W krajach Unii Europejskiej mieszka 20 mln muzułmanów, co stanowi 5 proc. mieszkańców UE Bez wychowanych i wyszkolonych w Europie terrorystów samobójców nie byłoby nie tylko zamachów w Londynie i Madrycie, ale i 11 września w Nowym Jorku oraz Waszyngtonie. Po wybuchu bomb w londyńskim metrze i autobusach nie ma już żadnych wątpliwości - to kraje Unii Europejskiej są dziś największym rozsadnikiem terroryzmu spod znaku dżihadu. - Europa stała się najgroźniejszym centrum islamskiego terroryzmu. Fundamentaliści mają tu oparcie w dużej muzułmańskiej mniejszości, bez problemu korzystają z wszelkich udogodnień, jakie daje Europa bez granic.
Jako obywatele Unii Europejskiej mogą się bez przeszkód dostać właściwie do każdego kraju na świecie. Nie będą potrzebowali wizy, gdy zechcą znów uderzyć w USA - ostrzega w rozmowie z "Wprost" Robert S. Leiken, specjalista ds. migracji w Brookings Institution, autor książki "Zwolennicy dżihadu. Imigracja i bezpieczeństwo narodowe po 11 września".
Tymczasem europejscy politycy, policja i służby specjalne okazały się nieskuteczne, jeśli nie bezradne w walce z terrorystami. "Unia zewrze szeregi w walce z terroryzmem" - grzmiał Jose Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, tuż po zamachach w Londynie. Problem w tym, że takie deklaracje wygłaszano w Europie po 11 września w USA i 11 marca w Madrycie. Jednocześnie nie zrobiono prawie nic, by terrorystom naprawdę utrudnić życie.
Wyrodne dzieci Europy
Gdy śledztwo Scotland Yardu ustaliło personalia mężczyzn, którzy dokonali zamachów w Londynie, w Wielkiej Brytanii zawrzało - okazało się, że ataki przeprowadzili nie radykalni fundamentaliści z Bliskiego Wschodu, lecz Brytyjczycy pakistańskiego pochodzenia. 22-letni Shehzad Tanweer, odpowiedzialny za zamach na stacji Liverpool Street, miał opinię spokojnego chłopca, którego jedyną rozrywką jest krykiet. "On był dumny z tego, że jest Brytyjczykiem" - podkreślał jego wujek. 30-letni Mohammed Sadique Khan, który zdetonował bombę na stacji Edgware Road, miał żonę i ośmiomiesięczną córeczkę, był nauczycielem pracującym z niepełnosprawnymi dziećmi. "Sami wyhodowaliśmy zamachowców samobójców" - podsumowała brytyjska prasa.
Ten sam szok, który przeżywa Wielka Brytania, w ubiegłym roku dotknął Holandię, po tym jak Mohammed Bouyeri zabił reżysera Theo van Gogha. 27-letni holenderski Marokańczyk powinien uchodzić za wzór integracji przygotowującej do życia w nowej ojczyźnie. Jego rodzice przyjechali do Holandii na fali boomu gospodarczego, który w latach 60. przeżyła Europa Zachodnia, i dużego zapotrzebowania na siłę roboczą. Mohammed urodził się już w drugiej ojczyźnie. Wydawało się, że bez problemu przystosował się do życia w niej: nauczył się flamandzkiego, studiował informatykę, miał znajomych. Mimo to w 2003 r. przyłączył się do jednej z radykalnych grup islamskich, a rok później zabił van Gogha. "Działałem w imię Allaha. Zapewniam was, że zrobię to samo, jeśli kiedyś wyjdę na wolność" - mówił Bouyeri podczas ubiegłotygodniowego procesu.
