Dla biznesu nie ma większego znaczenia, kto wygra - mówił przed wyborami Richard Branson Blair jest śmieciem (rubbish), ale to jedyny śmieć, jaki naprawdę mamy do wyboru. O reszcie nie ma nawet co gadać - stwierdził jeden z wyborców. Z kolei Tina Moran po wyjściu z lokalu wyborczego w londyńskim Hammersmith powiedziała "Wprost": -Blair kłamał tak dużo i tak bardzo stał się pudlem Busha, że nie mogłam już na niego głosować. W poprzednich wyborach głosowała na laburzystów, ale tym razem postanowiła oddać swój głos konserwatystom w proteście przeciwko - jak mówi - aroganckiej polityce Blaira. - Dopiero przy urnie zmieniłam zdanie i zagłosowałam na Liberalnych Demokratów, bo pomyślałam, że torysi też poparli wojnę w Iraku - wyjaśnia Moran. Ajay Puri, właściciel firmy programowania komputerowego, który oddał głos w zasobnym londyńskim South Kensington, w poprzednich wyborach głosował na laburzystów, teraz poparł torysów, ale mówi, że był to wybór "między niczym a niczym" i dokonał go bardziej w wyniku rozczarowania polityką Blaira aniżeli z powodu entuzjazmu dla programu Michaela Howarda.
Neil Kinnock, były lider Partii Pracy, twierdzi, że odniosła ona "historyczne zwycięstwo" (nigdy wcześniej nie wygrała trzy razy z rzędu). Słodycz sukcesu umniejsza jego rozmiar - nigdy wcześniej zwycięska partia nie wygrała tak małą różnicą głosów. Wygląda na to, że ci, którzy deklarowali, iż mają dość Blaira, często nie mieli go dość na tyle, by przerzucić głosy na konserwatystów. Postawili - jak Moran - na liberałów Charlesa Kennedy'ego. Liberałowie osiągnęli najlepszy rezultat od ponad 80 lat, ale nadal są trzecią partią w systemie, w którym liczą się tylko dwa ugrupowania. Brytyjczycy chcieli raczej utrzeć nosa Blairowi, niż zastąpić go Howardem.
W poszukiwaniu konfliktu
Sondaże przeprowadzane przez Partię Konserwatywną pokazywały, że torysi nie mają szans w konkurencji na argumenty ekonomiczne. Gospodarka pod rządami Partii Pracy ma się bowiem bardzo dobrze, bezrobocie - w przeciwieństwie do innych dużych państw europejskich - właściwie nie istnieje, a stopy procentowe i inflacja utrzymują się na niskim poziomie. "Nowa Partia Pracy" pod rządami Blaira już dawno zerwała z tradycyjnymi dogmatami lewicy w polityce gospodarczej, dzięki czemu zajęła centrum sceny politycznej, odbierając je konserwatystom.
W sprawach gospodarczych programy torysów i laburzystów są dziś bardzo zbliżone. "Dla biznesu nie ma większego znaczenia, kto wygra" - mówił przed wyborami milioner Richard Branson. - Obie partie nie różnią się w kwestii wysokości podatków, lecz w tym, na co je wydawać albo jak to robić - tłumaczy "Wprost" dr Eamonn Butler, dyrektor Instytutu Adama Smitha w Londynie. Nawet docelową grupę wyborców obie partie nazywają tak samo: "ciężko pracujące rodziny" (hard working families).
Howard musiał więc szukać innych niż gospodarka pól konfliktu. Do znudzenia zarzucał Blairowi kłamstwo w sprawie wojny z Irakiem. Tyle że w tej sprawie nie mógł konkurować z Kennedym, który w ogóle był przeciwny wojnie, a nie tylko jej oficjalnie podawanym powodom. W rezultacie - prócz podkreślania wad charakteru Blaira i oskarżania go o brak zasad - Howard nie miał do dyspozycji zbyt wielu argumentów. Skupił się na postulowaniu ograniczenia imigracji, zaostrzenia walki z przestępczością oraz wytykaniu fiaska polityki zdrowotnej rządu.
