Większość polityków zajmuje się marketingiem, tyle że nie wiadomo czego. Bo nie ma produktu
Większość polityków zajmuje się marketingiem, tyle że nie wiadomo czego. Bo nie ma produktu
Stanisław Janecki
Polskie społeczeństwo jest zdrowe i normalne. Bardziej, niż mogłoby się wydawać. Żyje własnym życiem niezależnie od tego, co się dzieje w polityce. Sądzę, że serial "Najdłuższa koalicja nowożytnej Europy" śledzi w Polsce może 10 tys. osób. Może 100 tys. ma jakieś pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi, a reszcie jest to kompletnie obojętne. W tym kontekście przykro jest przyznać, ale media, w których ten serial trwa od siedmiu miesięcy, zajmują się czymś, co mało kogo obchodzi. A zajmują się dlatego, że to łatwe: ktoś coś ogłasza, coś podpisuje, ktoś inny zaprzecza, są jacyś renegaci i konflikty. Wystarczy ustawić kamerę, podsunąć mikrofon, wypowiedzieć komentarz. Ale w ten sposób nadajemy rangę czemuś, co zasługuje najwyżej na półminutowy materiał raz na tydzień. Zawraca się zapracowanym ludziom głowę tym, czego nie mogą zrobić, zamiast to po prostu zrobić. Bo, na Boga, trzeba być gigantycznym masochistą, żeby chcieć słuchać, dlaczego przez siedem miesięcy nie może powstać jakaś koalicja. Przecież to jakaś tandetna odmiana politycznej pornografii.
Politycy, wspierani przez dziennikarzy, próbują wciągnąć społeczeństwo w coś, co jest ewidentną stratą czasu. I tylko nieliczni, jak minister Ludwik Dorn (no, może jeszcze Zbigniew Ziobro i Zyta Gilowska) robią swoje (vide: "Żelazny Ludwik", cover story tego numeru). Oni nie pasują do dzisiejszej polityki, bo operują jakimś produktem - rozwiązaniami mającymi poprawić poczucie bezpieczeństwa Polaków. A większość klasy politycznej zajmuje się wyłącznie marketingiem, tyle że nie wiadomo czego. Bo nie ma produktu. I to jest absurd, bo wyobraźmy sobie, że na przykład Coca-Cola nie sprzedaje swego słynnego napoju, ale na wszelkie sposoby reklamuje debatę, jak mogłaby wyglądać nowa receptura takiego napoju.
W tej sytuacji nie dziwmy się, że setki tysięcy młodych Polaków wyjeżdżają za granicę. Oni w ten sposób uciekają od żarłocznych polityków, uciekają od polskiej political fiction, w której dominuje marketing bez produktu. Zadziwiające jest to, że za granicą młodzi Polacy z ochotą uczestniczą w wyścigu szczurów, rywalizują w ogromnej konkurencji, a w kraju żadnego wyścigu szczurów nie ma. Co oznacza, że Polska jest krajem socjalistycznej laby. Z takiego kraju młodzi ludzie uciekają przede wszystkim dlatego, żeby się nie degenerować i nie deprawować. Wyjdzie na to, że wkrótce większość tych, którym na czymś zależy i chcą ciężko pracować, znajdzie się za granicą. Wówczas miałoby sens powołanie rządu emigracyjnego (na przykład w Londynie), który zajmowałby się prawdziwymi problemami, natomiast rząd w kraju wziąłby na siebie funkcje czysto reprezentacyjne.
Wielu z tych młodych ludzi to przedstawiciele wielkiej armii polskich studentów. Słowa uznania, że młodym Polakom tak się chce studiować, że w ostatnim piętnastoleciu zrobiliśmy największy skok edukacyjny w całej powojennej historii Europy (vide: "Ranking szkół wyższych", specjalny dodatek do tego numeru). Młodzi, coraz lepiej wykształceni Polacy dysponują straszliwą bronią wobec polityków: mogą ich albo zignorować, albo wyśmiać. I robią jedno i drugie, co najlepiej widać w Internecie. Ale ma to też swoje złe strony: obojętniejemy na autarkię klasy politycznej i różnych urzędników, bo uważamy, że i tak niczego dobrego się po nich nie możemy spodziewać. A nie powinniśmy obojętnieć, choćby na tak ewidentne głupstwo (żeby nie powiedzieć sabotaż), jak przekazanie Niemcom oryginałów dokumentów będących dowodami w sprawie niemieckich zbrodni w Polsce (vide: "Komisja zacierania zbrodni").
Świat polityki staje się jakąś oazą, gdzie inaczej płynie czas, gdzie obowiązują inne wartości, inna logika, gdzie mówi się nawet innym językiem. A obok ludzie żyją własnym życiem. To taki rodzajowo-folklorystyczny reality show. Zaludniony przez polityków i urzędników wygląda jak stara lokomotywa węglowa, która znalazła się na torach, po których mkną superszybkie pociągi. Czasem ktoś taką lokomotywę zauważy, bo wygląda egzotycznie. Ale nikt nawet nie myśli, że to jest alternatywa czy konkurencja. Co najwyżej dziwadło. I tyle.