Przykład Rabeia Osmana Ahmeda, "mózgu" zamachów w Madrycie z 11 marca 2004 r., powinien do dziś spędzać sen z powiek policjom w kilku krajach europejskich. Ten Egipcjanin trzynaście lat temu zamieszkał na Starym Kontynencie i od początku budził zainteresowanie władz ze względu na radykalne poglądy. Jeszcze w latach 90. kilkakrotnie wzywano go na przesłuchania. Wtedy niemiecka policja (w tym kraju głównie mieszkał) uznała, że nie jest groźny. Przypomniała sobie o nim po zamachach 11 września, ale Ahmed zdążył wyjechać do Hiszpanii. Początkowo Berlin i Madryt wymieniały informacje o jego poczynaniach, lecz nikt nie był w stanie nadążyć za jego podróżami po Europie Zachodniej. Dopiero gdy wybuchły bomby w pociągach w Madrycie, policja zajęła się nim i ostatecznie aresztowała w Mediolanie.
W 25 krajach Unii Europejskiej mieszka 20 mln muzułmanów (stanowią 5 proc. mieszkańców UE). Większość - podobnie jak rodzice Bouyeriego - przyjechała do Europy w latach 60. Długo uważano ich za pracowników tymczasowych, którzy wrócą do swych ojczyzn po zakończeniu kontraktów, więc nikt nie przejmował się kwestią ich asymilacji na kontynencie. Zaczęto na to zwracać uwagę dopiero w latach 90., ale nie wypracowano skutecznej metody ich integracji, nie przywiązywano też większej wagi do aktów dyskryminacji muzułmanów. - Pierwsze pokolenie islamskich imigrantów w Europie godziło się z niższym statusem i wolno pięło w górę po społecznej drabinie. Ich dzieci to odrzucają, rezygnują z systemu bezpieczeństwa wypracowanego przez rodziców. To pogłębia ich osamotnienie, co umiejętnie wykorzystują radykalni imamowie - mówi Leiken.
Narasta problem alienacji imigrantów zamieszkujących getta na obrzeżach wielkich europejskich miast. Radykalni imamowie znajdują tam znakomite pole do działania. - Urodzeni w Europie młodzi muzułmanie nie czują się już związani z krajami pochodzenia rodziców, a ponieważ w nowych ojczyznach czują się odrzuceni, skupiają się wokół jedynego znanego im systemu wartości: islamu - wyjaśnia "Wprost" Ann-Sofie Nyman z Międzynarodowej Helsińskiej Federacji na rzecz Praw Człowieka (IHF), autorka raportu "Nietolerancja i dyskryminacja muzułmanów w UE".
Armia terroru
Młodzi, sfrustrowani europejscy muzułmanie okazali się fantastycznym materiałem na terrorystów. Stary Kontynent w latach 90. stał się celem wypraw emisariuszy Osamy bin Ladena i Abu Musaby al-Zarkawiego, którzy szukali chętnych do udziału w walkach w Afganistanie oraz Bośni i Hercegowinie. Po zamachach 11 września hasła dżihadu stały się szczególnie nośne. Przez obozy Al-Kaidy przewinęło się kilka tysięcy osób z obywatelstwem państw europejskich. To prawdziwa euroarmia terroru.
- Po zamachach na USA w 2001 r. Al-Kaida przekształciła się z organizacji w masowy ruch. Jej europejska odnoga to sieć niezależnych grup, praktycznie każda z nich jest zdolna przeprowadzić taki atak jak w Londynie. W dodatku może to zrobić samodzielnie, nie czekając na rozkaz bin Ladena - tłumaczy dla "Wprost" Rohan Gunaratna, jeden z najwybitniejszych znawców w dziedzinie terroryzmu.
Magnus Ranstorp, dyrektor Centrum Studiów nad Terroryzmem i Przemocą Polityczną na Uniwersytecie St Andrews, w rozmowie z "Wprost" opisał system funkcjonowania terrorystycznej siatki na kontynencie. W krajach Europy Zachodniej są rozsiani wysłannicy Al-Kaidy, którzy w latach 90. odbyli treningi w bośniackich i afgańskich obozach. Wykorzystując istniejące w Europie meczety, ale także więzienia oraz internetowe chat-roomy, szukają kolejnych chętnych do walki w imię Allaha. Nowo zwerbowani przechodzą szkolenie, a następnie przyłączają się do dżihadu - albo w Europie, albo na świecie - są wysyłani na Bliski Wschód, do Czeczenii czy Kaszmiru.
