Znaczna część oczywistych wykroczeń uzyskała w Polsce status zachowań normalnych Więzienia są w Polsce przeludnione. Znaczna część skazanych nie odbywa kar, bo nie ma gdzie ich ulokować. Przestępczość jest wysoka, mimo że wielu występków świadomie się nie dostrzega, uznając je za mało szkodliwe ze społecznego punktu widzenia. Znaczna część rzeczywistych i potencjalnych kryminalistów doskonale wie, że w praktyce nic im nie grozi. Aparat ścigania zaczyna działać, gdy popełniono co najmniej morderstwo. Znaczna część oczywistych wykroczeń uzyskała status zachowań normalnych.
Prosty przykład: masowe bezkarne przejeżdżanie przez skrzyżowanie przy czerwonym świetle przez ostatnie samochody z kolejki. Pisano niedawno, że ściąga się zaledwie 10 proc. nałożonych mandatów. Całkowicie bezpiecznie można u nas niszczyć wyposażenie stadionów i zasmarowywać niezmywalnymi farbami dopiero co wykończone fasady domów. Tolerancja dla "grafficiarzy" od dawna wprawia mnie w osłupienie. Bezkarnie niszczy się wagony kolejowe i tramwajowe. Kwitnie handel kradzionymi częściami samochodowymi, starymi szynami kolejowymi, a nawet przewodami trakcyjnymi. Ostrzejsza ingerencja policji jest natychmiast kontrowana pod egidą odpowiednich "czynników". Z wywiezienia za miasto "dyngusowych" bandytów robi się przestępstwo policji.
Naiwni politycy
Na proste pytanie o przyczyny takiej degrengolady porządku publicznego, o bezczynność władzy, otrzymuje się tu i ówdzie monstrualną odpowiedź, że mamy już tylu skazanych, że nie ma dalszych możliwości egzekucyjnych, że trzeba się z tym godzić i wyłapywać jedynie sprawców drastycznych przykładów przestępstw. Zapytajmy jednak o praprzyczyny tego upadku moralności publicznej. Jak to się stało, że społeczeństwo aspirujące do miana europejskiego ma tak mało wspólnego z cnotami obywatelskimi? Pytania takie stawiane są jednak rzadko, a próby odpowiedzi są ostrożne, żeby tylko nikogo nie urazić. Uniki w tej sprawie są o tyle dziwne, że bardziej przytomna część społeczeństwa jest świadoma strat spowodowanych brakiem porządku publicznego. Tymczasem odpowiedź na pytanie o praprzyczyny tych strat warunkuje skuteczność terapii.
Wiele wskazuje na to, że głównym źródłem dzisiejszych kłopotów były błędne oceny klimatu społecznego i kondycji moralnej społeczeństwa w chwili przewrotu ustrojowego w roku 1989. Przywódcy ruchu wolnościowego idealistycznie i naiwnie założyli, że odzyskanie niepodległości przekształci dotychczasowe poczucie obcości wobec totalitarnego reżimu w zaangażowanie w budowę własnego już państwa jako wspólnego dobra. Politycy dotychczasowej opozycji wierzyli w powszechne ujawnienie się cnót obywatelskich, w powrót do szacunku dla prawa, do uczciwości w sprawach publicznych i stosunkach międzyludzkich. Wyrazem takiego idealizmu było złagodzenie systemu penitencjarnego, odcięcie się od represyjnego systemu policyjnego czasów komunistycznych. Ufano, że policja i sądy nie będą miały wiele do roboty poza ściganiem przestępstw poprzedniego reżimu.
Klimat pruszkowski
Założenia te okazały się bardzo naiwne, świadczące o słabej znajomości realiów społecznych. Potencjalni aferzyści, defraudanci, bandyci i złodzieje poczuli się bezpieczni, widząc, że kolejne rządy i parlamenty dbają o to, by ktoś przypadkiem nie zarzucił naszym organom władzy podobieństwa do MO, SB czy ORMO. Właśnie w klimacie bezkarności i krytykowania policji za ostrość wkraczania mogła się pojawić grupa pruszkowska, wołomińska czy grupa Krakowiaka. Równocześnie słaba, jak zwykle u polityków, znajomość ekonomii mogła zaowocować złodziejskimi aferami. Ich ściganie szło opornie nie tylko z powodu słabości tych organów.
Klimat, jaki stworzyły rządy epoki transformacji, zarówno prawicowe, jak i lewicowe, zapraszał wręcz do lekceważenia, jeśli nie łamania prawa. Coraz słabiej rejestrowany wzrost przestępczości był prostym skutkiem tolerowania małych lub pozornie małych wykroczeń, skutkiem braku obaw przestępców przed dotkliwą karą, zwłaszcza pieniężną.