Między Europą a Ameryką
Howard próbował przekształcić kampanię wyborczą w "wojnę kulturową" na wzór amerykański czy australijski, by zwrócić uwagę na zagrożenia: przestępczość, nielegalnych migrantów czy terrorystów. - Styl tej kampanii był bardzo amerykański, właściwie ograniczyła się ona do telewizji. Była również bardzo "prezydencka", w kółko pokazywano liderów głównych partii, niczym w wyborach prezydenckich w USA - mówi "Wprost" Andrew Gimson, komentator polityczny konserwatywnego "The Spectator". Na londyńskich ulicach trudno było się zorientować, że w ogóle toczyła się kampania. Tylko gdzieniegdzie na szybach widniały niewielkie ulotki z napisem "Vote labour". Wielu mieszkańców londyńskich dzielnic Hammersmith, Fulham czy Westminster, z którymi rozmawiałem w dniu wyborów, nie potrafiło wskazać, gdzie mieścił się punkt głosowania w ich okolicy.
Howardowi trudno było wystąpić w roli wojownika ş la George Bush czy Margaret Thatcher. - Lady Thatcher mogła się tak przedstawiać, bo nie brakowało jej wrogów. Za granicą miała sowieckich komunistów i argentyńską juntę.
W kraju skrajną lewicę i awanturnicze związki zawodowe. A kogo ma za wroga Howard? Blair sprzątnął mu sprzed nosa nawet Saddama Husajna - twierdzi Gimson. Ponadto Thatcher toczyła jeszcze wojnę psychologiczną z brytyjskimi wyborcami, którzy pogrążali się w rezygnacji i apatii spowodowanej ówczesnym upadkiem kraju. Polityka Żelaznej Damy, a potem Teflonowego Tony'ego przywróciła Brytyjczykom wiarę w ich kraj, który dziś należy do ścisłej światowej czołówki gospodarczych i politycznych potęg. Dlatego wbrew temu, co ogłosił aktor Jeremy Irons, wyborcy nie uznali, że już "czas na zmianę". W warunkach brytyjskich "wojna kulturowa" musiała mieć ograniczony zasięg. Podstawą podziału na "dwie Ameryki" w czasie ostatnich wyborów prezydenckich w USA były podziały dotyczące postaw etycznych i religijnych oraz stylu życia.
Timothy Garton Ash, brytyjski historyk, który pisał o "dwóch Amerykach", mówi "Wprost", że w Wielkiej Brytanii podziały nie sięgają tak głęboko jak w USA, nie ma tu mowy o "ideologicznej przepaści". - Gdyby nie Irak, laburzyści nie straciliby tylu miejsc w parlamencie. Wygraliby w cuglach - twierdzi. Inne kwestie, włącznie z imigracją, nie rozbudziły takich emocji jak wojna z Irakiem, choć 22-letni Michael Patrick skarży się, że nie może spokojnie przechodzić chodnikiem, bo przybysze z Polski ciągle naprzykrzają się prośbami o papierosa. Nie podoba mu się też to, że podatnicy muszą finansować mieszkania dla azylantów. Patrick głosował na torysów.
Daniel Keohane z Centre for European Reform podkreśla, że argumenty antyimigracyjne straciły na znaczeniu po tym, jak wszyscy przekonali się, że poszukujące pracy osoby z nowych krajów UE nie są wcale takim zagrożeniem, jak wcześniej straszono. - Z kolei religia i aborcji już dawno przestały być przedmiotem konfliktu poza Irlandią Północną - mówi.
Brytyjczycy będą musieli się przyzwyczaić do większej obecności elementów "wojny kulturowej" w życiu politycznym - przynajmniej póki będą łączyć dobrobyt z szybkim rozwojem gospodarczym. Z czasem powinno to być bardziej widoczne także w krajach kontynentalnej Europy. W przeżywających stagnację gospodarczą Francji i Niemczech najwięcej emocji wywołuje poziom bezrobocia czy kwestia "dumpingu" podatkowego ze strony nowych państw UE. W krajach "karolińskich" wciąż trwają zmagania między nie zreformowaną lewicą i prawicą o zakres redystrybucji podatków. Kwestie tożsamości narodowej, bezpieczeństwa i norm społeczno-obyczajowych pozostają na dalszym planie. Jak jednak podkreśla Keohane, sytuacja w państwach skandynawskich, Irlandii czy Holandii bardziej przypomina to, co dzieje się w Wielkiej Brytanii, a pod wpływem nowych państw członkowskich cała unia będzie musiała ponownie wszcząć dyskusję w kwestiach zasad, nie tylko gospodarczych, na jakich jest i ma być w przyszłości ufundowana Europa.
