Lance Armstrong jest silny, ponadprzeciętnie inteligentny i znakomicie zorganizowany - niczym amerykański generał Armstrong? - Oczywiście to ten kolarz - tak odpowiada ośmiu na dziesięciu Amerykanów. Lance Armstrong jest bardziej znany niż Neil Armstrong, pierwszy człowiek, który postawił stopę na Księżycu. Jest też bardziej znany od Louisa Armstronga, legendarnego trębacza i wokalisty jazzowego. O człowieku, który zmierza do siódmej z rzędu wygranej w Tour de France, czego nikt przed nim nie osiągnął, mówi się, że łamie prawa natury. Przecież ludzkość od tysięcy lat usiłuje skonstruować doskonałą maszynę, która wykorzystałaby najlepsze cechy człowieka. Tymczasem Lance Armstrong jest doskonałym człowiekiem, wykorzystującym najlepsze cechy maszyny. I ta niebywała kariera sportowa może nigdy by się nie rozwinęła, gdyby nie pewien Polak.
Borysewicz - odkrywca Armstronga
Lance Armstrong pochodzi z Teksasu - stanu USA, gdzie kolarstwo jest nawet mniej popularne niż rzucanie podkową. Do tego pochodzi ze społecznych nizin: amerykański dobrobyt do 20. roku życia znał tylko z telewizji. Kiedy miał 20 lat, w jego życiu pojawił się trener kolarstwa Eddy Borysewicz. Polak zajmował się tą dziedziną sportu w USA, bo amerykańskich szkoleniowców w ogóle ona nie interesowała. - Matka Lance'a pozostawała na lichym zasiłku, ojca nawet nie znał. Ktoś mi powiedział, że w Austin jest taki zdolny gość. Przyjechałem i obwąchałem go. Poprosiłem jeszcze o próbkę krwi i badanie wydolności. I to był szok, bo takiego zwierzaka nie widziałem nigdy w życiu! Dałem mu wtedy 12 tys. dolarów i wziąłem do swojej grupy. Powiedział wtedy: "Trenerze, nie zasługuję na tyle!". A ja mu na to, że nie płacę za wyniki. Inwestuję w talent. I daję mu chleb na stół, by się skoncentrował wyłącznie na kolarstwie. Po dwóch sezonach Lance został najmłodszym zawodowym mistrzem świata w kolarstwie. Był rok 1993 - wspomina Eddy Borysewicz. Tak zaczęła się wielka kariera Lance'a, nazywanego obecnie "kosmitą", "kolarzem z przyszłości", "tourminatorem".
Przed Borysewiczem zawodowe kolarstwo w Stanach Zjednoczonych nie istniało. Ten polski repatriant znad Niemna, potem mieszkaniec Łodzi, znalazł w USA niszę - stworzył zawodową kolarską grupę Subaru. Na współpracowników wziął znanych nad Wisłą cyklistów: Andrzeja Mierzejewskiego, Cezarego Zamanę i Krzysztofa Wiatra. Wspólnie wychowywali i uczyli Armstronga. A ucznia mieli wyjątkowo dobrego, bo młodzieżowego mistrza USA w triathlonie, najbardziej wyczerpującej konkurencji sportowej, składającej się z pływania, jazdy na rowerze i biegu. Tyle że jazda na rowerze była akurat najsłabszą stroną Lance'a, o czym świadczy to, że często z niego spadał. Ale Armstrong był bardzo zawziętym uczniem. Przy okazji nauczył się niemal wszystkich polskich przekleństw, bo nauczyciele przekleństwami zwracali uwagę na jego błędy. Teraz Lance przeklina po polsku podczas codziennego masażu. Bo masażysta Kiełpiński daje mu na stole do masażu prawdziwy wycisk.
Rak? To chyba dowcip!
