Otwarcie wszystkich teczek nie ujawni żadnej tajemnicy rządzenia PRL, bo to nie bezpieka rządziła Kiedyś usłyszałem, że przemiany roku 1989 były rzeczą służb specjalnych obozu sowieckiego. Takie odkrycia przywiozła uczona aż ze Stanfordu (akurat byłem w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej, gdy prof. Andrzej Stelmachowski odbierał pierwszy telefon sekretarza KC Czyrka, co zapoczątkowało przygotowania do "okrągłego stołu"). Teraz wręcz mitologizuje się wszechwiedzę i wszechwładzę bezpieki w PRL. I to często przy udziale badaczy, którzy się nią zajmują. Wśród pomówień i plotek zapomina się, że Polską rządził aparat partyjny, nie bezpieka. Teczkami zaś wymachuje kolaborant stanu wojennego i syn innego kolaboranta. Reprezentuję zawód, który polega m.in. na zbieraniu informacji. Co naturalne, zbieraliśmy je także na temat SB. Wiedzieliśmy więc, jak duży jej odsetek stanowili urzędnicy, tyle że z poczuciem ważności. Wyobrażenia publiczne o niej kreował "pion operacyjny", posuwający się wielekroć do zbrodni, z reguły przekraczający granice przestępstwa, nawet w drobnych "operacjach" (mojej żonie, gdy byłem "pod szafą", rozkręcili koło w fiaciku, nie mogąc mnie znaleźć; pamiętam i wcześniejszą całą akcję fałszywek pod moim adresem). Krystyna Mokrosińska przestudiowała w IPN teczki na temat nielegalnego SDP lat 1982-1989. Albo się nami nie za bardzo zajmowano, albo zbierano byle co. Czytała takie głupstwa i bzdury, że trudno uwierzyć. Jak o ubogim miesięczniku "Niewidomy Spółdzielca", gdzie Dariusz Fikus miał gromadzić całą czołówkę dziennikarzy. Gdyby zainteresowany poszedł sam do tej redakcji, dowiedziałby się więcej. Na szczęście nic o pionie nagrań dla niewidomych, gdzie kopiowano dosłownie setki nielegalnych kaset.
Władcy kraju, partii i rządu
Z drugiej strony, nie zapomnę relacji mego przyjaciela, wybitnego reportera, który dotarł do Krwawego Franka, skazanego po 1956 r. Dość prosty osobnik, reemigrant z Francji, osiłek z łapą jak bochen, skierowany po przyjeździe na kurs przygotowawczy do bezpieki, opowiadał, jak uczono go nienawiści, zwłaszcza do "wroga wewnętrznego". Gdy wyszedł do pierwszego na przesłuchanie, to "musiał się siłą powstrzymywać, żeby nie rzucić się na niego i nie rozszarpać go". Zabijał. W więzieniach. Ofierze leżącej na ławie na brzuchu kładziono na barkach dość grubą deskę, po czym Franek walił z całej siły swoją potężną łapą, wywołując zawał. Zwłoki wydawano rodzinie (albo i nie wydawano), informując, że więzień zmarł na zawał. Oprawcy w rodzaju Fejgina, Humera czy Różańskiego byli tylko inteligentniejsi.
Bezpieka sprzed 1954 r., potworna służba fanatyków szkolonych do nienawiści, gotowych do każdego łajdactwa, rządziła i partią, i jej aparatem (szczegółów znamy aż za dużo). Straszliwie torturowano znanego mi dobrze starego PPS-owca. Chciano spreparować go przeciw Cyrankiewiczowi, który potem przyjacielowi latami odmawiał wydania papierów do rehabilitacji, aż ten skoczył z trzeciego piętra w radiu na Malczewskiego w Warszawie (stąd tam siatki między piętrami). Przedtem, po 1945 r., mordowali po wsiach PSL-owców, bez pardonu, całe rodziny. Ich późniejszą czarną robotą był obrzydliwy, choć bezkrwawy terror kolektywizacji. W latach 80. podobny fanatyzm i okrucieństwo cechowały osobistych wrogów Pana Boga, "wiernych synów partii", tych od walki z Kościołem, zbrodniarzy psychopatów w rodzaju Piotrowskiego.
