Do Brukseli zaczyna docierać, że z Rosją nie można rozmawiać na kolanach
Jeszcze żaden szczyt UE nie budził tak małego zainteresowania mediów. Na obrady Rady Europejskiej 14-15 grudnia w Brukseli akredytowało się rekordowo mało stacji telewizyjnych. Nikt nie spodziewa się fajerwerków, bo żadne wiążące decyzje nie zapadną. W tle dyskusji o granicach Europy i rozmowach akcesyjnych z Turcją, a raczej o ich zawieszeniu, pobrzmiewać będą jednak echa polskiego weta w sprawie porozumienia z Rosją. I jeżeli szefowie unijnych rządów wykorzystają to do głębszej dyskusji o granicach kompromisu i solidarności, szczyt będzie owocny.
Turcja w zawieszeniu
O atrakcyjności i randze szczytu świadczy porządek obrad. Tymczasem w grudniowym programie są dwa główne punkty: zawieszenie negocjacji z Turcją i określenie "możliwości absorpcyjnych" unii. O tym, że Ankara nie ma się z czego cieszyć, wiadomo, od kiedy Komisja Europejska zasugerowała zawieszenie negocjacji w ośmiu rozdziałach, związanych głównie ze sprawami konfliktu cypryjskiego i praw człowieka. Przy okazji ostatniego szczytu trójkąta weimarskiego Angela Merkel i Jacques Chirac poparli propozycję komisji, podkreślając, że Turcja nie dojrzała do rozmów akcesyjnych. Także przewodzący unii Finowie są tego zdania. Europa nie jest jednak jednomyślna. Przede wszystkim Wielka Brytania, ale także kraje skandynawskie oraz częściowo Polska nie zgadzają się na odstawienie Turcji na boczny tor. Jeśli jednak szefowie rządów podejmą decyzję o zawieszeniu rozmów z Ankarą, konsekwencje mogą być złe dla całej unii. "Europa wystawiła nas do wiatru" - to jedna z łagodniejszych opinii pojawiających się w prasie tureckiej. - Zawieszenie rozmów nastąpi na pewno. Nie wiadomo jedynie, jakich dokładnie rozdziałów będzie dotyczyć i jaki czas obejmie - mówi wysoki rangą dyplomata brukselski. W efekcie relacje Bruksela - Ankara mogą się zaostrzyć i nawet pojednawcza pielgrzymka Benedykta XVI do Turcji niewiele tu pomoże. Po szczycie to od Ankary będzie zależeć temperatura relacji z Brukselą. Można mieć nadzieję, że proeuropejski rząd nie wykona gwałtownego ruchu. W przyszłym roku jednak w Turcji odbędą się wybory i jeśli eurosceptyczna tendencja w społeczeństwie się utrzyma i do władzy dojdą partie niechętne akcesji za wszelką cenę, najgorszym scenariuszem może być nawet całkowite zerwanie negocjacji z UE.
Niewiele nowego może też wnieść debata o granicach Europy. Nie od dziś wiadomo, że unia nie będzie się szybko rozszerzać. - Po wejściu Rumunii i Bułgarii do unii nieprędko doczekamy się kolejnej fali rozszerzenia. W najlepszym wypadku w ciągu kilku lat do wspólnoty wejdzie jedynie Chorwacja. Pozostałe kraje bałkańskie będą musiały poczekać, kontynuując reformy. To nie jest dobry moment na poszerzanie unii - mówi komisarz Olli Rehn. Potwierdzają to najnowsze sondaże Eurobarometru, które pokazują spadek entuzjazmu wobec rozszerzenia. O ile jeszcze pół roku temu Europejczycy byli przeciwni wejściu do unii jedynie Turcji i Albanii, o tyle teraz niechęć rozszerzyła się na pozostałe kraje bałkańskie (poza Chorwacją) i wschodnie, głównie Ukrainę. Polskie wysiłki na rzecz poparcia akcesji Ukrainy skazane są na przegraną. Kilka dni temu Angela Merkel stanowczo podkreśliła, iż Kijów może liczyć na specjalne porozumienie z unią, ale nie na obietnicę członkostwa. Kraje bałkańskie mogą być jednak spokojne, w tzw. agendzie z Salonik stwierdza się wyraźnie, że znajdą się w unii, to tylko kwestia czasu. Debata o rozszerzeniu może się skoncentrować na przyczynach zatrzymania ekspansji, czyli marazmie, w jakim pogrąża się unia.