Historia zdolnego teksańczyka niewielu by obchodziła, bo w końcu mistrzów jest w USA wielu, a najbardziej liczą się gwiazdy futbolu, koszykówki czy bejsbolu, gdyby nie tragedia. Gdy Lance miał 25 lat, wykryto u niego raka. "To chyba dowcip!" - powiedział po pierwszych badaniach. Ale to nie był żart: najpierw wykryto u Lance'a raka mózgu - pomyślnie przeszedł dwie operacje w szpitalu Indiana University. Potem wykryto raka jąder. Szanse na wyleczenie oceniono poniżej 50 proc., ale przy tak rozwiniętym guzie jak u Armstronga rzeczywiste szanse przeżycia sięgały 3 proc. Lance przeszedł cztery wielotygodniowe cykle chemioterapii. Według zgodnej opinii najpierw lekarzy, a potem fachowców od kolarstwa, musiałby stać się cud, żeby Lance wrócił do zawodowego kolarstwa. Po chemioterapii Armstrong wychudł na wiór i miał kłopoty nawet z chodzeniem. Ale wsiadł na rower i zaczął trenować. Po kilku tygodniach zaczął jeździć tak szybko jak nigdy wcześniej - jak wyścigowy samochód, którego waga została obniżona o kilkadziesiąt procent. Po prostu silnie wytrenowane mięśnie niosły znacznie mniejszy ciężar. Nie trzeba znać fizyki, by wiedzieć, że taki zysk najłatwiej zdyskontować w jeździe pod górę. I tak w szpitalu Indiana University narodził się najwybitniejszy kolarz wszech czasów. Kolarz, dla którego setki tysięcy kibiców z całego świata przyjeżdżają na trasę Tour de France.
Wygrywanie głową
Tour de France wymyślono w 1903 r. i od razu stał się on wizytówką Francji. A to ze względu na niezwykły stopień trudności - niewyobrażalny dla zwykłych śmiertelników. Już w pierwszych wyścigach kolarze pokonywali, na prymitywnym wtedy sprzęcie, etapy o długości 200-300 km. Wieźli z sobą jedzenie, zapasowe gumy, pompkę, a płyny uzupełniali w mijanych na trasie oberżach. Kiedy jeden z pierwszych liderów Tour de France złamał na brukowanej drodze (asfaltu jeszcze nie było) widelec przedniego koła, poszedł go naprawić do przydrożnego kowala, a potem jechał dalej. Nic dziwnego, że umorusani zwycięzcy wyścigu zyskali miano herosów.
- Dziś rowery są zbudowane z kosmicznych stopów, a stroje z tworzyw wykorzystywanych przez astronautów. Zawodnicy mają bezprzewodową łączność z szefami grup - mówi "Wprost" Tomasz Jaroński, uznawany za najlepszego komentatora kolarstwa. - Co ciekawe, z łączności kolarze korzystają rzadko, bo... boją się podsłuchów! Nie ma też sensu opowiadanie różnych bajek o supersprzęcie Armstronga, bo ma on wprawdzie wszystko, co najlepsze, ale rywale mają dokładnie to samo. Nie ma też co wierzyć, że Lance ma silniejsze nogi od innych, że pedałuje na twardszym przełożeniu. No, może ma lepiej ułożoną sylwetkę po treningach w tunelu aerodynamicznym, ale tak naprawdę kolarski geniusz tkwi w jego głowie, w psychice. On wygrywa głową - mówi Jaroński.
Fenomen farmakologii?
Sławny francuski kolarz Jacques Anquetil, który Wielką Pętlę wygrywał pięciokrotnie, przed jednym ze startów wypowiedział znamienne słowa: "To jest wyścig ponad siły zwykłego śmiertelnika. Trwa trzy tygodnie, a każdy dzień to mordęga. Wytrzymujemy tylko dlatego, że bierzemy tabletki. Ta na przykład jest od wytrzymałości nóg, ta druga dla dodania odwagi na zjazdach". Mówiąc to, Anquetil pokazywał to, co łyka. Tabletki łyka się nadal, tyle że nikt się już do tego nie przyznaje. Czy Armstrong bierze jakieś środki, o co wielu kolegów go podejrzewa, a co wielu dziennikarzy i trenerów mu insynuuje? Lance Armstrong jest badany codziennie i nigdy niczego niedozwolonego w jego organizmie nie wykryto. We Francji na dopingowiczów polują na wyścigi policja z prokuraturą. Kolarze są rewidowani na okrągło: ich pokoje, ubrania, samochody, także osoby im towarzyszące.
