Polskiemu biznesowi należy się superdyplom za zaufanie do stabilności polskiej gospodarki Obserwujemy ostatnio niezwykle ciekawą odwrotnie proporcjonalną zależność. Im niższa jest jakość pracy parlamentu i rządu, im większy jest bałagan w światku politycznym, tym większy optymizm i zaufanie do polskiej gospodarki przejawiają inwestorzy. Polskie i niepolskie aktywa cieszą się na warszawskiej giełdzie rosnącym popytem.
Gospodarka już od pewnego czasu nie przejmuje się zbytnio wygłupami niedouczonych polityków. Biznes chyba trafnie sądzi, że egzotyczne lub tęskniące do przeszłości ugrupowania nie mają mimo swej hałaśliwości szans na zdobycie władzy w nadchodzących wyborach. Mimo najrozmaitszych przeszkód i nieporozumień rysuje się w Polsce coraz wyraźniej rozsądna większość pragnąca normalnej gospodarki rynkowej, która przyniosła Polsce sukces kwestionowany tylko przez oszołomów i nieuków. Mam wrażenie, że mimo całego tromtadractwa i braku skrupułów związków zawodowych intelektualnie i koncepcyjnie wyglądamy jako społeczeństwo lepiej niż Niemcy, niepoprawni prawdziwi marksiści. Tę pozytywną ocenę osłabia jedynie niska jakość naszej klasy politycznej, usiłującej psuć to, co zdziała gospodarka. Wysoki ciągle jeszcze odsetek niezadowolonych ze stanu gospodarki i przekonywanych przez nieskalane radio, że sprawy idą ogólnie w złym kierunku, to bardziej rezultat kompromitujących wypowiedzi, działań i zachowań politycznych prominentów niż wysokiej jeszcze stopy bezrobocia.
Samoobrona Gierka
Trudno w tym momencie powstrzymać się od przypomnienia, że większość dzisiejszej polskiej klasy politycznej była uczona i indoktrynowana w zakresie nauk społecznych przed rokiem 1989 zgodnie z wymaganiami aparatu partyjnego PZPR. Wiemy aż nadto dobrze, jaka była wtedy oficjalna oferta dydaktyczna w dziedzinie nauk ekonomicznych. Na poziomie uniwersyteckim, umożliwiającym prawidłową orientację i osąd w sprawach gospodarki, ekonomia była uprawiana pokątnie na niektórych tylko uczelniach. Autorowi tych słów, podobnie zresztą jak kilku innym kolegom, udało się w latach 70. i 80. przemycać to i owo pod kryptonimem "teoria gospodarowania" i wykazywać takie osiągnięcia gospodarki scentralizowanej jak gigantyczna energo- i materiałochłonność. Masom wmawiano za Gierka i później, że wzrost kredytowanych przez zagranicę nakładów to wzrost efektów, produktu krajowego. Posłowie Samoobrony do dzisiaj w to wierzą.
Czwarta droga Żakowskiego
W kręgach inteligenckich taka ekonomia cieszyła się oczywiście zasłużoną pogardą. Gorzej jednak, że lekceważenie partyjnej ekonomii przeniosło się w znacznej mierze na ekonomię w ogóle, na ekonomię jako naukę, naukę, której nie warto się uczyć. W pierwszej połowie lat 90. polskiej klasie politycznej nie chciało się zdobywać niezbędnego dla polityka zasobu współczesnej wiedzy ekonomicznej. Łatwiej było krzyczeć: Balcerowicz musi odejść! Dzisiejszy pęd do studiowania ekonomii nie objął większości polskich polityków. Dzięki temu mamy od 15 lat nieustający festiwal żenujących wystąpień ludzi pobierających niemałe pieniądze tytułem apanaży poselskich i ministerialnych. W Polsce z nieuctwem ekonomicznym można się oficjalnie obnosić. Co gorsza, zjawiska tego rodzaju uzyskują niezamierzone chyba wsparcie różnych pięknoduchów stawiających ekonomię ciągle jeszcze na cenzurowanym i relatywizujących wszelkie prawdy w tym zakresie. Ostatnio wsparcia nieukom udzielił Jacek Żakowski w "Gazecie Wyborczej", usiłując dowieść, że ekonomia nie jest nauką, i nie widząc różnicy między jej osiągnięciami poznawczymi a warunkami ich zastosowania w polityce gospodarczej.
