Gdyby Polska nie wzięła udziału w ostatnim rozszerzeniu unii, szansa byłaby stracona bezpowrotnie

Fałszywi prorocy
Jak wygląda dziś Roman Giertych, który ze swoją partią zapowiadał, jak to zostaniemy oszukani i ograbieni, wyzuci z tożsamości, kultury i języka? Na ulotkach LPR można było przeczytać, że głos za UE to "utrata ziem odzyskanych" oraz "legalizacja eutanazji, aborcji, małżeństw homoseksualnych i klonowania ludzi". Andrzej Lepper ostrzegał, że "upadnie rolnictwo, rybołówstwo i przemysł rolno-spożywczy". Przyszły wicepremier alarmował, że jeśli wstąpimy do wspólnoty, "bezrobocie wzrośnie do ponad 20 proc., resztki majątku narodowego zostaną wyprzedane i rozkradzione, nasza ojczysta ziemia, lasy i jeziora na wieki przejdą w obce ręce". Krajowy Sejmik Chłopów Polskich, kierowany przez obecnego eurodeputowanego Zdzisława Podkańskiego, uznawał, że Unia Europejska to "targowica i nowe zniewolenie".
Antyunijny amok ogarnął nawet Kongres Polonii Amerykańskiej. W oświadczeniu z grudnia 2002 r. stwierdzono, że przyjęcie do unii "niesie z sobą daleko idącą utratę suwerenności politycznej. Zagrożone są polski parlamentaryzm i władza sądownicza. Ustawy i uchwały Sejmu i Senatu pozbawione będą polskiego, narodowego punktu widzenia na szereg spraw natury ekonomicznej, socjalnej, politycznej (...). Po dołączeniu do unii Polacy staną się narodem bez własnego państwa".
Granice Europy
Unia rozszerzała się dotychczas sześciokrotnie. Mam jeszcze przed oczami wzruszający moment, gdy 1 maja 2004 r. polskie barwy załopotały w Phoenix Park w Dublinie. Kadeci irlandzkiej szkoły wojskowej wciągnęli na maszty flagi 25 państw, otwierając rozdział największej UE w jej historii. "Gdy witamy dziesięciu nowych członków UE, czynimy to z dumą i nadzieją" - powiedział irlandzki premier Bertie Ahern. Mówił, że dzięki integracji "z wojny stworzyliśmy pokój. Z nienawiści stworzyliśmy szacunek. Z podziałów stworzyliśmy unię. Z dyktatury i ucisku stworzyliśmy energiczne i silne demokracje. Z biedy stworzyliśmy dobrobyt".
Czy ponownie będziemy świadkami takich słów? Czy flagi kolejnych państw będą zawieszane na masztach? Jedni, jak Timothy Garton Ash, uważają, że taka jest naturalna kolej rzeczy. Ponieważ nie ma wyraźnej granicy Europy ani na wschodzie, ani na południu, do unii powinny być przyjęte Bałkany, a później - Turcja i Ukraina. Drudzy, jak brytyjski filozof Roger Scruton, przyznają, że Europa kulturowo rozciąga się daleko poza Stary Kontynent, ale przyjmowanie nowych państw nie ma sensu. Przeszkodą są olbrzymie koszty, względy kulturowe i wielkość krajów aspirujących. W Brukseli i innych stolicach europejskich rosną wątpliwości wobec takich - zdawałoby się - pewniaków jak Bułgaria i Rumunia. Coraz głośniej mówi się, by poszerzenie odroczyć albo zamrozić na czas nieokreślony.
Bardzo możliwe, że europejski pociąg odjechał i nie wiadomo, czy kiedykolwiek powróci. Gdyby Polska nie wzięła udziału w ostatnim rozszerzeniu, szansa byłaby stracona bezpowrotnie. Bezrozumna pewność, którą prezentowało wielu dziś rządzących, że w 2007 r. czy w innym, ale przez nas wybranym roku, ten sam pociąg pojawi się na peronie historii, jest bezlitośnie falsyfikowana. Jarosław Kaczyński, który odrzucał "dogmat o konieczności wejścia do unii w roku 2004", sądził zapewne, że ów pociąg to po prostu taksówka. Wystarczy telefon i przyjedzie na żądanie.
Konstytucja do kosza?