Rozbicie tak skonstruowanej siatki jest niezwykle trudne. Ma ona spore fundusze, a jej przywódcy umiejętnie chronią się przed policyjną inwigilacją - spotykają się tylko z zaufanymi osobami, nie używają Internetu ani telefonów komórkowych. Nieustanny napływ świeżej krwi sprawia, że nie należy się spodziewać, by ten ruch umarł śmiercią naturalną. - Europejscy muzułmanie, którzy teraz są w Iraku, za jakiś czas wrócą i zastąpią weteranów z Bośni i Afganistanu. Tylko radykalne działania policji są w stanie przerwać ten dżihad - podkreśla Ranstorp.
Zabić Barroso!
Już zamachy z 11 września powinny być czytelnym sygnałem dla Europy, że ona także znajduje się na pierwszej linii walki z terroryzmem - tym bardziej że trzech z czterech pilotów kierujących porwanymi wtedy boeingami pochodziło z naszego kontynentu. Mimo to zabrakło działań policyjnych, które pozwoliłyby powstrzymać rozwój radykalnego islamu. Najlepszym przykładem było rozpracowywanie komórki terrorystycznej, która w czerwcu 2003 r. chciała zabić Jose Manuela Barroso. Policji udało się udaremnić zamach, po czym potraktowano sprawę jako zamkniętą. Gdyby wtedy kontynuowano śledztwo, być może odkryto by, że główny podejrzany o próbę morderstwa Barroso wynajmował mieszkanie z Bouyerim, który później poderżnął gardło van Goghowi. "Europejskie rządy wyjątkowo opieszale wprowadzają ustawy antyterrorystyczne, policje i wywiady poszczególnych krajów ciągle niechętnie współpracują i wymieniają się danymi. Jednego tylko w Europie Zachodniej nie brakuje - polityków wzywających do fundamentalnych zmian w obliczu zagrożenia terroryzmem" - twierdzi "Der Spiegel".
Mimo ataków z 11 września UE lekceważyła zagrożenie ze strony fundamentalistów, wychodząc z założenia, że nie będą atakować krajów z dużą mniejszością muzułmańską w myśl zasady "nie pluje się do studni, z której pije się wodę". Otrzeźwienie przyniosły zamachy w Madrycie.
Po nich unia utworzyła urząd koordynatora ds. zwalczania terroryzmu oraz przyjęła 12-punktowy dekret antyterrorystyczny. Tyle że zdecydowana większość krajów UE nie przestrzegała dekretu, a unijnego koordynatora, którym został Holender Gijs de Vries, nie wyposażono w uprawnienia umożliwiające działania w całej wspólnocie. - Walka z terroryzmem bezpośrednio wiąże się z kwestiami dotyczącymi wolności jednostki, ochrony danych osobowych. Tego typu zagadnienia rozstrzyga się w poszczególnych krajach i żaden rząd nie zgodzi się, by odgórnie decydowała o tym UE - wyjaśnia "Wprost" Sergio Carrera z Ośrodka Studiów nad Polityką Europejską. Rola urzędu sprowadziła się do analiz informacji przesyłanych przez wywiady i policje krajów wspólnoty, a także pozyskiwanych przez dziennikarzy i ośrodki pozarządowe. Unijnym decydentom kolejny raz zabrakło jednak wyobraźni - do obróbki danych spływających z 25 państw UE w biurze de Vriesa zatrudniono zaledwie kilka osób. Nic więc dziwnego, że 7 lipca Europa dała się zaskoczyć - mimo że (jak donosi Scotland Yard) "mózg" zamachów w Londynie swobodnie podróżował po całym kontynencie. Na wyspy przyjechał dwa tygodnie przed atakiem, przekazał instrukcje wykonawcom akcji, a następnie spokojnie wyjechał z kraju dzień przed uderzeniem.