Polonizacja unii
Znacznie ciekawsze powinno być podsumowanie dobiegającej końca prezydencji fińskiej w UE. Finowie, którzy od kilku lat rzetelnie przygotowywali się do swojej roli, mieli jasny plan na czas prezydencji: finlandyzacja Europy. Ambicją Helsinek było nadanie unijno-rosyjskim relacjom wymiaru pragmatycznego, maksymalnie odartego z polityki. Motto Finów brzmiało: jak najwięcej merytorycznej pracy, jak najmniej ideologicznego zacietrzewienia. Nieoczekiwanie jednak końcówka fińskiej prezydencji przyniosła największe od kilku lat zaostrzenie relacji na linii Bruksela - Moskwa i zamiast ich finlandyzacji dokonała się polonizacja. Polskie weto w sprawie porozumienia unijno--rosyjskiego po pierwszym szoku i oburzeniu (głównie Polaków) zmusiło jednak Europę do zastanowienia się nad znaczeniem dwóch słów: kompromis i solidarność.
- Do tej pory w relacjach z państwami ościennymi, zwłaszcza z Rosją, dominowała wola, a wręcz przymus kompromisu, nieraz za wszelką cenę. Unia popełniała błąd, przenosząc konieczność znajdowania kompromisów w sporach wewnętrznych na relacje zewnętrzne. Rosja szybko zrozumiała, że takiej unii będzie w stanie dyktować warunki. I nagle za sprawą polskiego weta coraz więcej polityków w Brukseli i pozostałych stolicach zaczęło się zastanawiać nad granicami kompromisu - mówi jeden z unijnych dyplomatów.
Inny dodaje, że to porażka "grupy spod znaku białej flagi", zarówno w Europie, jak i w Polsce. - W polskiej polityce zagranicznej dominował do tej pory ton skamlącego petenta, który w uniżony sposób prosi i zadowala się byle czym. Tymczasem od ponad dwóch lat jesteśmy wewnątrz unii i chociażby z tego względu poza obowiązkami powinniśmy mieć także oczekiwania wobec Brukseli - mówi. Polska za sprawą weta wywołała Brukselę do tablicy. Zgadza się z tym komisarz Danuta Hźbner. - Po początkowej konfuzji większość moich kolegów z komisji zaczęła rozumieć polskie argumenty i sposób myślenia oraz przyznała, że przez ostatni rok Komisja Europejska zachowywała się tak, jakby Polska nie była członkiem unii. Teraz słowo "solidarność" zyskało prawdziwe znaczenie - mówi "Wprost" Hźbner.
Jak trwała okaże się ostatnia lekcja? - Na szczęście dla Polski sprawa naszego weta wplotła się w ciąg takich wydarzeń, jak zamordowanie Anny Politkowskiej, otrucie Aleksandra Litwinienki, brutalne sankcje wobec Gruzji, aroganckie zachowanie Putina na szczycie w Lahti i wreszcie ostatnie sankcje nałożone przez Rosję na Estonię, które rzucają nowe, niekorzystne światło na Rosję - uważa Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego. Jego zdaniem, weto ma pozytywne konsekwencje nie tyle dla Polski, ile dla całej unii. - Do Brukseli zaczyna docierać, że zwłaszcza z Rosją nie można rozmawiać na kolanach. Unia, co widzę podczas ostatnich debat w Parlamencie Europejskim, traci wreszcie złudzenia na temat Rosji. Gdyby Bruksela w sprawie mięsa nie stanęła ostatecznie po stronie Polski, byłby to ewidentny początek jej końca - podkreśla Saryusz-Wolski.
Weto, które tak oburzyło część polskich publicystów i polityków, w Brukseli nie wywołało szoku. Wszyscy pamiętają Brytyjczyków, którzy w 1996 r. przez pół roku blokowali unijne ustawy, nawet podpisanie traktatu akcesyjnego ze Słowenią tylko po to, by uzyskać złagodzenie stanowiska komisji wobec walki z chorobą wściekłych krów. Po półrocznym "strajku" Londyn częściowo zwyciężył, zmieniono bowiem system kontroli żywności. Z kolei w 1995 r. Grecja zagroziła, że zablokuje rozszerzenie UE, jeśli Cypr nie stanie się krajem kandydującym do wspólnoty. Polskie weto nie jest więc ewenementem. Kuriozalne może być jedynie to, że rozmowy unijno-rosyjskie zostaną zablokowane nie z powodu łamania praw człowieka czy opresyjnej polityki Putina, ale z powodu mięsa.