Pod władzą aparatu
Od 1954 r. bezpieką rządził już aparat. Po 1956 r. poszło do niej trochę kierujących się zasadą: "trzeba, żeby i tam weszli jacyś przyzwoici ludzie". Odchodzili z niej potem, nie mówili o niej wiele. Już więcej mówił mi, choć niczego o tej sprzed roku 1954, zdemobilizowany Szlachcic. Gesty przyzwoitości zdarzały się jednak i wtedy. Kiedy jako młodzi rewolucjoniści lat 1955-1956 spiskowaliśmy w imię prawdziwego socjalizmu przeciw czerwonej burżuazji, sekretarz propagandy KW parokrotnie żądał, by nasz Klan Płonącego Pomidora wyaresztowano. Wojewódzki szef bezpieki nie posłuchał. Miałem to za pochlebną plotkę. W 1995 r. znajomy przedstawił mi starszego pana: "A ten pan cię 40 lat temu nie aresztował..."
W latach 60. bezpiekę jak wojsko czyszczono z Żydów, bo ZSRR uwodził Arabów. Po 1981 r. gen. Kiszczak wcielił do bezpieki ludzi z kryminalnej.
Ci starali się nawet czasami pomagać. Jeden taki, przeglądając podczas rewizji moją korespondencję, stał tuż obok zajadłego bezpieczniaka, z zimną krwią odkładał jeden list za drugim, mówiąc: "to prywatne, to prywatne, to prywatne". Listy mocno wątpliwe, których nie zdążyłem schować. Oficer z Trójmiasta, który pomagał "Solidarności", nie był wyjątkiem.
Groźniejszy był współpracujący z bezpieką i korzystający z niej rzecznik prasowy rządu od lutego 1981 r., który szczuł ją przeciw ks. Popiełuszce i powinien był odpowiadać za podżeganie do zbrodni. Oszczędzał za to w jakimś sensie Adama Michnika i mnie, sugerując na przykład, że to ja piszę za uwięzionego Adama - co było dla nas obu komplementem. Słyszę, że kogoś w 1981 r. wysyłałem do rzecznika, żeby cofnął swoją rezygnację z członkostwa w SDP. Nieprawda. Podobno jakiś nasz senior finansował dla PRL jakiegoś premiera emigracji. Też dowcip. Dwaj starsi koledzy, którzy wrócili po 1945 r. z emigracji, traktowali rzecznika z najwyższą odrazą, jeszcze umieli się dziwić. Ja, choć młodszy, niczemu się już nie dziwiłem, a na pewno nie temu łgarzowi, kiedyś piszącemu świetne, fingowane, krótkie kryminały (pod pseudonimem, 10 lat miał zakaz pisania). Teraz od lat pławi się w świntuszeniu, czego reklama sprawia mu tylko satysfakcję. Dla jego informacji: lekarka, która mnie odwodziła od wyjazdu do Moskwy na kongres Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy w 1981 r., nie umiała ukryć związków z SB, ale była dobrą lekarką.
Opiekunowie
W minionym ustroju każde przedsiębiorstwo, każda instytucja, ba, każda szkoła
i uczelnia, często każdy wydział uczelni, miały swego "opiekuna" z bezpieki. Decyzje kadrowe, na przykład o awansach, zwłaszcza objętych "nomenklaturą", należały jednak do aparatu partyjnego, nie do bezpieki, bezpieka je co najwyżej opiniowała. W latach 70. czasem sensowniej niż partia. Pamiętam dyrektorów, których "opiekun" informował, że są na nich donosy. Całe wydziały wyższych uczelni rozkładali natomiast partyjni karierowicze. Jeden taki z UJ awansował aż po Centralną Komisję Kwalifikacyjną, z pracami, nawet tą habilitacyjną, o zaiste humorystycznych tytułach. Nie bezpieka zapewniała kariery. I to młody naukowiec, zresztą bardzo zdolny, organizował jako sekretarz KW bojówki nachodzące zajęcia Towarzystwa Kursów Naukowych przed 1980 r. w Warszawie.