W poszukiwaniu konfliktu
Sondaże przeprowadzane przez Partię Konserwatywną pokazywały, że torysi nie mają szans w konkurencji na argumenty ekonomiczne. Gospodarka pod rządami Partii Pracy ma się bowiem bardzo dobrze, bezrobocie - w przeciwieństwie do innych dużych państw europejskich - właściwie nie istnieje, a stopy procentowe i inflacja utrzymują się na niskim poziomie. "Nowa Partia Pracy" pod rządami Blaira już dawno zerwała z tradycyjnymi dogmatami lewicy w polityce gospodarczej, dzięki czemu zajęła centrum sceny politycznej, odbierając je konserwatystom.
W sprawach gospodarczych programy torysów i laburzystów są dziś bardzo zbliżone. "Dla biznesu nie ma większego znaczenia, kto wygra" - mówił przed wyborami milioner Richard Branson. - Obie partie nie różnią się w kwestii wysokości podatków, lecz w tym, na co je wydawać albo jak to robić - tłumaczy "Wprost" dr Eamonn Butler, dyrektor Instytutu Adama Smitha w Londynie. Nawet docelową grupę wyborców obie partie nazywają tak samo: "ciężko pracujące rodziny" (hard working families).
Howard musiał więc szukać innych niż gospodarka pól konfliktu. Do znudzenia zarzucał Blairowi kłamstwo w sprawie wojny z Irakiem. Tyle że w tej sprawie nie mógł konkurować z Kennedym, który w ogóle był przeciwny wojnie, a nie tylko jej oficjalnie podawanym powodom. W rezultacie - prócz podkreślania wad charakteru Blaira i oskarżania go o brak zasad - Howard nie miał do dyspozycji zbyt wielu argumentów. Skupił się na postulowaniu ograniczenia imigracji, zaostrzenia walki z przestępczością oraz wytykaniu fiaska polityki zdrowotnej rządu.
Między Europą a Ameryką
Howard próbował przekształcić kampanię wyborczą w "wojnę kulturową" na wzór amerykański czy australijski, by zwrócić uwagę na zagrożenia: przestępczość, nielegalnych migrantów czy terrorystów. - Styl tej kampanii był bardzo amerykański, właściwie ograniczyła się ona do telewizji. Była również bardzo "prezydencka", w kółko pokazywano liderów głównych partii, niczym w wyborach prezydenckich w USA - mówi "Wprost" Andrew Gimson, komentator polityczny konserwatywnego "The Spectator". Na londyńskich ulicach trudno było się zorientować, że w ogóle toczyła się kampania. Tylko gdzieniegdzie na szybach widniały niewielkie ulotki z napisem "Vote labour". Wielu mieszkańców londyńskich dzielnic Hammersmith, Fulham czy Westminster, z którymi rozmawiałem w dniu wyborów, nie potrafiło wskazać, gdzie mieścił się punkt głosowania w ich okolicy.
Howardowi trudno było wystąpić w roli wojownika ş la George Bush czy Margaret Thatcher. - Lady Thatcher mogła się tak przedstawiać, bo nie brakowało jej wrogów. Za granicą miała sowieckich komunistów i argentyńską juntę.
W kraju skrajną lewicę i awanturnicze związki zawodowe. A kogo ma za wroga Howard? Blair sprzątnął mu sprzed nosa nawet Saddama Husajna - twierdzi Gimson. Ponadto Thatcher toczyła jeszcze wojnę psychologiczną z brytyjskimi wyborcami, którzy pogrążali się w rezygnacji i apatii spowodowanej ówczesnym upadkiem kraju. Polityka Żelaznej Damy, a potem Teflonowego Tony'ego przywróciła Brytyjczykom wiarę w ich kraj, który dziś należy do ścisłej światowej czołówki gospodarczych i politycznych potęg. Dlatego wbrew temu, co ogłosił aktor Jeremy Irons, wyborcy nie uznali, że już "czas na zmianę". W warunkach brytyjskich "wojna kulturowa" musiała mieć ograniczony zasięg. Podstawą podziału na "dwie Ameryki" w czasie ostatnich wyborów prezydenckich w USA były podziały dotyczące postaw etycznych i religijnych oraz stylu życia.