Próba solidarności
Kiełkująca solidarność europejska będzie znowu wystawiana na próbę za sprawą Rosji, która już nałożyła embargo na eksport estońskich ryb oraz zagroziła embargiem Bułgarii i Rumunii. Sprawy mogą zmienić obrót podczas szczytu za sprawą Niemiec. Berlin deklaruje "pewne zrozumienie" dla stanowiska Polski, ale jest to tylko częściowe zrozumienie. Tak naprawdę Niemcy chcą jak najszybszego podpisania porozumienia z Rosją, najlepiej podczas własnej prezydencji w pierwszej połowie przyszłego roku, i upór Warszawy jest im nie na rękę. Niemieccy politycy, oferując Polsce pomoc w rozwiązaniu sporu, chcą, by doszło do złagodzenia napięcia nie tylko na linii Warszawa - Moskwa, ale i Bruksela - Moskwa. Kłopot w tym, że Berlin będzie chciał znaleźć kompromisowe - w brukselskim rozumieniu tego słowa - wyjście. Takie rozwiązanie byłoby tylko częściowo korzystne dla Polski. Prezydent Lech Kaczyński, który wybiera się do Brukseli, musi się liczyć z tym, że w czasie szczytu dostanie od Niemców, a może też od UE, propozycję nie do odrzucenia. Zanim ją odrzuci, powinien sobie zapewnić poparcie innych państw.
NATO ma piąty paragraf, który zobowiązuje wszystkie państwa członkowskie do obrony zaatakowanego koalicjanta. Unia takiego zapisu nie ma, choć powinien to być fundament jej istnienia. Do tej pory w kwestiach spornych Bruksela najczęściej chowała głowę w piasek lub szukała kompromisu. Teraz pojawia się szansa na zmianę sposobu myślenia. Wiele będzie jednak zależało od dalszych kroków Warszawy. Po pierwsze, Polska nie może nadużywać weta, bo narazi się na ostracyzm i zdewaluuje własne wysiłki, a po drugie - winna wysuwać także konstruktywne propozycje.
Jeśli podczas szczytu w Brukseli zostanie złamana zasada solidarności i jednocześnie dramatycznie zaostrzą się relacje z Turcją, unię czekać będzie droga w dół.
Turcja w zawieszeniu
O atrakcyjności i randze szczytu świadczy porządek obrad. Tymczasem w grudniowym programie są dwa główne punkty: zawieszenie negocjacji z Turcją i określenie "możliwości absorpcyjnych" unii. O tym, że Ankara nie ma się z czego cieszyć, wiadomo, od kiedy Komisja Europejska zasugerowała zawieszenie negocjacji w ośmiu rozdziałach, związanych głównie ze sprawami konfliktu cypryjskiego i praw człowieka. Przy okazji ostatniego szczytu trójkąta weimarskiego Angela Merkel i Jacques Chirac poparli propozycję komisji, podkreślając, że Turcja nie dojrzała do rozmów akcesyjnych. Także przewodzący unii Finowie są tego zdania. Europa nie jest jednak jednomyślna. Przede wszystkim Wielka Brytania, ale także kraje skandynawskie oraz częściowo Polska nie zgadzają się na odstawienie Turcji na boczny tor. Jeśli jednak szefowie rządów podejmą decyzję o zawieszeniu rozmów z Ankarą, konsekwencje mogą być złe dla całej unii. "Europa wystawiła nas do wiatru" - to jedna z łagodniejszych opinii pojawiających się w prasie tureckiej. - Zawieszenie rozmów nastąpi na pewno. Nie wiadomo jedynie, jakich dokładnie rozdziałów będzie dotyczyć i jaki czas obejmie - mówi wysoki rangą dyplomata brukselski. W efekcie relacje Bruksela - Ankara mogą się zaostrzyć i nawet pojednawcza pielgrzymka Benedykta XVI do Turcji niewiele tu pomoże. Po szczycie to od Ankary będzie zależeć temperatura relacji z Brukselą. Można mieć nadzieję, że proeuropejski rząd nie wykona gwałtownego ruchu. W przyszłym roku jednak w Turcji odbędą się wybory i jeśli eurosceptyczna tendencja w społeczeństwie się utrzyma i do władzy dojdą partie niechętne akcesji za wszelką cenę, najgorszym scenariuszem może być nawet całkowite zerwanie negocjacji z UE.
