MUZYKA
Urlop macierzyński
Gwen Stefani przyznała, że ponad połowa piosenek z jej nowego albumu to odrzuty z poprzedniej sesji nagraniowej. I rzeczywiście, brzmią jak odrzuty. Pierwszy solowy album wysoko ustawił poprzeczkę - 4 mln sprzedanych egzemplarzy i potrójna platyna. Na "Love, Angel, Music, Baby" jasnowłosa piękność ciekawie potrafiła łączyć pozornie niemożliwe do połączenia gatunki. Hip-hop z popem, punk i ska z disco w stylu retro. Niestety, "The Sweet Escape" to tylko marne popłuczyny po świetnym debiucie. Razi wtórność krążka - Gwen nachalnie wykorzystuje sprawdzone patenty i triki. Przebój sprzed dwóch lat "Rich Girl" opierał się na motywie ze "Skrzypka na dachu", a obecny singiel promujący płytę - "Wind it up", to zapożyczenie z "Dźwięków muzyki". Połączenie znanej melodii z ludowo-alpejskim jodłowaniem oraz rapem, którego warstwa słowna jest wysublimowana niczym mokre sny nastolatka, dało w efekcie muzyczną papkę. Nie zabrakło też odniesień do idolki, czyli Madonny, w niegrzecznej wersji z lat 80. Stefani w jednej z piosenek śpiewa, że kazała długo na siebie czekać, bo była zajęta robieniem dzieci. Teraz zamiast zadziornej pop diwy, mamy przeciętną gwiazdkę na urlopie macierzyńskim.
Iga Nyc
Gwen Stefani "The Sweet Escape", Universal
Fontanna łez
Czterdziestolatek Osvaldo Golijov jest dziś najpopularniejszym i najbardziej fetowanym "klasycznym" kompozytorem swojego pokolenia. Powód jest prosty: jego muzyki świetnie się słucha. "Ainadamar", czyli "Fontanna łez", to pierwsza opera Golijova, w której łączy klasyczny śpiew, gitary flamenco, dźwięki przetworzone komputerowo i orkiestrę. Całość osnuta jest wokół tragicznej śmierci Federica Garcii Lorki i stanowi kolaż porywających obrazów, na przemian ogniście rytmicznych i lamentacyjnych, nadających się do prezentacji w Metropolitan Opera i na Broadwayu. Główną postacią dzieła jest współpracująca z Lorką wielka tragiczka Margarita Xirgu. Ta rola została stworzona dla Dawn Upshaw - wybitnej śpiewaczki i muzy Golijova. On sam - argentyński Żyd o rosyjskich korzeniach, osiadły w USA - czerpie inspirację nawet z amerykańskiego jazzu i współczesnej muzyki pop. Ciężar gatunkowy dzieła nie pozwala mówić o nim jak o musicalu, jest to raczej oryginalna śpiewogra, wciągająca zarówno wielbicieli tradycyjnego teatru muzycznego, a także tych, którym podobała się okrzyczana pseudoopera Rogera Watersa "Ca Ira".
Jacek Melchior
Osvaldo Golijov "Ainadamar", DG
Święta mowa
"Już dość zakłamania, dość pseudowartości, dajmy dzieciom nową kulturę, cywilizację miłości" - śpiewa Darek Malejonek na drugiej studyjnej płycie Maleo Reggae Rockers. Ojciec chrzestny polskiej sceny reggae (animował ją w latach 80. z grupą Izrael), należy do grona muzyków, którzy dekadę później odkryli Boga i zaczęli spotykać się we wspólnotach neokatechumentalnych. Projekty z udziałem Malejonka robią wrażenie: "Transmission Into Your Heart", najlepsza z płyt grupy Houk, zaskakujący debiutancki krążek 2Tm 2,3 i w końcu "Za-Zu-Zi" - solowy projekt Maleo Reggae Rockers, który przy współudziale m.in. byłych muzyków grupy Bakshish przerodził się w regularny zespół. Nowy album pokazuje, że Malejonek obrał właściwy kierunek, a lepszej muzycznej osnowy niż tradycyjne brzmienie z Kingston, by mówić o miłości - do człowieka, świata i Boga - nie ma. W nagraniu płyty wzięło - uwaga! - 30 muzyków, w tym nawijacze z fenomenalnego Vavamuffin: Reggaenerator i Pablo Pavo, raperzy Vienio i Pele, a także występujący już z zespołem King Lover. I mimo że eksperymentów jest tu niewiele (choć zdarza się wycieczka w kierunku dancehall) tak wielobarwnej polskiej płyty reggae jeszcze nie było. "Zawsze się bawimy bez złych wibracji, zero komercji, zero kiepskich akcji". Święte słowa.
