"Hi way" to film, którym do kina wchodzi pierwsze pokolenie polskich Europejczyków
Hi way" to ciepły, prześmiewczy portret pierwszego pokolenia naszych Europejczyków. W pracy zrobią wszystko, by wdrożyć standardy europejskie, a wychodzi im "polska średnia". Oto początkujący terapeuta, którego nowobogackie małżeństwo wynajęło, by wyleczył im córkę z anoreksji. Ten - ambitny i nadęty - zamiast się przysiąść do dziewczyny i po ludzku pogadać, kryguje się nad nastolatką jak przedwojenny fryzjer nad ondulacją pani prezesowej. I sprawozdaje tonem proboszcza: "Państwa córce obojętny jest ziemniak, cud natury". Rodzice: "Matko Boska, ziemniak obojętny! To jest aż tak źle?". Nie jest źle, bo cwany Europejczyk od razu kombinuje, jak by córeczkę, która przytyła dzięki jego terapii, odchudzić za równie ciężką forsę. Inny ambitny czterdziestolatek wyczytał w rubryce porad w bulwarówce, że są jeszcze kobity, które na niego polecą. Chciałby poderwać nowocześnie i na luzie, ale brakuje mu słów. On: "Chciałbym zaproponować ci chodzenie". Ona (ustami koleżanki): "Anka mówi, że jakby Darek nie miał dzisiaj gdzie spać, to u niej na pewno nie". I znowu: dwaj chałturnicy podłapali fuchę. Mają skromną kamerką nakręcić wywiad z biznesmenem. Roboty na kwadrans, ale puszą się przy tym, jakby co najmniej kręcili "Gwiezdne wojny". Wiedzą, co robią - nie sztuka filmować, sztuka zadawać szyku. Na tym polega Europa, przynajmniej z punktu widzenia warszawki. A że wychodzi im to - pożal się Boże? Nic to, biznesmen też jakiś taki nowoeuropejski. Borusiński z kolegami dokładają tak epizod do epizodu, aż powstaje antologia pt. "Polak napina mięśnie na progu Europy". Przyznajmy - tego jeszcze nie było. Z tymi obserwacjami "Hi way" przestaje być tuzinkową komedyjką. To film, którym do kina wchodzi pierwsze pokolenie polskich Europejczyków. "Hi way" formuje model: młody Polak zdobywa Europę. Przypomnijmy komediowe warianty Polaka, które przeszły do historii.
Śmiech wariantowy
Wariant: "Sami swoi" (1967) - kresowiak zdobywa świat. Pierwszy polski strzał w dziesiątkę. Kresowiaka komuna wyrwała z kresowej macierzy i rzuciła jak worek kartofli na "ziemie odzyskane". Ale on okazał się nie do zdarcia. Kiedy Wacław Kowalski zagrał Pawlaka, miał już 51 lat i - wydawało się - niewiele przed sobą. Ale wystarczyło, że parę razy zagadał z ekranu z zabużańskim zaśpiewem i Polska oszalała. Bo przeciętny rodak nosił w sobie przekonanie, że prawdziwy Polak gada jak Pawlak i pcha się przez życie jak Pawlak. Kowalski nie żyje od 15 lat, a jego Pawlakowi nadal kibicują miliony. Od kiedy to w Polsce rzeczywistość liczy się bardziej niż fikcja?
Wariant: "Rejs" (1970) - inteligent drwi z robola. Obaj jednakowi gołodupcy, ale inteligent (inżynier Mamoń) bywał w teatrze i to robolowi niesłychanie imponowało. Więc robol podciągał się i małpował inteligenta: "W tych pięknych okolicznościach przyrodyÉ państwo pozwolą, że się przedstawię". Inteligenci na widowni - na co dzień upokarzani przez fryzjera, magazyniera i roznosiciela mleka - rechotali z poczuciem wyższości nad tym robolem. Tylko w kinie, ale jednak. Marek Piwowski kilka razy przymierzał się do nakręcenia "Rejsu 2" i nic. Dlaczego? Bo dziś robol ma w nosie inteligenta. Małpuje serialowe gwiazdki. A inteligent? Ciągle się śmieje z pomyłek Himilsbacha, jakby nic się w Polsce nie zmieniło od 1970 r.
Wariant: "Miś" (1980) - Polska Ludowa śmieje się z własnego personelu. Bo to personel, "ludzie pracy miast i wsi", a nie sekretarze KC, rządził Polską przez ostatnie pół wieku. Kelnerka, która upijała z naszej szklanki, szatniarz, który "za rzeczy zostawione w szatni nie odpowiada", goniec, który zamiast roznosić pocztę, stacjonuje na melinie.
Kto się śmiał, nabierał przekonania, że nie zeszmacił się jak "trener drugiej kategorii", który do magnetofonu ukrytego w szafie rymuje na cześć szefa: "Ciągle pracuje, wszystkiego przypilnuje. I jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie - to wilki". Ale to było przekonanie na długość kinowego seansu.
Wariant "Seksmisja" (1983) - husarskie skrzydła na gołe plecy. Drobny cwaniaczek Max o kartoflanej urodzie Jerzego Stuhra dał się nawet zahibernować, byle uciec od żony i córeczki. Nieładnie! Ale widownia wybaczyła, bo zaczynał jako alimenciarz, a kończył jako bojownik antykomunizmu. Sam jeden ("Prądem?! Bohatera?!") przeciw całemu babskiemu systemowi totalitarnemu. A jak ktoś był przeciw komunie, to już można było mu wybaczyć manko w kasie, nie zapłacone mandaty i jazdę na gapę.