Polski kolarz zawodowy, który nie chce ujawniać nazwiska, zadaje retoryczne pytania: - Dlaczego najlepsi kolarze nie chcą startować w grupach francuskich, tylko we włoskich, hiszpańskich i amerykańskich? Dlaczego Lance przeprowadził się z Francji do Hiszpanii? Czy nie dlatego, żeby zejść z widoku? Po co mu w sztabie włoski spec od farmakologii Michele Ferrari? Francuzi twierdzą, że to, iż nie mogą wygrać narodowego wyścigu od 20 lat, jest kwestią niedozwolonego wspomagania. Insynuują, że Armstrong nie jest fenomenem, tylko produktem farmakologii. Dlatego podczas tegorocznego wyścigu niektórzy kibice biegną za Lance'em z wielkimi strzykawkami.
Podejrzenia o stosowanie koksu przez Armstronga wzrosły od czasu publikacji książki jego byłego masażysty. Mówi on nie tylko o strzykawkach znajdowanych w koszu na śmieci, ale i prośbach mistrza o puder, rzekomo by maskować ślady po nakłuciach. Ale czy to prawda? Na pewno niechęć Francuzów i insynuowanie Armstrongowi dopingu wiążą się z tym, że ich kolarze nie potrafią z nim wygrać.
Mister biznesu
Lance Armstrong jest nie tylko silny, ale też ponadprzeciętnie inteligentny. I znakomicie zorganizowany - niczym amerykański generał. Po wyrzuceniu z grupy Cofidis stworzył w USA własną ekipę: najpierw sponsorowaną przez US Postal, a od roku przez Discovery, znaną stację telewizyjną. Zawodników dobiera sam - wyłącznie do pomocy. Każdy kolarz DiscoBoys, jak ich nazywają, ma obowiązek pedałować dla LanceŐa, a własne ambicje schować głęboko. I to się im opłaca, bo Lance Armstrong jest niezwykle szczodry: kolegom oddaje nie tylko wszystkie swoje zarobki z Tour de France, ale nawet więcej. Rok temu wygrał w Wielkiej Pętli około 400 tys. euro, a ośmiu partnerom zamiast po 50 tys. euro zapłacił po 100 tys. euro. Może sobie na to pozwolić, bo potrafi popularność zamienić na dolary. Sto mln dolarów miał na koncie już dwa lata temu. Teraz ma dwa razy więcej, głównie dzięki kontraktom (wykupił udziały w grupie i jest jej samodzielnym szefem) oraz reklamom (m.in. Nike, rowery Trek). Wydaje książki, wykłada na amerykańskich uniwersytetach, prowadzi fundację wspierającą walkę z rakiem. Dobrych uczynków Lance nie robi dla reklamy, lecz z potrzeby serca. - Kiedy spalił mi się dom, a Lance wyczytał o tym w jakiejś gazecie, przysłał mi 10 tys. dolarów - wspomina swego wychowanka Eddy Borysewicz.
Kobiety Lance'a
W przeciwieństwie do innych znanych kolarzy Lance Armstrong kocha kobiety. A w kolarstwie seks to owoc zakazany, i to przez cały wyczerpujący sezon. Lance'a to nie dotyczy, bo od lat startuje tylko w jednym wyścigu - Tour de France. Głośno o jego romansach, m.in. z aktorką Sandrą Bullock, a obecnie z piosenkarką Sheryl Crow. Dla Sandry zostawił żonę Lindę i trójkę dzieci (zostały poczęte z jego zamrożonej przed chemioterapią spermy). Ci, którzy go znają, nie wierzą, że Sheryl jest ostatnia. Zwykle są to kobiety starsze od Lance'a - Sheryl jest na przykład o 10 lat od niego starsza. Mimo romansów Lance zawsze podkreśla miłość do dzieci, które regularnie zaprasza na metę w Paryżu.
Krzysztof Wyrzykowski, były dziennikarz "L'Equipe" i znany spec od kolarstwa, uważa, że siódma wygrana Armstronga wcale nie jest pewna. - Przed peletonem zabójcze Pireneje, a pamiętajmy, że kilku zawodników ma naprawdę niewielką stratę do Lance'a - mówi Wyrzykowski. Ale tak naprawdę nawet on nie wierzy, by ktoś wygrał z "człowiekiem z żelaza". Bo on nie ma złych dni. Jest tylko jedna nadzieja, że kolarstwo zwyczajnie mu się znudzi. - Już zapowiedział koniec kariery w tym roku: pojedzie jeszcze tylko kryterium w Pradze - za pół miliona euro. Można mu wierzyć, bo zawsze mówi serio - opowiada Tomasz Jaroński.
