Nie oddamy ani jednej ości - zapewniał wiceminister rolnictwa Andrzej Kowalski, jadąc na negocjacje w sprawie limitów połowu dorsza Przez 30 lat Islandia i Wielka Brytania toczyły trzy (w 1959 r., 1972 r. i 1978 r.) wojny dorszowe. W każdej chodziło o określenie zasięgu wód terytorialnych wyznaczających strefę wyłączności połowu Gadus morhua, czyli dorsza. W wojny angażowały się władze obydwu państw, używając jako ostatecznego argumentu uzbrojonych kutrów straży granicznych. Polska formalnie wojny dorszowej nie prowadzi. Mamy za to kolejne polskie powstanie i zapowiedź działań partyzanckich. Będą one trwały tak długo, aż rząd się ugnie i sypnie - z pieniędzy podatnika - dodatkowym groszem dla rybaków.
Kutry ruszyły
Polska wojny dorszowej nie prowadzi, bowiem nasze władze w grudniu ubiegłego roku potulnie zgodziły się na obniżenie przez Komisję Europejską limitów połowowych (z 15,8 tys. ton do 13,1 tys. ton) i wydłużenie o miesiąc (obecnie 4,5 miesiąca, poczynając od 1 maja) okresu ochronnego, w którym obowiązuje całkowity zakaz połowów. Część rybaków jednak tych ograniczeń nie przyjęła do wiadomości. W województwie zachodniopomorskim zawiązał się Sztab Kryzysowy Polskiego Sektora Rybołówstwa, który stanął na czele rokoszu i zapowiedział, że 1 maja polskie kutry i łodzie na dorsza wyruszą. I wyruszyły. W tej sytuacji komisarz UE ds. rolnictwa, rozwoju obszarów wiejskich i rybołówstwa (ustami swojego rzecznika prasowego Michaela Manna) zażądał, aby "polskie władze tym się zajęły", bo jeśli tego nie zrobią, unia "podejmie stosowne kroki". Przerażone Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi zagroziło zbuntowanym rybakom odebraniem licencji połowowych (a to, co gorsza, oznacza także utratę ewentualnej rekompensaty za złomowanie kutra). Groźba okazała się częściowo skuteczna. Zwłaszcza że osłodzono ją zapowiedzią możliwości przekazywania między rybakami nie wykorzystanych kwot połowowych. Znacznie mniej niż przedtem mówi się także dzisiaj o braku możliwości wprowadzenia w Polsce "dotacji przestojowych" (takie dotacje otrzymują w okresach ochronnych właściciele kutrów w krajach zachodniej Europy).
Kasy żal
To, że konflikt wybuchł teraz, ma trzy źródła. Po pierwsze, ograniczenie limitów połowowych nastąpiło w momencie istotnego zwiększenia możliwości zbytu, zarówno w kraju (jemy już prawie 12 kg ryb rocznie, co oznacza podwojenie spożycia w stosunku do końca lat 80., a tylko w ubiegłym roku sprzedaż ryb zwiększyła się o 10,5 proc.), jak i za granicą (polscy eksporterzy ryb i produktów rybnych zarobili w 2004 r. ponad 1,5 mld zł, czyli o 38 proc. więcej niż w 2003 r.). Dodatkowo ceny ryb istotnie wzrosły (w kraju o 10-15 proc., a w eksporcie są wyższe o kilkadziesiąt procent), więc rybakom żal utraconych pieniędzy.
Po drugie, przez całe lata władcy PRL obchodzili się z rybakami jak z nieświeżą rybą. Ponieważ nie dało się ich skolektywizować, pilnowano, aby nie mieli zbyt dużych możliwości połowowych i nie zezwalano na posiadanie dużych kutrów czy tworzenie firm wyposażonych w kilka jednostek. Ryby zatykały jednak dziury podażowe na rynku i nieco skrywały stały niedobór mięsa, przez palce patrzono więc na ich sprzedaż poza oficjalnym, państwowym rynkiem, w tym także na rozwijający się handel typu "burta w burtę", polegający na sprzedawaniu na morzu złowionych ryb rybakom z innych krajów. W efekcie w okres przedakcesyjny weszliśmy z dwoma dziwolągami: jedną z największych, licząc w jednostkach pływających, flotylli rybackich świata oraz ze zdecydowanie zaniżonymi oficjalnymi danymi dotyczącymi wielkości połowów. Te dane, o czym od dawna było wiadomo, stały się podstawą przyznania unijnych limitów.