Przemysław Dziubłowski
Maleo Reggae Rockers "Reggaemova", Universal Music Polska
WYSTAWA
Oto jest głowa króla
Znał chyba każdego, kogo należało znać w XVI--wiecznej Europie: od humanisty Erazma z Rotterdamu do bankiera Jakuba Fuggera. Thomas More wyrażał się o nim w samych superlatywach, zaś jego sztuka natchnęła wielu potomnych, na czele z Caravaggiem. Ale Hans Holbein młodszy, portrecista renesansowych VIP-ów, przeszedł do historii przede wszystkim jako nadworny malarz króla Anglii Henryka VIII Tudora. To on stworzył image władcy słynnego tyleż z powodu konfliktu z papieżem, zakończonym zerwaniem z katolicyzmem, co małżeńskich problemów. Wystawa w Tate Britain świadczy, że Holbein miał także smykałkę do malarstwa religijnego i designu: projektował biżuterię, meble, kominki i ramy do obrazów. Okolicznością nieco wstydliwą dla wyspiarzy pozostaje to, że człowiek, który wywarł tak wielki wpływ na sztukę brytyjską, był Niemcem. Choć organizatorzy skoncentrowali się na angielskich wątkach biografii artysty, znaczna część eksponatów została sprowadzona z zagranicy (Madryt, Wiedeń, Waszyngton). Wystawa ma jednak jeden feler. By zobaczyć "Ambasadorów", bez wątpienia najlepszy obraz Holbeina, trzeba się pofatygować do innego londyńskiego muzeum - National Gallery.
Wiesław Chełminiak
"Holbein in England", Londyn, Tate Britain, do 7 stycznia 2007
Łódź przoduje w reformach
Posiadaczkom banalnych fig i bokserek nie śniłoby się, jaką fantazję wykazywali dawniej projektanci garderoby skrywanej pruderyjnie pod krynolinami. W łódzkim Centralnym Muzeum Włókiennictwa można zasmakować atmosfery dziewiętnastowiecznego buduaru, przyglądając się z bliska fetyszystycznym narzędziom tortur, w które opakowane były nasze praprababcie. Tak rozpustnej bielizny, jak swojskie majtki, szanującej się niewieście wówczas zakładać nie wypadało. Z upodobaniem sznurowano je za to gorsetami, przy których palone przez feministki biustonosze (nie wspominając o wygodnych inaczej stringach) to szczyt komfortu. Tych, którzy sądzą, że owe bieliźniane kurioza dotyczą wyłącznie konfekcji noszonej przez damy, mogą zadziwić gustowne podtrzymywacze genitaliów, używane w armii ze względów estetycznych. Pod tym względem bieliźniarstwo nie odeszło daleko - podobne narzędzia używane są dziś przez sportowców.
Gabriela Jarzębowska
"Od pantalonów do stringów. Kolekcja bielizny damskiej i męskiej w zbiorach Centralnego Muzeum Włókiennictwa", Łódź, do 30 grudnia
KSIĄŻKA
Koniec bełkotu
Prof. Donald Kuspit, uznany w świecie krytyk sztuki, został okrzyknięty przez polskich kolegów po fachu hochsztaplerem i niemal faszystą. Za to, że odważył się napisać książkę, którą zmiażdżył niemal wszystko, co uważane jest przez nich za sztukę współczesną. Np. okrzyknięta jako nowatorska, praca Julity Wójcik - polegająca na obieraniu ziemniaków - jest zwyczajnym plagiatem działańJosepha Beuysa sprzed 40 lat. Po "Modnych bzdurach" fizyka Alana Sokala i matematyka Jeana Bricmonta, demaskującej bełkot humanistycznych filozofów, to drugie doskonale napisane dzieło rozprawiające się z postmodernistycznymi hierarchiami. Autor analizuje zjawiska takie, jak performance, happening czy konceptualizm, a także dorobek twórców zainspirowanych zachowaniami pacjentów klinik psychiatrycznych. Według Kuspita, spisek współczesnej sztuki polega na próbie udowodnienia, że każdy jest artystą, a wszystko sztuką - zwłaszcza banał - i że każdy w tej grze chce sprzedać przede wszystkim swoje "ja". Przykładem jest kompozytor Karlheinz Stockhausen, który zachwycony zamachem z 11 września, stwierdził, że to najpiękniejszy performance, jaki widział.