Niewiele nowego może też wnieść debata o granicach Europy. Nie od dziś wiadomo, że unia nie będzie się szybko rozszerzać. - Po wejściu Rumunii i Bułgarii do unii nieprędko doczekamy się kolejnej fali rozszerzenia. W najlepszym wypadku w ciągu kilku lat do wspólnoty wejdzie jedynie Chorwacja. Pozostałe kraje bałkańskie będą musiały poczekać, kontynuując reformy. To nie jest dobry moment na poszerzanie unii - mówi komisarz Olli Rehn. Potwierdzają to najnowsze sondaże Eurobarometru, które pokazują spadek entuzjazmu wobec rozszerzenia. O ile jeszcze pół roku temu Europejczycy byli przeciwni wejściu do unii jedynie Turcji i Albanii, o tyle teraz niechęć rozszerzyła się na pozostałe kraje bałkańskie (poza Chorwacją) i wschodnie, głównie Ukrainę. Polskie wysiłki na rzecz poparcia akcesji Ukrainy skazane są na przegraną. Kilka dni temu Angela Merkel stanowczo podkreśliła, iż Kijów może liczyć na specjalne porozumienie z unią, ale nie na obietnicę członkostwa. Kraje bałkańskie mogą być jednak spokojne, w tzw. agendzie z Salonik stwierdza się wyraźnie, że znajdą się w unii, to tylko kwestia czasu. Debata o rozszerzeniu może się skoncentrować na przyczynach zatrzymania ekspansji, czyli marazmie, w jakim pogrąża się unia.
Polonizacja unii
Znacznie ciekawsze powinno być podsumowanie dobiegającej końca prezydencji fińskiej w UE. Finowie, którzy od kilku lat rzetelnie przygotowywali się do swojej roli, mieli jasny plan na czas prezydencji: finlandyzacja Europy. Ambicją Helsinek było nadanie unijno-rosyjskim relacjom wymiaru pragmatycznego, maksymalnie odartego z polityki. Motto Finów brzmiało: jak najwięcej merytorycznej pracy, jak najmniej ideologicznego zacietrzewienia. Nieoczekiwanie jednak końcówka fińskiej prezydencji przyniosła największe od kilku lat zaostrzenie relacji na linii Bruksela - Moskwa i zamiast ich finlandyzacji dokonała się polonizacja. Polskie weto w sprawie porozumienia unijno--rosyjskiego po pierwszym szoku i oburzeniu (głównie Polaków) zmusiło jednak Europę do zastanowienia się nad znaczeniem dwóch słów: kompromis i solidarność.
- Do tej pory w relacjach z państwami ościennymi, zwłaszcza z Rosją, dominowała wola, a wręcz przymus kompromisu, nieraz za wszelką cenę. Unia popełniała błąd, przenosząc konieczność znajdowania kompromisów w sporach wewnętrznych na relacje zewnętrzne. Rosja szybko zrozumiała, że takiej unii będzie w stanie dyktować warunki. I nagle za sprawą polskiego weta coraz więcej polityków w Brukseli i pozostałych stolicach zaczęło się zastanawiać nad granicami kompromisu - mówi jeden z unijnych dyplomatów.
Inny dodaje, że to porażka "grupy spod znaku białej flagi", zarówno w Europie, jak i w Polsce. - W polskiej polityce zagranicznej dominował do tej pory ton skamlącego petenta, który w uniżony sposób prosi i zadowala się byle czym. Tymczasem od ponad dwóch lat jesteśmy wewnątrz unii i chociażby z tego względu poza obowiązkami powinniśmy mieć także oczekiwania wobec Brukseli - mówi. Polska za sprawą weta wywołała Brukselę do tablicy. Zgadza się z tym komisarz Danuta Hźbner. - Po początkowej konfuzji większość moich kolegów z komisji zaczęła rozumieć polskie argumenty i sposób myślenia oraz przyznała, że przez ostatni rok Komisja Europejska zachowywała się tak, jakby Polska nie była członkiem unii. Teraz słowo "solidarność" zyskało prawdziwe znaczenie - mówi "Wprost" Hźbner.