Olejniczak do sądu
Na rozwiązanie tego problemu mieliśmy 14 lat. Niestety, nie zrobiono nic, jedyną nadzieję pokładając w tym, że po wejściu do unii pojawią się rekompensaty za każdą wycofaną jednostkę (od 300 tys. zł za małą łódź do 2 mln zł za duży kuter, ma być to przeciętnie 900 tys. za jednostkę, plus dodatkowo 10 tys. euro dla każdego rybaka, który wskutek redukcji straci pracę). Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi nie wzięło tylko pod uwagę tego, że rybacy myślą trochę inaczej i na złom przekażą dawno przerdzewiałe trupy stojące na brzegu od lat wyłącznie po to, by otrzymać dotacje, co sprawi, że akcja rekompensacyjna zredukuje zdolności połowowe w stopniu nieproporcjonalnym do wydatkowanych kwot.
I wreszcie po trzecie, w obecnym konflikcie władzom bokiem wychodzi uporczywa akcja dezinformacyjna i najzwyklejsze okłamywanie rybaków. Andrzej Kowalski, wiceminister rolnictwa, jadąc na negocjacje brukselskie, zapewniał, że ani jednej ości z dorsza nie oddamy ("Udziałem w kwotach połowowych nie musimy się martwić, mamy je zagwarantowane w traktacie akcesyjnym" - uspokajał rybaków), a w kwestii okresu ochronnego maksimum tego, na co Polska może się zgodzić, to trzy miesiące. Trudno się zatem dziwić rybakom, że po zagłosowaniu przez polskiego ministra za mniejszymi limitami i dłuższym okresem bezpołowowym poczuli się, jakby ktoś dał im w twarz i skierowali zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka, gdyż nasza zgoda na warunki unijne naraziła Polskę na utratę 10 tys. ton złowionych ryb, co oznacza 60 mln zł strat dla całego rybołówstwa.
Dorsze jak porsche
Jest oczywiste, że proekologicznie nastawiona unia raz zmniejszonych limitów nigdy nam nie zwiększy. Nigdy też nie będzie mogła się zgodzić na rybackie kaperstwo. Wszyscy protestujący, ze sztabem kryzysowym na czele świetnie to wiedzą. Tak naprawdę zatem liczą na dodatkowe subwencje wypłacane z polskiego budżetu. Nie wiadomo, czy będą i ile dostaną rybacy. Jedno jednak jest pewne. Dorsze, które przez lata wpychano ludziom niemal na siłę, będą coraz rzadsze i coraz droższe. Dlatego slogany reklamowe: "Jedzcie dorsze...", lepiej już teraz przemalować na "Kupuj porsche, tańsze niż dorsze".
Polska wojny dorszowej nie prowadzi, bowiem nasze władze w grudniu ubiegłego roku potulnie zgodziły się na obniżenie przez Komisję Europejską limitów połowowych (z 15,8 tys. ton do 13,1 tys. ton) i wydłużenie o miesiąc (obecnie 4,5 miesiąca, poczynając od 1 maja) okresu ochronnego, w którym obowiązuje całkowity zakaz połowów. Część rybaków jednak tych ograniczeń nie przyjęła do wiadomości. W województwie zachodniopomorskim zawiązał się Sztab Kryzysowy Polskiego Sektora Rybołówstwa, który stanął na czele rokoszu i zapowiedział, że 1 maja polskie kutry i łodzie na dorsza wyruszą. I wyruszyły. W tej sytuacji komisarz UE ds. rolnictwa, rozwoju obszarów wiejskich i rybołówstwa (ustami swojego rzecznika prasowego Michaela Manna) zażądał, aby "polskie władze tym się zajęły", bo jeśli tego nie zrobią, unia "podejmie stosowne kroki". Przerażone Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi zagroziło zbuntowanym rybakom odebraniem licencji połowowych (a to, co gorsza, oznacza także utratę ewentualnej rekompensaty za złomowanie kutra). Groźba okazała się częściowo skuteczna. Zwłaszcza że osłodzono ją zapowiedzią możliwości przekazywania między rybakami nie wykorzystanych kwot połowowych. Znacznie mniej niż przedtem mówi się także dzisiaj o braku możliwości wprowadzenia w Polsce "dotacji przestojowych" (takie dotacje otrzymują w okresach ochronnych właściciele kutrów w krajach zachodniej Europy).