Stany Antyterrorystyczne
Bierność UE wobec zagrożenia terroryzmem kontrastuje z amerykańskim podejściem do tej kwestii. Waszyngton dał się zaskoczyć 11 września, ale od tej pory antyterrorystyczne działania USA mogą uchodzić za modelowe. Wystarczy przytoczyć dane - dwa lata temu w USA doszło do 40 zamachów terrorystycznych (rozumianych szeroko jako "umyślne ataki na cywilów"), a w ubiegłym roku - do dziesięciu, w których zginęło dziewięć osób. W tym czasie Europa przeżyła koszmar zamachu w Madrycie z prawie dwustoma zabitymi, nie licząc pojedynczych aktów terroru. - Amerykę i Europę różni podejście do terroryzmu. Dla was to problem kryminalny, z którym powinna się uporać policja. W USA to problem polityczny, który mobilizuje Amerykanów i sprawia, że są skłonni do poświęceń - podkreśla Robert Leiken.
Walkę z terroryzmem w USA ułatwił też Patriot Act z października 2001 r. Dokument zmienia podejście do terrorystów. Zgodnie z nim wystarczy podejrzewać kogoś o przygotowanie zamachów, by uznać go za terrorystę. "W Europie policja zachowuje się jak rybak, który czeka, aż terrorysta sam złapie się na haczyk. W USA policjanci to myśliwi, którzy sami szukają zdobyczy" - tłumaczy Gunaratna. W jaki sposób działa amerykańska prewencja, pokazał ubiegłotygodniowy proces Alego al-Timimiego. Wystarczyło mu udowodnić, że nawoływał muzułmanów do dżihadu oraz prowadził szkolenia na polu do gry w paintball, by skazać go na dożywocie. Działającym w podobny sposób radykałom w Europie trudno zabronić publicznych wystąpień.
USA mogą być także wzorem dla Europy w kwestii integracji mniejszości islamskiej. W tym kraju żyje 6 mln muzułmanów (4 proc. mieszkańców), a mimo to nie stanowią problemu, jaki ma z mniejszością muzułmańską Europa. - Większość naszych imigrantów ma wyższe wykształcenie, co ułatwia asymilację. Poza tym USA to kraj zbudowany przez przyjezdnych, więc ciężko tutaj o syndrom odrzucenia typowy dla imigrantów - tłumaczy dla "Wprost" dr Mohammed Nimer z Rady Stosunków Amerykańsko-Islamskich (CAIR). Amerykanie starają się nie dopuszczać do tworzenia gett muzułmańskiej frustracji charakterystycznych dla Europy. Kraj jest pokryty siecią organizacji w rodzaju CAIR, które monitorują islamskie społeczności.
- Nasi pracownicy starają się dotrzeć do wspólnot muzułmańskich. Dzięki temu mamy ich zaufanie, ludzie nie boją się do nas dzwonić w sytuacjach, gdy są dyskryminowani. Wystarczy szybko zareagować na sygnał - wtedy taka osoba nie czuje się opuszczona i nie szuka wsparcia ekstremistów - zaznacza Nimer.
Tony Blair zareagował właściwie, zwracając się po zamachach o pomoc do umiarkowanych organizacji islamskich. Inni europejscy politycy zbyt często przyczyniają się do alienowania muzułmanów. Wystarczy przypomnieć hasła Pima Fortuyna, który nazywał islam "wsteczną religią", czy Joschki Fischera zarzucającego muzułmanom zacofanie. Trzeba wypalić terroryzm rozpalonym żelazem, ale unikać przy tym bezmyślnego podsycania wojny między cywilizacjami. W przeciwnym wypadku po tragediach w Madrycie i Londynie nie unikniemy zamachów w Rzymie, Paryżu, Berlinie i Warszawie.
Tymczasem europejscy politycy, policja i służby specjalne okazały się nieskuteczne, jeśli nie bezradne w walce z terrorystami. "Unia zewrze szeregi w walce z terroryzmem" - grzmiał Jose Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, tuż po zamachach w Londynie. Problem w tym, że takie deklaracje wygłaszano w Europie po 11 września w USA i 11 marca w Madrycie. Jednocześnie nie zrobiono prawie nic, by terrorystom naprawdę utrudnić życie.