Zjednoczona Europa nie jest i nie będzie kopią USA. Jest bardziej zjednoczeniem problemów, które wzbierają, i to się nie podoba tym, którzy są w środku. W tej sytuacji łatwo zatrzasnąć drzwi przed pretendentami. Wystarczy, że kraj członkowski postanowi, iż kolejne poszerzenie musi zostać zaaprobowane w krajowym referendum. Biorąc pod uwagę nastroje, nietrudno przewidzieć wynik takiego plebiscytu.
Nie tylko kwestie poszerzenia unii spędzają sen z powiek przywódcom wspólnoty. Nie jest jasna przyszłość traktatu konstytucyjnego, który przepadł we Francji i w Holandii. Pamiętam jak Pat Cox, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, pytał na szczycie unii w Salonikach w czerwcu 2003 r., ilu z obecnych premierów i ministrów słuchało Elvisa Presleya? Słysząc szmer potwierdzenia, powiedział: "No to pewnie pamiętacie 'It's now or never'. Albo teraz zrobimy coś na rzecz konstytucji, albo nigdy". Powoływał się na Peryklesa, przypominając, że debata nie jest wrogiem działania, ale nie można za długo debatować.
W dyskusji nad sprawozdaniem Valéry'ego Giscarda d'Estaing dominował ostrożny optymizm, ale nie brakowało zastrzeżeń. Lekceważono je jednak, zakładając, że Niemcom, Francji i Włochom uda się przeciągnąć na swoją stronę Wielką Brytanię i większość małych państw, a w końcu "przekupić" Polskę i Hiszpanię. Wtedy konstytucja zostanie przyjęta 13 grudnia na szczycie w Brukseli. Potrzeba sukcesu przesłoniła istotę słów mojego duńskiego partnera w pamiętnych negocjacjach w Kopenhadze, Andersa Fogha Rasmussena, który nawoływał, by "pamiętać, że rozwiązania w konstytucji muszą zawierać równowagę między tym, co my chcemy, a tym, co mogą zaakceptować nasi obywatele. To oni będą podejmować ostateczne decyzje często w referendum". W rezultacie Jacques Chirac, który w Salonikach wysoko ocenił traktat, przegrał go w Paryżu. "Dobry i ambitny projekt" okazał się nie do przyjęcia dla Francuzów przestraszonych inwazją polskich hydraulików.
Negatywny wynik francuskiego i holenderskiego referendum nie musi mieć znaczenia dla polskiego procedowania w tej sprawie. Nie wiadomo, którą z opcji ratyfikacji unijnej konstytucji wybiorą obecne władze. Może się okazać, że unia 25 państw potrafi sprawnie funkcjonować, kierując się zapisami traktatu nicejskiego. Już w czasie negocjacji mój rząd proponował, by decyzję w sprawie ewentualnych zmian podjąć po kilku latach, kiedy się okaże, czy traktat z Nicei jest rzeczywiście tak fatalny, jak go przedstawiano. Czas nagli, bo w czerwcu tego roku kończy się tzw. okres refleksji, który przywódcy europejscy wyznaczyli na określenie losów traktatu konstytucyjnego. Być może podzielą opinię Tony'ego Blaira, że po francuskim "nie" reszta Europy będzie musiała wyrzucić konstytucję do kosza.
Zawiedziony redaktor
Jacek Żakowski, który w odniesieniu do mnie już od dłuższego czasu cierpi na odruch psa Pawłowa, powiedział w Radiu Tok FM, że "Leszek Miller prezentował chuligański styl rozmów w Europie". I na osłodę, patrząc na obecną ekipę, dodał: "Tu nie ma zmiany, jest kontynuacja i pogłębienie". To prawda, że nie skorzystałem z uprzejmej propozycji prezydenta Francji, żeby "siedzieć cicho". Nie milczałem, kiedy chodziło o interesy mojego kraju. Kiedy trzeba było walczyć o warunki naszego wejścia do UE, miejsce w Europie przyszłości, partnerski udział i równowagę państw członkowskich w strukturach europejskich. Nie zawahałem się razem z hiszpańskim premierem Aznarem powiedzieć "nie" tej wersji konstytucji europejskiej, która była regresem w stosunku do wcześniejszych ustaleń. Zawiodłem redaktora Żakowskiego, bo nie spełniłem jego oczekiwań. Nie podniosłem rąk do góry i nie machałem białą flagą. Nie czyniłem tego, uznając, że Polska nie tylko powinna wejść do unii, ale być w niej na najlepszych z możliwych warunkach. Dzisiejszy wysoki poziom aprobaty dla naszego członkostwa w dużej części z tego właśnie wynika.
Więcej możesz przeczytać w 18/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.