Kasy żal
To, że konflikt wybuchł teraz, ma trzy źródła. Po pierwsze, ograniczenie limitów połowowych nastąpiło w momencie istotnego zwiększenia możliwości zbytu, zarówno w kraju (jemy już prawie 12 kg ryb rocznie, co oznacza podwojenie spożycia w stosunku do końca lat 80., a tylko w ubiegłym roku sprzedaż ryb zwiększyła się o 10,5 proc.), jak i za granicą (polscy eksporterzy ryb i produktów rybnych zarobili w 2004 r. ponad 1,5 mld zł, czyli o 38 proc. więcej niż w 2003 r.). Dodatkowo ceny ryb istotnie wzrosły (w kraju o 10-15 proc., a w eksporcie są wyższe o kilkadziesiąt procent), więc rybakom żal utraconych pieniędzy.
Po drugie, przez całe lata władcy PRL obchodzili się z rybakami jak z nieświeżą rybą. Ponieważ nie dało się ich skolektywizować, pilnowano, aby nie mieli zbyt dużych możliwości połowowych i nie zezwalano na posiadanie dużych kutrów czy tworzenie firm wyposażonych w kilka jednostek. Ryby zatykały jednak dziury podażowe na rynku i nieco skrywały stały niedobór mięsa, przez palce patrzono więc na ich sprzedaż poza oficjalnym, państwowym rynkiem, w tym także na rozwijający się handel typu "burta w burtę", polegający na sprzedawaniu na morzu złowionych ryb rybakom z innych krajów. W efekcie w okres przedakcesyjny weszliśmy z dwoma dziwolągami: jedną z największych, licząc w jednostkach pływających, flotylli rybackich świata oraz ze zdecydowanie zaniżonymi oficjalnymi danymi dotyczącymi wielkości połowów. Te dane, o czym od dawna było wiadomo, stały się podstawą przyznania unijnych limitów.
Olejniczak do sądu
Na rozwiązanie tego problemu mieliśmy 14 lat. Niestety, nie zrobiono nic, jedyną nadzieję pokładając w tym, że po wejściu do unii pojawią się rekompensaty za każdą wycofaną jednostkę (od 300 tys. zł za małą łódź do 2 mln zł za duży kuter, ma być to przeciętnie 900 tys. za jednostkę, plus dodatkowo 10 tys. euro dla każdego rybaka, który wskutek redukcji straci pracę). Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi nie wzięło tylko pod uwagę tego, że rybacy myślą trochę inaczej i na złom przekażą dawno przerdzewiałe trupy stojące na brzegu od lat wyłącznie po to, by otrzymać dotacje, co sprawi, że akcja rekompensacyjna zredukuje zdolności połowowe w stopniu nieproporcjonalnym do wydatkowanych kwot.
I wreszcie po trzecie, w obecnym konflikcie władzom bokiem wychodzi uporczywa akcja dezinformacyjna i najzwyklejsze okłamywanie rybaków. Andrzej Kowalski, wiceminister rolnictwa, jadąc na negocjacje brukselskie, zapewniał, że ani jednej ości z dorsza nie oddamy ("Udziałem w kwotach połowowych nie musimy się martwić, mamy je zagwarantowane w traktacie akcesyjnym" - uspokajał rybaków), a w kwestii okresu ochronnego maksimum tego, na co Polska może się zgodzić, to trzy miesiące. Trudno się zatem dziwić rybakom, że po zagłosowaniu przez polskiego ministra za mniejszymi limitami i dłuższym okresem bezpołowowym poczuli się, jakby ktoś dał im w twarz i skierowali zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka, gdyż nasza zgoda na warunki unijne naraziła Polskę na utratę 10 tys. ton złowionych ryb, co oznacza 60 mln zł strat dla całego rybołówstwa.
Dorsze jak porsche
Jest oczywiste, że proekologicznie nastawiona unia raz zmniejszonych limitów nigdy nam nie zwiększy. Nigdy też nie będzie mogła się zgodzić na rybackie kaperstwo. Wszyscy protestujący, ze sztabem kryzysowym na czele świetnie to wiedzą. Tak naprawdę zatem liczą na dodatkowe subwencje wypłacane z polskiego budżetu. Nie wiadomo, czy będą i ile dostaną rybacy. Jedno jednak jest pewne. Dorsze, które przez lata wpychano ludziom niemal na siłę, będą coraz rzadsze i coraz droższe. Dlatego slogany reklamowe: "Jedzcie dorsze...", lepiej już teraz przemalować na "Kupuj porsche, tańsze niż dorsze".
Więcej możesz przeczytać w 19/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.