Wyrodne dzieci Europy
Gdy śledztwo Scotland Yardu ustaliło personalia mężczyzn, którzy dokonali zamachów w Londynie, w Wielkiej Brytanii zawrzało - okazało się, że ataki przeprowadzili nie radykalni fundamentaliści z Bliskiego Wschodu, lecz Brytyjczycy pakistańskiego pochodzenia. 22-letni Shehzad Tanweer, odpowiedzialny za zamach na stacji Liverpool Street, miał opinię spokojnego chłopca, którego jedyną rozrywką jest krykiet. "On był dumny z tego, że jest Brytyjczykiem" - podkreślał jego wujek. 30-letni Mohammed Sadique Khan, który zdetonował bombę na stacji Edgware Road, miał żonę i ośmiomiesięczną córeczkę, był nauczycielem pracującym z niepełnosprawnymi dziećmi. "Sami wyhodowaliśmy zamachowców samobójców" - podsumowała brytyjska prasa.
Ten sam szok, który przeżywa Wielka Brytania, w ubiegłym roku dotknął Holandię, po tym jak Mohammed Bouyeri zabił reżysera Theo van Gogha. 27-letni holenderski Marokańczyk powinien uchodzić za wzór integracji przygotowującej do życia w nowej ojczyźnie. Jego rodzice przyjechali do Holandii na fali boomu gospodarczego, który w latach 60. przeżyła Europa Zachodnia, i dużego zapotrzebowania na siłę roboczą. Mohammed urodził się już w drugiej ojczyźnie. Wydawało się, że bez problemu przystosował się do życia w niej: nauczył się flamandzkiego, studiował informatykę, miał znajomych. Mimo to w 2003 r. przyłączył się do jednej z radykalnych grup islamskich, a rok później zabił van Gogha. "Działałem w imię Allaha. Zapewniam was, że zrobię to samo, jeśli kiedyś wyjdę na wolność" - mówił Bouyeri podczas ubiegłotygodniowego procesu.
Przykład Rabeia Osmana Ahmeda, "mózgu" zamachów w Madrycie z 11 marca 2004 r., powinien do dziś spędzać sen z powiek policjom w kilku krajach europejskich. Ten Egipcjanin trzynaście lat temu zamieszkał na Starym Kontynencie i od początku budził zainteresowanie władz ze względu na radykalne poglądy. Jeszcze w latach 90. kilkakrotnie wzywano go na przesłuchania. Wtedy niemiecka policja (w tym kraju głównie mieszkał) uznała, że nie jest groźny. Przypomniała sobie o nim po zamachach 11 września, ale Ahmed zdążył wyjechać do Hiszpanii. Początkowo Berlin i Madryt wymieniały informacje o jego poczynaniach, lecz nikt nie był w stanie nadążyć za jego podróżami po Europie Zachodniej. Dopiero gdy wybuchły bomby w pociągach w Madrycie, policja zajęła się nim i ostatecznie aresztowała w Mediolanie.
W 25 krajach Unii Europejskiej mieszka 20 mln muzułmanów (stanowią 5 proc. mieszkańców UE). Większość - podobnie jak rodzice Bouyeriego - przyjechała do Europy w latach 60. Długo uważano ich za pracowników tymczasowych, którzy wrócą do swych ojczyzn po zakończeniu kontraktów, więc nikt nie przejmował się kwestią ich asymilacji na kontynencie. Zaczęto na to zwracać uwagę dopiero w latach 90., ale nie wypracowano skutecznej metody ich integracji, nie przywiązywano też większej wagi do aktów dyskryminacji muzułmanów. - Pierwsze pokolenie islamskich imigrantów w Europie godziło się z niższym statusem i wolno pięło w górę po społecznej drabinie. Ich dzieci to odrzucają, rezygnują z systemu bezpieczeństwa wypracowanego przez rodziców. To pogłębia ich osamotnienie, co umiejętnie wykorzystują radykalni imamowie - mówi Leiken.
