można wywoływać duchy - jak Ziuta Zającówna w "Seansie spirytystycznym", można oceniać ludzkość z perspektywy psa - jak Krzysztof Pyziak w "Dociekaniach psa". Można się tłumaczyć z zamordowania rodziny - jak w "Skoro jużem zaszlachtował" Jarosława Gajewskiego, i z zabicia dziecka - jak w głośnej sztuce "Jordan" w przejmującym wykonaniu Doroty Landowskiej.
Trudnej sztuki jednoosobowego teatru próbuje dziś wielu nieaktorów. Treści i dramaturgii monodramów naszych polityków przed komisjami i w sądach - nie mówiąc o wykonaniu - nie wymyśliliby Almodóvar i Mrożek razem wzięci.
Nie wystarczy być
"Doktor Haust" to kolejny monodram w stolicy w tym sezonie - po spektaklach Wojciecha Pszoniaka ("Belfer"), Ireny Jun ("Biesiada u hrabiny Kotłubaj" Gombrowicza) i niesamowitej Ewy Kasprzyk ("Patty Diphusa" według Almodóvara). Powraca też po latach Jerzy Stuhr w sławnym "Kontrabasiście". Na jednoosobowym występie przed publicznością potknął się niejeden wybitny aktor mówiący nawet niezły tekst. Żeby samemu utrzymać uwagę przez godzinę czy półtorej, trzeba po prostu być na scenie kimś. Takim kimś potrafi być Joanna Szczepkowska jako "Goła baba", prześmiewająca i zbytnio uduchowionych, i prostaków. Jest takim kimś Krystyna Janda jako niesforna fryzjerka "Shirley Valentine", jest Annie Girardot, która niedawno zafrapowała w stolicy nawet nie znających francuskiego - jako ekscentryczna profesorka... życia.
Do monodramów nie potrzeba laserowych świateł, orkiestry czy chóru panienek z piórami w wiadomym miejscu. Potrzebne akcesoria mieszczą się często w jednej walizce. Irenie Jun wystarcza gigantyczny kapelusz, Ewie Kasprzyk - jak na graną przez nią gwiazdę porno przystało - różowa peruka, Joannie Szczepkowskiej - kilka parasoli i czajnik. Monodramy łatwo wozić i jeśli nawet nie są złotodajnymi żyłami, to przynajmniej pozwalają zarobić i wykonawcom, i producentom.
Żeby przyciągnąć publiczność na monodram, najpierw przez lata trzeba wyrabiać sobie nazwisko. Tekst monodramu musi pasować do temperamentu aktora i opowiadać historię, która rozbawi, zszokuje lub wzruszy. I dobrze jest wiedzieć, komu się ją proponuje. Niedawno pojechał do Wiednia Jan Peszek ze sztuką naszego sztandarowego awangardzisty Bogusława Schaeffera. Wybitny aktor i dobry tekst - czyż można chcieć czegoś więcej? A jednak publiczności Ośrodka Polskiego występ się nie spodobał. Ciężko, głównie fizycznie, pracujący tam rodacy nie po to elegancko się ubrali i niemało zapłacili, by oglądać na scenie robociarską drabinę i mało salonowe swawole artysty.
Monodram Giertycha
Ubiegłoroczny I Przegląd Monodramu Współczesnego udowodnił, że w Polsce nie brakuje pomysłów na ten gatunek teatru. Można wywoływać duchy - jak Ziuta Zającówna w "Seansie spirytystycznym", można oceniać ludzkość z perspektywy psa - jak Krzysztof Pyziak w "Dociekaniach psa". Można się tłumaczyć z zamordowania rodziny - jak w "Skoro jużem zaszlachtował" Jarosława Gajewskiego, i z zabicia dziecka - jak w głośnej sztuce "Jordan" w przejmującym wykonaniu Doroty Landowskiej.
Trudnej sztuki jednoosobowego teatru próbuje dziś wielu nieaktorów. Treści i dramaturgii monodramów naszych polityków przed komisjami i w sądach - nie mówiąc o wykonaniu - nie wymyśliliby Almodóvar i Mrożek razem wzięci.
Więcej możesz przeczytać w 4/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.