W polskich gremiach naukowych i doradczych przeważają ciągle zwolennicy "trzecich dróg", mimo ich oczywistej klęski. Polska tzw. śmietanka intelektualna, co do której jakości zdania są zresztą podzielone, zajmuje wobec gospodarki rynkowej i biznesu stanowisko dalekie od zaangażowania. Świat kultury żąda pieniędzy podatników, ale jest ponad takimi przyziemnymi sprawami jak zdrowy ustrój gospodarczy. W tym niekorzystnym klimacie społecznym, w atmosferze insynuacji i demagogii uprawianej przez wiadomych członków sejmowych komisji śledczych, polskiemu biznesowi należy się superdyplom za zaufanie do stabilności polskiej gospodarki, za przekonanie o małym znaczeniu wybryków nieodpowiedzialnych polityków. Miejmy nadzieję, że nadchodzące wybory dowiodą trzeźwości społeczeństwa i pozwolą na odsianie przynajmniej części plew z naszego światka politycznego. Miejmy nadzieję, że zwyciężą ci, którzy już opanowali podstawy ekonomii.
Samoobrona Gierka
Trudno w tym momencie powstrzymać się od przypomnienia, że większość dzisiejszej polskiej klasy politycznej była uczona i indoktrynowana w zakresie nauk społecznych przed rokiem 1989 zgodnie z wymaganiami aparatu partyjnego PZPR. Wiemy aż nadto dobrze, jaka była wtedy oficjalna oferta dydaktyczna w dziedzinie nauk ekonomicznych. Na poziomie uniwersyteckim, umożliwiającym prawidłową orientację i osąd w sprawach gospodarki, ekonomia była uprawiana pokątnie na niektórych tylko uczelniach. Autorowi tych słów, podobnie zresztą jak kilku innym kolegom, udało się w latach 70. i 80. przemycać to i owo pod kryptonimem "teoria gospodarowania" i wykazywać takie osiągnięcia gospodarki scentralizowanej jak gigantyczna energo- i materiałochłonność. Masom wmawiano za Gierka i później, że wzrost kredytowanych przez zagranicę nakładów to wzrost efektów, produktu krajowego. Posłowie Samoobrony do dzisiaj w to wierzą.
Czwarta droga Żakowskiego
W kręgach inteligenckich taka ekonomia cieszyła się oczywiście zasłużoną pogardą. Gorzej jednak, że lekceważenie partyjnej ekonomii przeniosło się w znacznej mierze na ekonomię w ogóle, na ekonomię jako naukę, naukę, której nie warto się uczyć. W pierwszej połowie lat 90. polskiej klasie politycznej nie chciało się zdobywać niezbędnego dla polityka zasobu współczesnej wiedzy ekonomicznej. Łatwiej było krzyczeć: Balcerowicz musi odejść! Dzisiejszy pęd do studiowania ekonomii nie objął większości polskich polityków. Dzięki temu mamy od 15 lat nieustający festiwal żenujących wystąpień ludzi pobierających niemałe pieniądze tytułem apanaży poselskich i ministerialnych. W Polsce z nieuctwem ekonomicznym można się oficjalnie obnosić. Co gorsza, zjawiska tego rodzaju uzyskują niezamierzone chyba wsparcie różnych pięknoduchów stawiających ekonomię ciągle jeszcze na cenzurowanym i relatywizujących wszelkie prawdy w tym zakresie. Ostatnio wsparcia nieukom udzielił Jacek Żakowski w "Gazecie Wyborczej", usiłując dowieść, że ekonomia nie jest nauką, i nie widząc różnicy między jej osiągnięciami poznawczymi a warunkami ich zastosowania w polityce gospodarczej.
W polskich gremiach naukowych i doradczych przeważają ciągle zwolennicy "trzecich dróg", mimo ich oczywistej klęski. Polska tzw. śmietanka intelektualna, co do której jakości zdania są zresztą podzielone, zajmuje wobec gospodarki rynkowej i biznesu stanowisko dalekie od zaangażowania. Świat kultury żąda pieniędzy podatników, ale jest ponad takimi przyziemnymi sprawami jak zdrowy ustrój gospodarczy. W tym niekorzystnym klimacie społecznym, w atmosferze insynuacji i demagogii uprawianej przez wiadomych członków sejmowych komisji śledczych, polskiemu biznesowi należy się superdyplom za zaufanie do stabilności polskiej gospodarki, za przekonanie o małym znaczeniu wybryków nieodpowiedzialnych polityków. Miejmy nadzieję, że nadchodzące wybory dowiodą trzeźwości społeczeństwa i pozwolą na odsianie przynajmniej części plew z naszego światka politycznego. Miejmy nadzieję, że zwyciężą ci, którzy już opanowali podstawy ekonomii.
Więcej możesz przeczytać w 29/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.