Narasta problem alienacji imigrantów zamieszkujących getta na obrzeżach wielkich europejskich miast. Radykalni imamowie znajdują tam znakomite pole do działania. - Urodzeni w Europie młodzi muzułmanie nie czują się już związani z krajami pochodzenia rodziców, a ponieważ w nowych ojczyznach czują się odrzuceni, skupiają się wokół jedynego znanego im systemu wartości: islamu - wyjaśnia "Wprost" Ann-Sofie Nyman z Międzynarodowej Helsińskiej Federacji na rzecz Praw Człowieka (IHF), autorka raportu "Nietolerancja i dyskryminacja muzułmanów w UE".
Armia terroru
Młodzi, sfrustrowani europejscy muzułmanie okazali się fantastycznym materiałem na terrorystów. Stary Kontynent w latach 90. stał się celem wypraw emisariuszy Osamy bin Ladena i Abu Musaby al-Zarkawiego, którzy szukali chętnych do udziału w walkach w Afganistanie oraz Bośni i Hercegowinie. Po zamachach 11 września hasła dżihadu stały się szczególnie nośne. Przez obozy Al-Kaidy przewinęło się kilka tysięcy osób z obywatelstwem państw europejskich. To prawdziwa euroarmia terroru.
- Po zamachach na USA w 2001 r. Al-Kaida przekształciła się z organizacji w masowy ruch. Jej europejska odnoga to sieć niezależnych grup, praktycznie każda z nich jest zdolna przeprowadzić taki atak jak w Londynie. W dodatku może to zrobić samodzielnie, nie czekając na rozkaz bin Ladena - tłumaczy dla "Wprost" Rohan Gunaratna, jeden z najwybitniejszych znawców w dziedzinie terroryzmu.
Magnus Ranstorp, dyrektor Centrum Studiów nad Terroryzmem i Przemocą Polityczną na Uniwersytecie St Andrews, w rozmowie z "Wprost" opisał system funkcjonowania terrorystycznej siatki na kontynencie. W krajach Europy Zachodniej są rozsiani wysłannicy Al-Kaidy, którzy w latach 90. odbyli treningi w bośniackich i afgańskich obozach. Wykorzystując istniejące w Europie meczety, ale także więzienia oraz internetowe chat-roomy, szukają kolejnych chętnych do walki w imię Allaha. Nowo zwerbowani przechodzą szkolenie, a następnie przyłączają się do dżihadu - albo w Europie, albo na świecie - są wysyłani na Bliski Wschód, do Czeczenii czy Kaszmiru.
Rozbicie tak skonstruowanej siatki jest niezwykle trudne. Ma ona spore fundusze, a jej przywódcy umiejętnie chronią się przed policyjną inwigilacją - spotykają się tylko z zaufanymi osobami, nie używają Internetu ani telefonów komórkowych. Nieustanny napływ świeżej krwi sprawia, że nie należy się spodziewać, by ten ruch umarł śmiercią naturalną. - Europejscy muzułmanie, którzy teraz są w Iraku, za jakiś czas wrócą i zastąpią weteranów z Bośni i Afganistanu. Tylko radykalne działania policji są w stanie przerwać ten dżihad - podkreśla Ranstorp.
Zabić Barroso!
Już zamachy z 11 września powinny być czytelnym sygnałem dla Europy, że ona także znajduje się na pierwszej linii walki z terroryzmem - tym bardziej że trzech z czterech pilotów kierujących porwanymi wtedy boeingami pochodziło z naszego kontynentu. Mimo to zabrakło działań policyjnych, które pozwoliłyby powstrzymać rozwój radykalnego islamu. Najlepszym przykładem było rozpracowywanie komórki terrorystycznej, która w czerwcu 2003 r. chciała zabić Jose Manuela Barroso. Policji udało się udaremnić zamach, po czym potraktowano sprawę jako zamkniętą. Gdyby wtedy kontynuowano śledztwo, być może odkryto by, że główny podejrzany o próbę morderstwa Barroso wynajmował mieszkanie z Bouyerim, który później poderżnął gardło van Goghowi. "Europejskie rządy wyjątkowo opieszale wprowadzają ustawy antyterrorystyczne, policje i wywiady poszczególnych krajów ciągle niechętnie współpracują i wymieniają się danymi. Jednego tylko w Europie Zachodniej nie brakuje - polityków wzywających do fundamentalnych zmian w obliczu zagrożenia terroryzmem" - twierdzi "Der Spiegel".