Polak połyka język
Polacy z "Hi way" z trudem się uczą nowego języka polskiego. Nic dziwnego: uczy się go cała Polska. Korepetycje oglądaliśmy we wcześniejszych komediach. Adaś Miauczyński, gimnazjalny polonista z "Dnia świra" (2001), odruchowo poprawia końcówki przymiotników, jak prymus przed tablicą, ale zaraz, całkiem jak nastoletni broker, dodaje: "Kurwa, Dżizus!". Takie zestawienia to już reguła. Dystyngowany biznesmen - golf przed śniadaniem - z "Kilera" (1996) na pytanie, czy chce podjąć negocjacje biznesowe, odpowiada: "Bardzo, kurwa jego mać, chętnie". Bogdan Łazuka, polski godfather w filmie "Chłopaki nie płaczą" (2000), wieczory spędza w operze. Ale w rutynowej rozmowie biznesowej wygłasza - w formie przerywnika - na jednym ślizgu z dziesięć wulgaryzmów. I kończy frazę najbardziej elegancką polszczyzną. Ani k..., ani wykwintna polszczyzna w ustach gangstera nikogo nie dziwią. Nie dziwi także to, że najgłośniejsza polska komedia sezonu ukazała się z angielskim tytułem, który zawiera błąd ortograficzny.
Śmiech wariantowy
Wariant: "Sami swoi" (1967) - kresowiak zdobywa świat. Pierwszy polski strzał w dziesiątkę. Kresowiaka komuna wyrwała z kresowej macierzy i rzuciła jak worek kartofli na "ziemie odzyskane". Ale on okazał się nie do zdarcia. Kiedy Wacław Kowalski zagrał Pawlaka, miał już 51 lat i - wydawało się - niewiele przed sobą. Ale wystarczyło, że parę razy zagadał z ekranu z zabużańskim zaśpiewem i Polska oszalała. Bo przeciętny rodak nosił w sobie przekonanie, że prawdziwy Polak gada jak Pawlak i pcha się przez życie jak Pawlak. Kowalski nie żyje od 15 lat, a jego Pawlakowi nadal kibicują miliony. Od kiedy to w Polsce rzeczywistość liczy się bardziej niż fikcja?
Wariant: "Rejs" (1970) - inteligent drwi z robola. Obaj jednakowi gołodupcy, ale inteligent (inżynier Mamoń) bywał w teatrze i to robolowi niesłychanie imponowało. Więc robol podciągał się i małpował inteligenta: "W tych pięknych okolicznościach przyrodyÉ państwo pozwolą, że się przedstawię". Inteligenci na widowni - na co dzień upokarzani przez fryzjera, magazyniera i roznosiciela mleka - rechotali z poczuciem wyższości nad tym robolem. Tylko w kinie, ale jednak. Marek Piwowski kilka razy przymierzał się do nakręcenia "Rejsu 2" i nic. Dlaczego? Bo dziś robol ma w nosie inteligenta. Małpuje serialowe gwiazdki. A inteligent? Ciągle się śmieje z pomyłek Himilsbacha, jakby nic się w Polsce nie zmieniło od 1970 r.
Wariant: "Miś" (1980) - Polska Ludowa śmieje się z własnego personelu. Bo to personel, "ludzie pracy miast i wsi", a nie sekretarze KC, rządził Polską przez ostatnie pół wieku. Kelnerka, która upijała z naszej szklanki, szatniarz, który "za rzeczy zostawione w szatni nie odpowiada", goniec, który zamiast roznosić pocztę, stacjonuje na melinie.
Kto się śmiał, nabierał przekonania, że nie zeszmacił się jak "trener drugiej kategorii", który do magnetofonu ukrytego w szafie rymuje na cześć szefa: "Ciągle pracuje, wszystkiego przypilnuje. I jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie - to wilki". Ale to było przekonanie na długość kinowego seansu.
Wariant "Seksmisja" (1983) - husarskie skrzydła na gołe plecy. Drobny cwaniaczek Max o kartoflanej urodzie Jerzego Stuhra dał się nawet zahibernować, byle uciec od żony i córeczki. Nieładnie! Ale widownia wybaczyła, bo zaczynał jako alimenciarz, a kończył jako bojownik antykomunizmu. Sam jeden ("Prądem?! Bohatera?!") przeciw całemu babskiemu systemowi totalitarnemu. A jak ktoś był przeciw komunie, to już można było mu wybaczyć manko w kasie, nie zapłacone mandaty i jazdę na gapę.
Polak połyka język
Polacy z "Hi way" z trudem się uczą nowego języka polskiego. Nic dziwnego: uczy się go cała Polska. Korepetycje oglądaliśmy we wcześniejszych komediach. Adaś Miauczyński, gimnazjalny polonista z "Dnia świra" (2001), odruchowo poprawia końcówki przymiotników, jak prymus przed tablicą, ale zaraz, całkiem jak nastoletni broker, dodaje: "Kurwa, Dżizus!". Takie zestawienia to już reguła. Dystyngowany biznesmen - golf przed śniadaniem - z "Kilera" (1996) na pytanie, czy chce podjąć negocjacje biznesowe, odpowiada: "Bardzo, kurwa jego mać, chętnie". Bogdan Łazuka, polski godfather w filmie "Chłopaki nie płaczą" (2000), wieczory spędza w operze. Ale w rutynowej rozmowie biznesowej wygłasza - w formie przerywnika - na jednym ślizgu z dziesięć wulgaryzmów. I kończy frazę najbardziej elegancką polszczyzną. Ani k..., ani wykwintna polszczyzna w ustach gangstera nikogo nie dziwią. Nie dziwi także to, że najgłośniejsza polska komedia sezonu ukazała się z angielskim tytułem, który zawiera błąd ortograficzny.
Więcej możesz przeczytać w 18/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.