Timothy Garton Ash, brytyjski historyk, który pisał o "dwóch Amerykach", mówi "Wprost", że w Wielkiej Brytanii podziały nie sięgają tak głęboko jak w USA, nie ma tu mowy o "ideologicznej przepaści". - Gdyby nie Irak, laburzyści nie straciliby tylu miejsc w parlamencie. Wygraliby w cuglach - twierdzi. Inne kwestie, włącznie z imigracją, nie rozbudziły takich emocji jak wojna z Irakiem, choć 22-letni Michael Patrick skarży się, że nie może spokojnie przechodzić chodnikiem, bo przybysze z Polski ciągle naprzykrzają się prośbami o papierosa. Nie podoba mu się też to, że podatnicy muszą finansować mieszkania dla azylantów. Patrick głosował na torysów.
Daniel Keohane z Centre for European Reform podkreśla, że argumenty antyimigracyjne straciły na znaczeniu po tym, jak wszyscy przekonali się, że poszukujące pracy osoby z nowych krajów UE nie są wcale takim zagrożeniem, jak wcześniej straszono. - Z kolei religia i aborcji już dawno przestały być przedmiotem konfliktu poza Irlandią Północną - mówi.
Brytyjczycy będą musieli się przyzwyczaić do większej obecności elementów "wojny kulturowej" w życiu politycznym - przynajmniej póki będą łączyć dobrobyt z szybkim rozwojem gospodarczym. Z czasem powinno to być bardziej widoczne także w krajach kontynentalnej Europy. W przeżywających stagnację gospodarczą Francji i Niemczech najwięcej emocji wywołuje poziom bezrobocia czy kwestia "dumpingu" podatkowego ze strony nowych państw UE. W krajach "karolińskich" wciąż trwają zmagania między nie zreformowaną lewicą i prawicą o zakres redystrybucji podatków. Kwestie tożsamości narodowej, bezpieczeństwa i norm społeczno-obyczajowych pozostają na dalszym planie. Jak jednak podkreśla Keohane, sytuacja w państwach skandynawskich, Irlandii czy Holandii bardziej przypomina to, co dzieje się w Wielkiej Brytanii, a pod wpływem nowych państw członkowskich cała unia będzie musiała ponownie wszcząć dyskusję w kwestiach zasad, nie tylko gospodarczych, na jakich jest i ma być w przyszłości ufundowana Europa.
MODEL CHURCHILLA |
---|
Szewach Weiss Były ambasador Izraela w Polsce, profesor na Uniwersytecie Warszawskim i w Instytucie Izraelsko-Polskim na uniwersytecie w Tel Awiwie Te wybory wygrali wszyscy. Tony Blair ma większość, ale mniejszą niż poprzednio. Konserwatyści i liberałowie powiększyli stan posiadania. Brytyjski system wyborczy - jednomandatowy i większościowy - przypomina trochę kasyno. Parlament nie odzwierciedla realnego układu sił wynikającego z decyzji wyborców. Kiedy Tony Blair został wybrany na pierwszą kadencję, obiecywał, że zmieni system wyborczy na proporcjonalny. Nie dotrzymał obietnicy i dobrze dla niego, gdyż dziś nie świętowałby zwycięstwa. Dwie kadencje Tony'ego Blaira zmieniły laburzystów. Jego rządy - pod względem gospodarczym - dla partii o rodowodzie socjaldemokratycznym upłynęły pod hasłem powrotu do neokapitalizmu. Jest to zasługą wybitnego ekonomisty i doradcy premiera Anthony'ego Giddensa. O ile jednak pomysły gospodarcze Blaira były po części akceptowane na lewicy, o tyle jego polityka międzynarodowa budziła sprzeciw całej formacji. Blair dokonał więc wolty i odszedł od typowych dla socjaldemokracji haseł. Gdyby tak nie zrobił, pewnie by przegrał. Blair wchodzi do parlamentu wyraźnie osłabiony. Być może nie dotrwa do końca pięcioletniej kadencji. Być może w połowie rządów nastąpi kryzys. Ten wytrawny i doświadczony przywódca wie jednak, że polityka nienawidzi stałości. Dlatego cały czas zmienia oblicze partii. Podczas tej kampanii skutecznie stosował hasła konserwatystów i liberałów. I wcale nie była to kiełbasa wyborcza. Kiedy w latach 50. Churchill powrócił do rządów po socjaldemokracie Clemencie Attlee, stwierdził, że nie zamierza "odkręcać" dorobku jego rządów. Blair stosuje podobny model polityki. Dlatego te wybory wygrali wszyscy. |
Więcej możesz przeczytać w 19/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.