Mimo ataków z 11 września UE lekceważyła zagrożenie ze strony fundamentalistów, wychodząc z założenia, że nie będą atakować krajów z dużą mniejszością muzułmańską w myśl zasady "nie pluje się do studni, z której pije się wodę". Otrzeźwienie przyniosły zamachy w Madrycie.
Po nich unia utworzyła urząd koordynatora ds. zwalczania terroryzmu oraz przyjęła 12-punktowy dekret antyterrorystyczny. Tyle że zdecydowana większość krajów UE nie przestrzegała dekretu, a unijnego koordynatora, którym został Holender Gijs de Vries, nie wyposażono w uprawnienia umożliwiające działania w całej wspólnocie. - Walka z terroryzmem bezpośrednio wiąże się z kwestiami dotyczącymi wolności jednostki, ochrony danych osobowych. Tego typu zagadnienia rozstrzyga się w poszczególnych krajach i żaden rząd nie zgodzi się, by odgórnie decydowała o tym UE - wyjaśnia "Wprost" Sergio Carrera z Ośrodka Studiów nad Polityką Europejską. Rola urzędu sprowadziła się do analiz informacji przesyłanych przez wywiady i policje krajów wspólnoty, a także pozyskiwanych przez dziennikarzy i ośrodki pozarządowe. Unijnym decydentom kolejny raz zabrakło jednak wyobraźni - do obróbki danych spływających z 25 państw UE w biurze de Vriesa zatrudniono zaledwie kilka osób. Nic więc dziwnego, że 7 lipca Europa dała się zaskoczyć - mimo że (jak donosi Scotland Yard) "mózg" zamachów w Londynie swobodnie podróżował po całym kontynencie. Na wyspy przyjechał dwa tygodnie przed atakiem, przekazał instrukcje wykonawcom akcji, a następnie spokojnie wyjechał z kraju dzień przed uderzeniem.
Stany Antyterrorystyczne
Bierność UE wobec zagrożenia terroryzmem kontrastuje z amerykańskim podejściem do tej kwestii. Waszyngton dał się zaskoczyć 11 września, ale od tej pory antyterrorystyczne działania USA mogą uchodzić za modelowe. Wystarczy przytoczyć dane - dwa lata temu w USA doszło do 40 zamachów terrorystycznych (rozumianych szeroko jako "umyślne ataki na cywilów"), a w ubiegłym roku - do dziesięciu, w których zginęło dziewięć osób. W tym czasie Europa przeżyła koszmar zamachu w Madrycie z prawie dwustoma zabitymi, nie licząc pojedynczych aktów terroru. - Amerykę i Europę różni podejście do terroryzmu. Dla was to problem kryminalny, z którym powinna się uporać policja. W USA to problem polityczny, który mobilizuje Amerykanów i sprawia, że są skłonni do poświęceń - podkreśla Robert Leiken.
Walkę z terroryzmem w USA ułatwił też Patriot Act z października 2001 r. Dokument zmienia podejście do terrorystów. Zgodnie z nim wystarczy podejrzewać kogoś o przygotowanie zamachów, by uznać go za terrorystę. "W Europie policja zachowuje się jak rybak, który czeka, aż terrorysta sam złapie się na haczyk. W USA policjanci to myśliwi, którzy sami szukają zdobyczy" - tłumaczy Gunaratna. W jaki sposób działa amerykańska prewencja, pokazał ubiegłotygodniowy proces Alego al-Timimiego. Wystarczyło mu udowodnić, że nawoływał muzułmanów do dżihadu oraz prowadził szkolenia na polu do gry w paintball, by skazać go na dożywocie. Działającym w podobny sposób radykałom w Europie trudno zabronić publicznych wystąpień.