"Opiekun" wizytował każdego szefa, w tym każdego kierownika katedry na wyższej uczelni lub naczelnego inżyniera. Każdego jako "kontakt operacyjny" z jakimś kryptonimem. Tak samo zwolnionych z więzienia stalinowskiego, nawet jeśli odmawiali rozmów. Większość wyjeżdżających służbowo, zwłaszcza naukowców, podpisywała jakieś zobowiązania. Znałem takich, którzy gromadzili dane o możliwych kontaktach i kontraktach. Myśleli, że może przez bezpiekę coś dotrze do góry. Oczywiście nic z tego nie wynikało. Wracających też przepytywano. Takich ludzi z kryptonimami bezpieka miała po roku 1956 r. - jak łatwo obliczyć - z kilkaset tysięcy, a formalnych TW (tajnych współpracowników), płatnych od czasu do czasu, zwanych w slangu bezpieki "dzwoneczkami", pewnie ze sto tysięcy. Z czego połowa, przypuszczam, już nie żyje.
A w ogóle co z tego? A jeszcze po 20 latach z górą? Nie pytałem, kto kazał mnie zlikwidować. Nawet nie poszukam, co owa miła lekarka o mnie pisała (jeśli pisała). Najderów, którzy pisali sami (48 lat temu, i co?), było nie tak wielu, paskudy jak Maleszka rzadkie, kontakty były głównie ustne. Kontrwywiad gospodarczy zaś nie miał w 1971 r. dolarów ani chyba pomysłu na zaabonowanie czasopism fachowych w tak strategicznej dziedzinie jak elektronika!
Taka to i była wiedza...
Bezpieka miała kierownictwu partii dostarczać wiedzy o nastrojach społecznych. Ale na ogół mówiono jej to, co chciała usłyszeć. Dlatego nie przewidziała Grudnia `70. Parę dni przed piętnastym prof. Pajestka zapewniał szefa "Życia Gospodarczego", że wszystko będzie dobrze; choć ja sam jeszcze w kwietniu 1970 r. na seminarium w Jabłonnie mówiłem publicznie, że jego plan tak poskutkuje, że "późną jesienią dojdzie do krwawych zajść na ulicach miast polskich" (dosłownie). Tak samo przed 4 czerwca 1989 r. upewniano kierownictwo o sukcesie i możliwych jeszcze mandatach z wolnych wyborów. Nie będę już wytykał, kto w piątek przed wyborami śmiał się przy gen. Jaruzelskim z mojej wypowiedzi dla Wolnej Europy, kiedy przewidywałem 94-96 proc. mandatów w Senacie dla nas (i tak za mało!) i wszystkie z wolnych wyborów w Sejmie.
Bezpieka chyba nie wiedziała, że wprowadziliśmy stu kilkunastu zwolenników "Solidarności" na listy PZPR, SD i ZSL. Ale też o partii bezpieka nie wiedziała prawie nic, nie wolno jej było członków partii bez zgody instancji angażować, a systemowe bzdury rodziły się w partii. Moim bliskim przyjacielem był osobisty sekretarz jednego z jej szefów. Nigdy nie powtarzałem dosłownie, nawet najbliższym przyjaciołom, tego, co od niego słyszałem. Włącznie z tym, jak szef chciał mu dać urlop na czerwiec 1976 r., bo "będziemy musieli podjąć takie decyzje, z którymi wy nie będziecie chcieli się zgodzić, a ja nie chciałbym was stracić". I nadal nie ujawnię, dzięki jakim źródłom mogliśmy z przyjaciółmi ogłosić na przełomie maja i czerwca 1981 r. "prognozę następstw interwencji wewnętrznej i zewnętrznej" (aż za bardzo trafną).
Już w 1979 r. dzięki moskiewskiemu przyjacielowi Gorbaczowa ze studiów orientowaliśmy się, jak i dlaczego zmienił on pogląd na ustrój. Pytaliśmy, czy coś się zmieni, jeśli jego pokolenie dojdzie do władzy. Odparł taką łamaną polszczyzną: "Nic. Jak się ma dwie, tri dacze, lubownice w Niu Jorku abo w Łondonie, to się niczego nie zmienia, bo po co?". A ten twój Gorbaczow? "To co innego, on chce być Piotrem Wielikim". Nas akurat Gorbaczow nie zaskoczył...