Wielu ludzi zazdrości Armstrongowi triumfów, pieniędzy, podziwu tłumów. Ale z bliska jego kariera, jak i całe zawodowe kolarstwo, to zabójcza harówka, ostra dieta, hotele, treningi, jazda, masaże, lekarz - i tak na okrągło. Świetnego polskiego kolarza Stanisława Szozdę zapytano kiedyś, co najbardziej zapamiętał z bogatej kariery. Odpowiedział krótko: "Przednie koło".
Lance Armstrong pochodzi z Teksasu - stanu USA, gdzie kolarstwo jest nawet mniej popularne niż rzucanie podkową. Do tego pochodzi ze społecznych nizin: amerykański dobrobyt do 20. roku życia znał tylko z telewizji. Kiedy miał 20 lat, w jego życiu pojawił się trener kolarstwa Eddy Borysewicz. Polak zajmował się tą dziedziną sportu w USA, bo amerykańskich szkoleniowców w ogóle ona nie interesowała. - Matka Lance'a pozostawała na lichym zasiłku, ojca nawet nie znał. Ktoś mi powiedział, że w Austin jest taki zdolny gość. Przyjechałem i obwąchałem go. Poprosiłem jeszcze o próbkę krwi i badanie wydolności. I to był szok, bo takiego zwierzaka nie widziałem nigdy w życiu! Dałem mu wtedy 12 tys. dolarów i wziąłem do swojej grupy. Powiedział wtedy: "Trenerze, nie zasługuję na tyle!". A ja mu na to, że nie płacę za wyniki. Inwestuję w talent. I daję mu chleb na stół, by się skoncentrował wyłącznie na kolarstwie. Po dwóch sezonach Lance został najmłodszym zawodowym mistrzem świata w kolarstwie. Był rok 1993 - wspomina Eddy Borysewicz. Tak zaczęła się wielka kariera Lance'a, nazywanego obecnie "kosmitą", "kolarzem z przyszłości", "tourminatorem".
Przed Borysewiczem zawodowe kolarstwo w Stanach Zjednoczonych nie istniało. Ten polski repatriant znad Niemna, potem mieszkaniec Łodzi, znalazł w USA niszę - stworzył zawodową kolarską grupę Subaru. Na współpracowników wziął znanych nad Wisłą cyklistów: Andrzeja Mierzejewskiego, Cezarego Zamanę i Krzysztofa Wiatra. Wspólnie wychowywali i uczyli Armstronga. A ucznia mieli wyjątkowo dobrego, bo młodzieżowego mistrza USA w triathlonie, najbardziej wyczerpującej konkurencji sportowej, składającej się z pływania, jazdy na rowerze i biegu. Tyle że jazda na rowerze była akurat najsłabszą stroną Lance'a, o czym świadczy to, że często z niego spadał. Ale Armstrong był bardzo zawziętym uczniem. Przy okazji nauczył się niemal wszystkich polskich przekleństw, bo nauczyciele przekleństwami zwracali uwagę na jego błędy. Teraz Lance przeklina po polsku podczas codziennego masażu. Bo masażysta Kiełpiński daje mu na stole do masażu prawdziwy wycisk.
Rak? To chyba dowcip!
Historia zdolnego teksańczyka niewielu by obchodziła, bo w końcu mistrzów jest w USA wielu, a najbardziej liczą się gwiazdy futbolu, koszykówki czy bejsbolu, gdyby nie tragedia. Gdy Lance miał 25 lat, wykryto u niego raka. "To chyba dowcip!" - powiedział po pierwszych badaniach. Ale to nie był żart: najpierw wykryto u Lance'a raka mózgu - pomyślnie przeszedł dwie operacje w szpitalu Indiana University. Potem wykryto raka jąder. Szanse na wyleczenie oceniono poniżej 50 proc., ale przy tak rozwiniętym guzie jak u Armstronga rzeczywiste szanse przeżycia sięgały 3 proc. Lance przeszedł cztery wielotygodniowe cykle chemioterapii. Według zgodnej opinii najpierw lekarzy, a potem fachowców od kolarstwa, musiałby stać się cud, żeby Lance wrócił do zawodowego kolarstwa. Po chemioterapii Armstrong wychudł na wiór i miał kłopoty nawet z chodzeniem. Ale wsiadł na rower i zaczął trenować. Po kilku tygodniach zaczął jeździć tak szybko jak nigdy wcześniej - jak wyścigowy samochód, którego waga została obniżona o kilkadziesiąt procent. Po prostu silnie wytrenowane mięśnie niosły znacznie mniejszy ciężar. Nie trzeba znać fizyki, by wiedzieć, że taki zysk najłatwiej zdyskontować w jeździe pod górę. I tak w szpitalu Indiana University narodził się najwybitniejszy kolarz wszech czasów. Kolarz, dla którego setki tysięcy kibiców z całego świata przyjeżdżają na trasę Tour de France.