Zero tolerancji
Chyba jest oczywiste, że nie tędy droga, proszę państwa. Właściwą drogą, na jaką musimy jak najprędzej wkroczyć, jest droga "zera tolerancji". Myli się ten, kto twierdzi, że "zero tolerancji" to jedynie represyjność. Nie wolno patrzeć przez palce na małe wykroczenia, bo ich tolerowanie zachęca do większych, do przestępstw. Z powodu niezastosowania się młodych ludzi do policyjnego wezwania przeżyliśmy już tragedię, za którą obciąża się wyłącznie policję, nie wspominając o winowajcach, którzy stali się ofiarami. Doszliśmy do tego, że policja jednocześnie skarży się na brak pieniędzy z budżetu i boi się nakładania i ściągania mandatów, grzywien i innych kar. Skarżymy się na przeludnienie więzień, a nie stosujemy pracy przymusowej, bo przecież nie chcemy u nas gułagu. Nie nakładamy wysokich kar, bo boimy się obniżenia stopy życiowej przestępców.
Na koniec pytanie za dwa złote. Kto ma rację, my, dobrotliwi Polacy, czy Giuliani, burmistrz Nowego Jorku?
Naiwni politycy
Na proste pytanie o przyczyny takiej degrengolady porządku publicznego, o bezczynność władzy, otrzymuje się tu i ówdzie monstrualną odpowiedź, że mamy już tylu skazanych, że nie ma dalszych możliwości egzekucyjnych, że trzeba się z tym godzić i wyłapywać jedynie sprawców drastycznych przykładów przestępstw. Zapytajmy jednak o praprzyczyny tego upadku moralności publicznej. Jak to się stało, że społeczeństwo aspirujące do miana europejskiego ma tak mało wspólnego z cnotami obywatelskimi? Pytania takie stawiane są jednak rzadko, a próby odpowiedzi są ostrożne, żeby tylko nikogo nie urazić. Uniki w tej sprawie są o tyle dziwne, że bardziej przytomna część społeczeństwa jest świadoma strat spowodowanych brakiem porządku publicznego. Tymczasem odpowiedź na pytanie o praprzyczyny tych strat warunkuje skuteczność terapii.
Wiele wskazuje na to, że głównym źródłem dzisiejszych kłopotów były błędne oceny klimatu społecznego i kondycji moralnej społeczeństwa w chwili przewrotu ustrojowego w roku 1989. Przywódcy ruchu wolnościowego idealistycznie i naiwnie założyli, że odzyskanie niepodległości przekształci dotychczasowe poczucie obcości wobec totalitarnego reżimu w zaangażowanie w budowę własnego już państwa jako wspólnego dobra. Politycy dotychczasowej opozycji wierzyli w powszechne ujawnienie się cnót obywatelskich, w powrót do szacunku dla prawa, do uczciwości w sprawach publicznych i stosunkach międzyludzkich. Wyrazem takiego idealizmu było złagodzenie systemu penitencjarnego, odcięcie się od represyjnego systemu policyjnego czasów komunistycznych. Ufano, że policja i sądy nie będą miały wiele do roboty poza ściganiem przestępstw poprzedniego reżimu.
Klimat pruszkowski
Założenia te okazały się bardzo naiwne, świadczące o słabej znajomości realiów społecznych. Potencjalni aferzyści, defraudanci, bandyci i złodzieje poczuli się bezpieczni, widząc, że kolejne rządy i parlamenty dbają o to, by ktoś przypadkiem nie zarzucił naszym organom władzy podobieństwa do MO, SB czy ORMO. Właśnie w klimacie bezkarności i krytykowania policji za ostrość wkraczania mogła się pojawić grupa pruszkowska, wołomińska czy grupa Krakowiaka. Równocześnie słaba, jak zwykle u polityków, znajomość ekonomii mogła zaowocować złodziejskimi aferami. Ich ściganie szło opornie nie tylko z powodu słabości tych organów.
Klimat, jaki stworzyły rządy epoki transformacji, zarówno prawicowe, jak i lewicowe, zapraszał wręcz do lekceważenia, jeśli nie łamania prawa. Coraz słabiej rejestrowany wzrost przestępczości był prostym skutkiem tolerowania małych lub pozornie małych wykroczeń, skutkiem braku obaw przestępców przed dotkliwą karą, zwłaszcza pieniężną.
Zero tolerancji
Chyba jest oczywiste, że nie tędy droga, proszę państwa. Właściwą drogą, na jaką musimy jak najprędzej wkroczyć, jest droga "zera tolerancji". Myli się ten, kto twierdzi, że "zero tolerancji" to jedynie represyjność. Nie wolno patrzeć przez palce na małe wykroczenia, bo ich tolerowanie zachęca do większych, do przestępstw. Z powodu niezastosowania się młodych ludzi do policyjnego wezwania przeżyliśmy już tragedię, za którą obciąża się wyłącznie policję, nie wspominając o winowajcach, którzy stali się ofiarami. Doszliśmy do tego, że policja jednocześnie skarży się na brak pieniędzy z budżetu i boi się nakładania i ściągania mandatów, grzywien i innych kar. Skarżymy się na przeludnienie więzień, a nie stosujemy pracy przymusowej, bo przecież nie chcemy u nas gułagu. Nie nakładamy wysokich kar, bo boimy się obniżenia stopy życiowej przestępców.
Na koniec pytanie za dwa złote. Kto ma rację, my, dobrotliwi Polacy, czy Giuliani, burmistrz Nowego Jorku?
Więcej możesz przeczytać w 19/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.