Żadnej puszki Pandory ujawnienie wszystkich teczek nie otworzy. W całej dzisiejszej teczkomanii dzieciom aparatu, partiom agentów i żówniarzom chodzi o podważenie zaufania publicznego do inteligencji polskiej i o zniszczenie mitu "Solidarności". Żadnej tajemnicy rządzenia PRL nie poznamy, bo nie bezpieka rządziła, a sama nie rozumiała biurokratycznych mechanizmów powszechnego idiotyzmu. Co najwyżej wiedziała, że jest głupio.
Dziś byłych rządzących nikt się nie czepia; nie wypada - zawarli ze społeczeństwem pokój, oddali pokojowo władzę i nie zdetonowali państwa po klęsce. Bezpieczniacy urządzali się na własną rękę. Zaczynali od kantorów, podochodzili nieraz do wielkich fortun. Ale rozpoznaliśmy i portierów - byłych oficerów. Aparat partyjny urządzał się sam. Też nieźle.
Z drugiej strony, nie zapomnę relacji mego przyjaciela, wybitnego reportera, który dotarł do Krwawego Franka, skazanego po 1956 r. Dość prosty osobnik, reemigrant z Francji, osiłek z łapą jak bochen, skierowany po przyjeździe na kurs przygotowawczy do bezpieki, opowiadał, jak uczono go nienawiści, zwłaszcza do "wroga wewnętrznego". Gdy wyszedł do pierwszego na przesłuchanie, to "musiał się siłą powstrzymywać, żeby nie rzucić się na niego i nie rozszarpać go". Zabijał. W więzieniach. Ofierze leżącej na ławie na brzuchu kładziono na barkach dość grubą deskę, po czym Franek walił z całej siły swoją potężną łapą, wywołując zawał. Zwłoki wydawano rodzinie (albo i nie wydawano), informując, że więzień zmarł na zawał. Oprawcy w rodzaju Fejgina, Humera czy Różańskiego byli tylko inteligentniejsi.
Bezpieka sprzed 1954 r., potworna służba fanatyków szkolonych do nienawiści, gotowych do każdego łajdactwa, rządziła i partią, i jej aparatem (szczegółów znamy aż za dużo). Straszliwie torturowano znanego mi dobrze starego PPS-owca. Chciano spreparować go przeciw Cyrankiewiczowi, który potem przyjacielowi latami odmawiał wydania papierów do rehabilitacji, aż ten skoczył z trzeciego piętra w radiu na Malczewskiego w Warszawie (stąd tam siatki między piętrami). Przedtem, po 1945 r., mordowali po wsiach PSL-owców, bez pardonu, całe rodziny. Ich późniejszą czarną robotą był obrzydliwy, choć bezkrwawy terror kolektywizacji. W latach 80. podobny fanatyzm i okrucieństwo cechowały osobistych wrogów Pana Boga, "wiernych synów partii", tych od walki z Kościołem, zbrodniarzy psychopatów w rodzaju Piotrowskiego.
Pod władzą aparatu
Od 1954 r. bezpieką rządził już aparat. Po 1956 r. poszło do niej trochę kierujących się zasadą: "trzeba, żeby i tam weszli jacyś przyzwoici ludzie". Odchodzili z niej potem, nie mówili o niej wiele. Już więcej mówił mi, choć niczego o tej sprzed roku 1954, zdemobilizowany Szlachcic. Gesty przyzwoitości zdarzały się jednak i wtedy. Kiedy jako młodzi rewolucjoniści lat 1955-1956 spiskowaliśmy w imię prawdziwego socjalizmu przeciw czerwonej burżuazji, sekretarz propagandy KW parokrotnie żądał, by nasz Klan Płonącego Pomidora wyaresztowano. Wojewódzki szef bezpieki nie posłuchał. Miałem to za pochlebną plotkę. W 1995 r. znajomy przedstawił mi starszego pana: "A ten pan cię 40 lat temu nie aresztował..."
W latach 60. bezpiekę jak wojsko czyszczono z Żydów, bo ZSRR uwodził Arabów. Po 1981 r. gen. Kiszczak wcielił do bezpieki ludzi z kryminalnej.