Jak trwała okaże się ostatnia lekcja? - Na szczęście dla Polski sprawa naszego weta wplotła się w ciąg takich wydarzeń, jak zamordowanie Anny Politkowskiej, otrucie Aleksandra Litwinienki, brutalne sankcje wobec Gruzji, aroganckie zachowanie Putina na szczycie w Lahti i wreszcie ostatnie sankcje nałożone przez Rosję na Estonię, które rzucają nowe, niekorzystne światło na Rosję - uważa Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego. Jego zdaniem, weto ma pozytywne konsekwencje nie tyle dla Polski, ile dla całej unii. - Do Brukseli zaczyna docierać, że zwłaszcza z Rosją nie można rozmawiać na kolanach. Unia, co widzę podczas ostatnich debat w Parlamencie Europejskim, traci wreszcie złudzenia na temat Rosji. Gdyby Bruksela w sprawie mięsa nie stanęła ostatecznie po stronie Polski, byłby to ewidentny początek jej końca - podkreśla Saryusz-Wolski.
Weto, które tak oburzyło część polskich publicystów i polityków, w Brukseli nie wywołało szoku. Wszyscy pamiętają Brytyjczyków, którzy w 1996 r. przez pół roku blokowali unijne ustawy, nawet podpisanie traktatu akcesyjnego ze Słowenią tylko po to, by uzyskać złagodzenie stanowiska komisji wobec walki z chorobą wściekłych krów. Po półrocznym "strajku" Londyn częściowo zwyciężył, zmieniono bowiem system kontroli żywności. Z kolei w 1995 r. Grecja zagroziła, że zablokuje rozszerzenie UE, jeśli Cypr nie stanie się krajem kandydującym do wspólnoty. Polskie weto nie jest więc ewenementem. Kuriozalne może być jedynie to, że rozmowy unijno-rosyjskie zostaną zablokowane nie z powodu łamania praw człowieka czy opresyjnej polityki Putina, ale z powodu mięsa.
Próba solidarności
Kiełkująca solidarność europejska będzie znowu wystawiana na próbę za sprawą Rosji, która już nałożyła embargo na eksport estońskich ryb oraz zagroziła embargiem Bułgarii i Rumunii. Sprawy mogą zmienić obrót podczas szczytu za sprawą Niemiec. Berlin deklaruje "pewne zrozumienie" dla stanowiska Polski, ale jest to tylko częściowe zrozumienie. Tak naprawdę Niemcy chcą jak najszybszego podpisania porozumienia z Rosją, najlepiej podczas własnej prezydencji w pierwszej połowie przyszłego roku, i upór Warszawy jest im nie na rękę. Niemieccy politycy, oferując Polsce pomoc w rozwiązaniu sporu, chcą, by doszło do złagodzenia napięcia nie tylko na linii Warszawa - Moskwa, ale i Bruksela - Moskwa. Kłopot w tym, że Berlin będzie chciał znaleźć kompromisowe - w brukselskim rozumieniu tego słowa - wyjście. Takie rozwiązanie byłoby tylko częściowo korzystne dla Polski. Prezydent Lech Kaczyński, który wybiera się do Brukseli, musi się liczyć z tym, że w czasie szczytu dostanie od Niemców, a może też od UE, propozycję nie do odrzucenia. Zanim ją odrzuci, powinien sobie zapewnić poparcie innych państw.
NATO ma piąty paragraf, który zobowiązuje wszystkie państwa członkowskie do obrony zaatakowanego koalicjanta. Unia takiego zapisu nie ma, choć powinien to być fundament jej istnienia. Do tej pory w kwestiach spornych Bruksela najczęściej chowała głowę w piasek lub szukała kompromisu. Teraz pojawia się szansa na zmianę sposobu myślenia. Wiele będzie jednak zależało od dalszych kroków Warszawy. Po pierwsze, Polska nie może nadużywać weta, bo narazi się na ostracyzm i zdewaluuje własne wysiłki, a po drugie - winna wysuwać także konstruktywne propozycje.
Jeśli podczas szczytu w Brukseli zostanie złamana zasada solidarności i jednocześnie dramatycznie zaostrzą się relacje z Turcją, unię czekać będzie droga w dół.
Więcej możesz przeczytać w 50/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.