Wygrywanie głową
Tour de France wymyślono w 1903 r. i od razu stał się on wizytówką Francji. A to ze względu na niezwykły stopień trudności - niewyobrażalny dla zwykłych śmiertelników. Już w pierwszych wyścigach kolarze pokonywali, na prymitywnym wtedy sprzęcie, etapy o długości 200-300 km. Wieźli z sobą jedzenie, zapasowe gumy, pompkę, a płyny uzupełniali w mijanych na trasie oberżach. Kiedy jeden z pierwszych liderów Tour de France złamał na brukowanej drodze (asfaltu jeszcze nie było) widelec przedniego koła, poszedł go naprawić do przydrożnego kowala, a potem jechał dalej. Nic dziwnego, że umorusani zwycięzcy wyścigu zyskali miano herosów.
- Dziś rowery są zbudowane z kosmicznych stopów, a stroje z tworzyw wykorzystywanych przez astronautów. Zawodnicy mają bezprzewodową łączność z szefami grup - mówi "Wprost" Tomasz Jaroński, uznawany za najlepszego komentatora kolarstwa. - Co ciekawe, z łączności kolarze korzystają rzadko, bo... boją się podsłuchów! Nie ma też sensu opowiadanie różnych bajek o supersprzęcie Armstronga, bo ma on wprawdzie wszystko, co najlepsze, ale rywale mają dokładnie to samo. Nie ma też co wierzyć, że Lance ma silniejsze nogi od innych, że pedałuje na twardszym przełożeniu. No, może ma lepiej ułożoną sylwetkę po treningach w tunelu aerodynamicznym, ale tak naprawdę kolarski geniusz tkwi w jego głowie, w psychice. On wygrywa głową - mówi Jaroński.
Fenomen farmakologii?
Sławny francuski kolarz Jacques Anquetil, który Wielką Pętlę wygrywał pięciokrotnie, przed jednym ze startów wypowiedział znamienne słowa: "To jest wyścig ponad siły zwykłego śmiertelnika. Trwa trzy tygodnie, a każdy dzień to mordęga. Wytrzymujemy tylko dlatego, że bierzemy tabletki. Ta na przykład jest od wytrzymałości nóg, ta druga dla dodania odwagi na zjazdach". Mówiąc to, Anquetil pokazywał to, co łyka. Tabletki łyka się nadal, tyle że nikt się już do tego nie przyznaje. Czy Armstrong bierze jakieś środki, o co wielu kolegów go podejrzewa, a co wielu dziennikarzy i trenerów mu insynuuje? Lance Armstrong jest badany codziennie i nigdy niczego niedozwolonego w jego organizmie nie wykryto. We Francji na dopingowiczów polują na wyścigi policja z prokuraturą. Kolarze są rewidowani na okrągło: ich pokoje, ubrania, samochody, także osoby im towarzyszące.
Polski kolarz zawodowy, który nie chce ujawniać nazwiska, zadaje retoryczne pytania: - Dlaczego najlepsi kolarze nie chcą startować w grupach francuskich, tylko we włoskich, hiszpańskich i amerykańskich? Dlaczego Lance przeprowadził się z Francji do Hiszpanii? Czy nie dlatego, żeby zejść z widoku? Po co mu w sztabie włoski spec od farmakologii Michele Ferrari? Francuzi twierdzą, że to, iż nie mogą wygrać narodowego wyścigu od 20 lat, jest kwestią niedozwolonego wspomagania. Insynuują, że Armstrong nie jest fenomenem, tylko produktem farmakologii. Dlatego podczas tegorocznego wyścigu niektórzy kibice biegną za Lance'em z wielkimi strzykawkami.