Ci starali się nawet czasami pomagać. Jeden taki, przeglądając podczas rewizji moją korespondencję, stał tuż obok zajadłego bezpieczniaka, z zimną krwią odkładał jeden list za drugim, mówiąc: "to prywatne, to prywatne, to prywatne". Listy mocno wątpliwe, których nie zdążyłem schować. Oficer z Trójmiasta, który pomagał "Solidarności", nie był wyjątkiem.
Groźniejszy był współpracujący z bezpieką i korzystający z niej rzecznik prasowy rządu od lutego 1981 r., który szczuł ją przeciw ks. Popiełuszce i powinien był odpowiadać za podżeganie do zbrodni. Oszczędzał za to w jakimś sensie Adama Michnika i mnie, sugerując na przykład, że to ja piszę za uwięzionego Adama - co było dla nas obu komplementem. Słyszę, że kogoś w 1981 r. wysyłałem do rzecznika, żeby cofnął swoją rezygnację z członkostwa w SDP. Nieprawda. Podobno jakiś nasz senior finansował dla PRL jakiegoś premiera emigracji. Też dowcip. Dwaj starsi koledzy, którzy wrócili po 1945 r. z emigracji, traktowali rzecznika z najwyższą odrazą, jeszcze umieli się dziwić. Ja, choć młodszy, niczemu się już nie dziwiłem, a na pewno nie temu łgarzowi, kiedyś piszącemu świetne, fingowane, krótkie kryminały (pod pseudonimem, 10 lat miał zakaz pisania). Teraz od lat pławi się w świntuszeniu, czego reklama sprawia mu tylko satysfakcję. Dla jego informacji: lekarka, która mnie odwodziła od wyjazdu do Moskwy na kongres Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy w 1981 r., nie umiała ukryć związków z SB, ale była dobrą lekarką.
Opiekunowie
W minionym ustroju każde przedsiębiorstwo, każda instytucja, ba, każda szkoła
i uczelnia, często każdy wydział uczelni, miały swego "opiekuna" z bezpieki. Decyzje kadrowe, na przykład o awansach, zwłaszcza objętych "nomenklaturą", należały jednak do aparatu partyjnego, nie do bezpieki, bezpieka je co najwyżej opiniowała. W latach 70. czasem sensowniej niż partia. Pamiętam dyrektorów, których "opiekun" informował, że są na nich donosy. Całe wydziały wyższych uczelni rozkładali natomiast partyjni karierowicze. Jeden taki z UJ awansował aż po Centralną Komisję Kwalifikacyjną, z pracami, nawet tą habilitacyjną, o zaiste humorystycznych tytułach. Nie bezpieka zapewniała kariery. I to młody naukowiec, zresztą bardzo zdolny, organizował jako sekretarz KW bojówki nachodzące zajęcia Towarzystwa Kursów Naukowych przed 1980 r. w Warszawie.
"Opiekun" wizytował każdego szefa, w tym każdego kierownika katedry na wyższej uczelni lub naczelnego inżyniera. Każdego jako "kontakt operacyjny" z jakimś kryptonimem. Tak samo zwolnionych z więzienia stalinowskiego, nawet jeśli odmawiali rozmów. Większość wyjeżdżających służbowo, zwłaszcza naukowców, podpisywała jakieś zobowiązania. Znałem takich, którzy gromadzili dane o możliwych kontaktach i kontraktach. Myśleli, że może przez bezpiekę coś dotrze do góry. Oczywiście nic z tego nie wynikało. Wracających też przepytywano. Takich ludzi z kryptonimami bezpieka miała po roku 1956 r. - jak łatwo obliczyć - z kilkaset tysięcy, a formalnych TW (tajnych współpracowników), płatnych od czasu do czasu, zwanych w slangu bezpieki "dzwoneczkami", pewnie ze sto tysięcy. Z czego połowa, przypuszczam, już nie żyje.