Fot: T. Strzyżewski
Stanisław Janecki
Polskie społeczeństwo jest zdrowe i normalne. Bardziej, niż mogłoby się wydawać. Żyje własnym życiem niezależnie od tego, co się dzieje w polityce. Sądzę, że serial "Najdłuższa koalicja nowożytnej Europy" śledzi w Polsce może 10 tys. osób. Może 100 tys. ma jakieś pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi, a reszcie jest to kompletnie obojętne. W tym kontekście przykro jest przyznać, ale media, w których ten serial trwa od siedmiu miesięcy, zajmują się czymś, co mało kogo obchodzi. A zajmują się dlatego, że to łatwe: ktoś coś ogłasza, coś podpisuje, ktoś inny zaprzecza, są jacyś renegaci i konflikty. Wystarczy ustawić kamerę, podsunąć mikrofon, wypowiedzieć komentarz. Ale w ten sposób nadajemy rangę czemuś, co zasługuje najwyżej na półminutowy materiał raz na tydzień. Zawraca się zapracowanym ludziom głowę tym, czego nie mogą zrobić, zamiast to po prostu zrobić. Bo, na Boga, trzeba być gigantycznym masochistą, żeby chcieć słuchać, dlaczego przez siedem miesięcy nie może powstać jakaś koalicja. Przecież to jakaś tandetna odmiana politycznej pornografii.
Politycy, wspierani przez dziennikarzy, próbują wciągnąć społeczeństwo w coś, co jest ewidentną stratą czasu. I tylko nieliczni, jak minister Ludwik Dorn (no, może jeszcze Zbigniew Ziobro i Zyta Gilowska) robią swoje (vide: "Żelazny Ludwik", cover story tego numeru). Oni nie pasują do dzisiejszej polityki, bo operują jakimś produktem - rozwiązaniami mającymi poprawić poczucie bezpieczeństwa Polaków. A większość klasy politycznej zajmuje się wyłącznie marketingiem, tyle że nie wiadomo czego. Bo nie ma produktu. I to jest absurd, bo wyobraźmy sobie, że na przykład Coca-Cola nie sprzedaje swego słynnego napoju, ale na wszelkie sposoby reklamuje debatę, jak mogłaby wyglądać nowa receptura takiego napoju.
W tej sytuacji nie dziwmy się, że setki tysięcy młodych Polaków wyjeżdżają za granicę. Oni w ten sposób uciekają od żarłocznych polityków, uciekają od polskiej political fiction, w której dominuje marketing bez produktu. Zadziwiające jest to, że za granicą młodzi Polacy z ochotą uczestniczą w wyścigu szczurów, rywalizują w ogromnej konkurencji, a w kraju żadnego wyścigu szczurów nie ma. Co oznacza, że Polska jest krajem socjalistycznej laby. Z takiego kraju młodzi ludzie uciekają przede wszystkim dlatego, żeby się nie degenerować i nie deprawować. Wyjdzie na to, że wkrótce większość tych, którym na czymś zależy i chcą ciężko pracować, znajdzie się za granicą. Wówczas miałoby sens powołanie rządu emigracyjnego (na przykład w Londynie), który zajmowałby się prawdziwymi problemami, natomiast rząd w kraju wziąłby na siebie funkcje czysto reprezentacyjne.
Wielu z tych młodych ludzi to przedstawiciele wielkiej armii polskich studentów. Słowa uznania, że młodym Polakom tak się chce studiować, że w ostatnim piętnastoleciu zrobiliśmy największy skok edukacyjny w całej powojennej historii Europy (vide: "Ranking szkół wyższych", specjalny dodatek do tego numeru). Młodzi, coraz lepiej wykształceni Polacy dysponują straszliwą bronią wobec polityków: mogą ich albo zignorować, albo wyśmiać. I robią jedno i drugie, co najlepiej widać w Internecie. Ale ma to też swoje złe strony: obojętniejemy na autarkię klasy politycznej i różnych urzędników, bo uważamy, że i tak niczego dobrego się po nich nie możemy spodziewać. A nie powinniśmy obojętnieć, choćby na tak ewidentne głupstwo (żeby nie powiedzieć sabotaż), jak przekazanie Niemcom oryginałów dokumentów będących dowodami w sprawie niemieckich zbrodni w Polsce (vide: "Komisja zacierania zbrodni").
Świat polityki staje się jakąś oazą, gdzie inaczej płynie czas, gdzie obowiązują inne wartości, inna logika, gdzie mówi się nawet innym językiem. A obok ludzie żyją własnym życiem. To taki rodzajowo-folklorystyczny reality show. Zaludniony przez polityków i urzędników wygląda jak stara lokomotywa węglowa, która znalazła się na torach, po których mkną superszybkie pociągi. Czasem ktoś taką lokomotywę zauważy, bo wygląda egzotycznie. Ale nikt nawet nie myśli, że to jest alternatywa czy konkurencja. Co najwyżej dziwadło. I tyle.
Fot: T. Strzyżewski
Więcej możesz przeczytać w 18/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.