Podejrzenia o stosowanie koksu przez Armstronga wzrosły od czasu publikacji książki jego byłego masażysty. Mówi on nie tylko o strzykawkach znajdowanych w koszu na śmieci, ale i prośbach mistrza o puder, rzekomo by maskować ślady po nakłuciach. Ale czy to prawda? Na pewno niechęć Francuzów i insynuowanie Armstrongowi dopingu wiążą się z tym, że ich kolarze nie potrafią z nim wygrać.
Mister biznesu
Lance Armstrong jest nie tylko silny, ale też ponadprzeciętnie inteligentny. I znakomicie zorganizowany - niczym amerykański generał. Po wyrzuceniu z grupy Cofidis stworzył w USA własną ekipę: najpierw sponsorowaną przez US Postal, a od roku przez Discovery, znaną stację telewizyjną. Zawodników dobiera sam - wyłącznie do pomocy. Każdy kolarz DiscoBoys, jak ich nazywają, ma obowiązek pedałować dla LanceŐa, a własne ambicje schować głęboko. I to się im opłaca, bo Lance Armstrong jest niezwykle szczodry: kolegom oddaje nie tylko wszystkie swoje zarobki z Tour de France, ale nawet więcej. Rok temu wygrał w Wielkiej Pętli około 400 tys. euro, a ośmiu partnerom zamiast po 50 tys. euro zapłacił po 100 tys. euro. Może sobie na to pozwolić, bo potrafi popularność zamienić na dolary. Sto mln dolarów miał na koncie już dwa lata temu. Teraz ma dwa razy więcej, głównie dzięki kontraktom (wykupił udziały w grupie i jest jej samodzielnym szefem) oraz reklamom (m.in. Nike, rowery Trek). Wydaje książki, wykłada na amerykańskich uniwersytetach, prowadzi fundację wspierającą walkę z rakiem. Dobrych uczynków Lance nie robi dla reklamy, lecz z potrzeby serca. - Kiedy spalił mi się dom, a Lance wyczytał o tym w jakiejś gazecie, przysłał mi 10 tys. dolarów - wspomina swego wychowanka Eddy Borysewicz.
Kobiety Lance'a
W przeciwieństwie do innych znanych kolarzy Lance Armstrong kocha kobiety. A w kolarstwie seks to owoc zakazany, i to przez cały wyczerpujący sezon. Lance'a to nie dotyczy, bo od lat startuje tylko w jednym wyścigu - Tour de France. Głośno o jego romansach, m.in. z aktorką Sandrą Bullock, a obecnie z piosenkarką Sheryl Crow. Dla Sandry zostawił żonę Lindę i trójkę dzieci (zostały poczęte z jego zamrożonej przed chemioterapią spermy). Ci, którzy go znają, nie wierzą, że Sheryl jest ostatnia. Zwykle są to kobiety starsze od Lance'a - Sheryl jest na przykład o 10 lat od niego starsza. Mimo romansów Lance zawsze podkreśla miłość do dzieci, które regularnie zaprasza na metę w Paryżu.
Krzysztof Wyrzykowski, były dziennikarz "L'Equipe" i znany spec od kolarstwa, uważa, że siódma wygrana Armstronga wcale nie jest pewna. - Przed peletonem zabójcze Pireneje, a pamiętajmy, że kilku zawodników ma naprawdę niewielką stratę do Lance'a - mówi Wyrzykowski. Ale tak naprawdę nawet on nie wierzy, by ktoś wygrał z "człowiekiem z żelaza". Bo on nie ma złych dni. Jest tylko jedna nadzieja, że kolarstwo zwyczajnie mu się znudzi. - Już zapowiedział koniec kariery w tym roku: pojedzie jeszcze tylko kryterium w Pradze - za pół miliona euro. Można mu wierzyć, bo zawsze mówi serio - opowiada Tomasz Jaroński.
Wielu ludzi zazdrości Armstrongowi triumfów, pieniędzy, podziwu tłumów. Ale z bliska jego kariera, jak i całe zawodowe kolarstwo, to zabójcza harówka, ostra dieta, hotele, treningi, jazda, masaże, lekarz - i tak na okrągło. Świetnego polskiego kolarza Stanisława Szozdę zapytano kiedyś, co najbardziej zapamiętał z bogatej kariery. Odpowiedział krótko: "Przednie koło".
Więcej możesz przeczytać w 29/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.