USA mogą być także wzorem dla Europy w kwestii integracji mniejszości islamskiej. W tym kraju żyje 6 mln muzułmanów (4 proc. mieszkańców), a mimo to nie stanowią problemu, jaki ma z mniejszością muzułmańską Europa. - Większość naszych imigrantów ma wyższe wykształcenie, co ułatwia asymilację. Poza tym USA to kraj zbudowany przez przyjezdnych, więc ciężko tutaj o syndrom odrzucenia typowy dla imigrantów - tłumaczy dla "Wprost" dr Mohammed Nimer z Rady Stosunków Amerykańsko-Islamskich (CAIR). Amerykanie starają się nie dopuszczać do tworzenia gett muzułmańskiej frustracji charakterystycznych dla Europy. Kraj jest pokryty siecią organizacji w rodzaju CAIR, które monitorują islamskie społeczności.
- Nasi pracownicy starają się dotrzeć do wspólnot muzułmańskich. Dzięki temu mamy ich zaufanie, ludzie nie boją się do nas dzwonić w sytuacjach, gdy są dyskryminowani. Wystarczy szybko zareagować na sygnał - wtedy taka osoba nie czuje się opuszczona i nie szuka wsparcia ekstremistów - zaznacza Nimer.
Tony Blair zareagował właściwie, zwracając się po zamachach o pomoc do umiarkowanych organizacji islamskich. Inni europejscy politycy zbyt często przyczyniają się do alienowania muzułmanów. Wystarczy przypomnieć hasła Pima Fortuyna, który nazywał islam "wsteczną religią", czy Joschki Fischera zarzucającego muzułmanom zacofanie. Trzeba wypalić terroryzm rozpalonym żelazem, ale unikać przy tym bezmyślnego podsycania wojny między cywilizacjami. W przeciwnym wypadku po tragediach w Madrycie i Londynie nie unikniemy zamachów w Rzymie, Paryżu, Berlinie i Warszawie.
JASON BURKE autor książki "Al-Kaida. Prawdziwa opowieść o radykalnym islamie" |
---|
Walcząc z islamskim terroryzmem, nie można się opierać tylko na policji i służbach specjalnych. Europa musi użyć soft power, siły przyciągania, z której słynie. Należy przeciąg-nąć na swoją stronę społeczność muzułmańską, uczynić z niej pełnoprawnych obywateli naszego kontynentu. To ci ludzie decydują o tym, czy zamachowiec samobójca jest męczennikiem, czy mordercą. Nikt nie będzie wysadzał się w powietrze, jeśli będzie wiedział, że jego współwyznawcy uznają go za tchórzliwego zbrodniarza. |
BRUCE P. JACKSON były doradca Białego Domu, dyrektor organizacji Project for the New American Century |
---|
Zamachy w Londynie przypominają, że islamscy fundamentaliści nie zawahają się zaatakować centrów świata zachodniego. Dlatego nie można czekać na ich kolejne ruchy, lecz wyprzedzać ich działania. Klucz do zwycięstwa w tej wojnie znajduje się na Bliskim Wschodzie. Jeśli w tym regionie uda się zaprowadzić demokrację, radykalny islam utraci swą bazę i umrze śmiercią naturalną. |
ANTHONY CORDESMAN były doradca Kongresu USA ds. bezpieczeństwa międzynarodowego |
---|
Twierdzenie, że ataki w Londynie to kara za brytyjskie zaangażowanie w Iraku, jest niesłuszne. Al-Kaida dokonywała takich akcji, nim George Bush zdecydował się odsunąć Saddama od władzy - wystarczy przypomnieć zamachy na Bali czy 11 września w USA. Uderzenie na Londyn to kolejny rozdział wojny z terroryzmem. Na razie nie widać jej końca. Al-Kaida zmienia kształt, rozwija się, działa już w ponad 70 krajach. Przestała być zwartą organizacją, stała ruchem, do którego dołączają kolejne grupy, a raczej używają jej nazwy, której Al-Kaida użycza niemal jak firmy działające na zasadzie franchisingu. |
Więcej możesz przeczytać w 29/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.