A w ogóle co z tego? A jeszcze po 20 latach z górą? Nie pytałem, kto kazał mnie zlikwidować. Nawet nie poszukam, co owa miła lekarka o mnie pisała (jeśli pisała). Najderów, którzy pisali sami (48 lat temu, i co?), było nie tak wielu, paskudy jak Maleszka rzadkie, kontakty były głównie ustne. Kontrwywiad gospodarczy zaś nie miał w 1971 r. dolarów ani chyba pomysłu na zaabonowanie czasopism fachowych w tak strategicznej dziedzinie jak elektronika!
Taka to i była wiedza...
Bezpieka miała kierownictwu partii dostarczać wiedzy o nastrojach społecznych. Ale na ogół mówiono jej to, co chciała usłyszeć. Dlatego nie przewidziała Grudnia `70. Parę dni przed piętnastym prof. Pajestka zapewniał szefa "Życia Gospodarczego", że wszystko będzie dobrze; choć ja sam jeszcze w kwietniu 1970 r. na seminarium w Jabłonnie mówiłem publicznie, że jego plan tak poskutkuje, że "późną jesienią dojdzie do krwawych zajść na ulicach miast polskich" (dosłownie). Tak samo przed 4 czerwca 1989 r. upewniano kierownictwo o sukcesie i możliwych jeszcze mandatach z wolnych wyborów. Nie będę już wytykał, kto w piątek przed wyborami śmiał się przy gen. Jaruzelskim z mojej wypowiedzi dla Wolnej Europy, kiedy przewidywałem 94-96 proc. mandatów w Senacie dla nas (i tak za mało!) i wszystkie z wolnych wyborów w Sejmie.
Bezpieka chyba nie wiedziała, że wprowadziliśmy stu kilkunastu zwolenników "Solidarności" na listy PZPR, SD i ZSL. Ale też o partii bezpieka nie wiedziała prawie nic, nie wolno jej było członków partii bez zgody instancji angażować, a systemowe bzdury rodziły się w partii. Moim bliskim przyjacielem był osobisty sekretarz jednego z jej szefów. Nigdy nie powtarzałem dosłownie, nawet najbliższym przyjaciołom, tego, co od niego słyszałem. Włącznie z tym, jak szef chciał mu dać urlop na czerwiec 1976 r., bo "będziemy musieli podjąć takie decyzje, z którymi wy nie będziecie chcieli się zgodzić, a ja nie chciałbym was stracić". I nadal nie ujawnię, dzięki jakim źródłom mogliśmy z przyjaciółmi ogłosić na przełomie maja i czerwca 1981 r. "prognozę następstw interwencji wewnętrznej i zewnętrznej" (aż za bardzo trafną).
Już w 1979 r. dzięki moskiewskiemu przyjacielowi Gorbaczowa ze studiów orientowaliśmy się, jak i dlaczego zmienił on pogląd na ustrój. Pytaliśmy, czy coś się zmieni, jeśli jego pokolenie dojdzie do władzy. Odparł taką łamaną polszczyzną: "Nic. Jak się ma dwie, tri dacze, lubownice w Niu Jorku abo w Łondonie, to się niczego nie zmienia, bo po co?". A ten twój Gorbaczow? "To co innego, on chce być Piotrem Wielikim". Nas akurat Gorbaczow nie zaskoczył...
Żadnej puszki Pandory ujawnienie wszystkich teczek nie otworzy. W całej dzisiejszej teczkomanii dzieciom aparatu, partiom agentów i żówniarzom chodzi o podważenie zaufania publicznego do inteligencji polskiej i o zniszczenie mitu "Solidarności". Żadnej tajemnicy rządzenia PRL nie poznamy, bo nie bezpieka rządziła, a sama nie rozumiała biurokratycznych mechanizmów powszechnego idiotyzmu. Co najwyżej wiedziała, że jest głupio.
Dziś byłych rządzących nikt się nie czepia; nie wypada - zawarli ze społeczeństwem pokój, oddali pokojowo władzę i nie zdetonowali państwa po klęsce. Bezpieczniacy urządzali się na własną rękę. Zaczynali od kantorów, podochodzili nieraz do wielkich fortun. Ale rozpoznaliśmy i portierów - byłych oficerów. Aparat partyjny urządzał się sam. Też nieźle.
Więcej możesz przeczytać w 4/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.