Łukasz Radwan
Donald Kuspit, "Koniec Sztuki", wyd. Muzeum Narodowe w Gdańsku
Szorstka przyjaźń
Dwaj muszkieterowie awangardy toczą pojedynek na miny. Tytuł książki może zmylić - prawdziwymi przyjaciółmi Matisse i Picasso nigdy nie byli. Co nie wykluczało ukrytego pod maską drwin podziwu. Jack Flam zręcznie przeplata biografie obu artystów, skupiając się na aspektach szczególnie wyraźnie uwydatniających siłę wzajemnych inspiracji i przeciwieństw. Namiętny i prowadzący cygański tryb życia Picasso zdaje się całkowitym zaprzeczeniem uporządkowanego i mieszczańskiego Matisse'a, a gwałtowna obrazoburcza twórczość Hiszpana sytuuje się na przeciwległym biegunie niż subtelne, choć atakujące feerią barw obrazy Francuza. Mimo to zarówno w ich sztuce, jak i życiu można znaleźć niemało uderzających analogii. Jak na pozycję nie mającą ambicji naukowych, książka Flama daje wcale nie powierzchowny wgląd w istotę dzieła dwóch gigantów malarstwa dwudziestego wieku. Szkoda tylko, że brak w niej kolorowych reprodukcji - oglądanie obrazów Matisse'a w wersji czarno-białej przypomina słuchanie Mozarta zza drzwi sali koncertowej.
Gabriela Jarzębowska
Jack Flam "Matisse i Picasso. Przyjaciele i rywale", Twój Styl
Publicysta z pędzlem
Robert Hughes najwyraźniej nie przyjął do wiadomości, że o genialnym artyście można napisać tylko nudną cegłę. Biografia Goi - "ostatniego Starego Mistrza i pierwszego modernisty" pod piórem (a raczej myszką) australijskiego krytyka nabrała kolorów tak żywych, że od książki trudno jest się oderwać. Stylu i swady mógłby Hughesowi pozazdrościć niejeden powieściopisarz. Analiza dzieł wielkiego Hiszpana tworzy tu wręcz organiczną całość z obrazem epoki, w której żył, oraz komentarzami dotyczącymi zjawisk jak najbardziej współczesnych. Hughes wielbi Goyę, ale o jego otoczeniu zdanie ma jak najgorsze. Dosadne charakterystyki ("Mengs należał do naczelnych sztywniaków swojej epoki") to wręcz specjalność Australijczyka. Ale Hughes potrafi być też rzeczowy: nie wierzy w szaleństwo swego bohatera ani w jego romans z księżną Alba. Twierdzi, że w zrozumieniu mrocznej strony psychiki artysty pomógł mu wypadek samochodowy, w którym omal nie stracił życia. "Nowoczesność" Goi - zdaniem Hughesa - wynikła z jego temperamentu publicysty. O wszystkim, co malował i rysował, musiał mieć wyrobione zdanie. Zdaje się, że jego błyskotliwy biograf też cierpi na tę przypadłość.
Wiesław Chełminiak
Robert Hughes "Goya. Artysta i jego czas", W.A.B.
TEATR
Buzek jak czołg
Bardziej klasycznie i tradycyjnie wystawić Czechowa się już nie da. Inscenizacja "Trzech sióstr" rozpoczęta przez Natashę Parry-Brook, a dokończona przez Krystynę Jandę, traktuje oryginał z szacunkiem aż przesadnym. Na scenie rozgrywa się historia straconych nadziei i niespełnionych miłości. Tytułowe siostry marzą o wyrwaniu się z nijakiej małomiasteczkowej rzeczywistości. Czekająca na romantyczne uczucie najmłodsza Irina ratunek widzi w pracy, która szybko okazuje się jałowa i pozbawiona poezji. Zagrana zaskakująco dobrze przez Marię Seweryn Masza dusi się w małżeństwie z rozsądku. Najstarsza Olga pocieszenia szuka w opiece nad rodzeństwem. Ich nadzieje na lepsze życie brutalnie podkopuje prostacka bratowa Natasza (w tej roli niezła Agata Buzek), która rozpychając się łokciami, idzie przez życie jak czołg. "Trzy siostry" duetu Parry-Janda to spektakl o kobietach, dla których mężczyźni są tylko tłem. Mało wyrazistym i niemal zbędnym. Słynący z nowatorskich, odważnych i eksperymentalnych inscenizacji teatr po raz pierwszy wprowadził na swój afisz klasykę. Ogląda się ją przyjemnie, ale nie zapada na długo w pamięć.
Iga Nyc
"Trzy siostry", reż. Natasha Parry-Brook/Krystyna Janda, Warszawa, teatr Polonia
Urlop macierzyński
Gwen Stefani przyznała, że ponad połowa piosenek z jej nowego albumu to odrzuty z poprzedniej sesji nagraniowej. I rzeczywiście, brzmią jak odrzuty. Pierwszy solowy album wysoko ustawił poprzeczkę - 4 mln sprzedanych egzemplarzy i potrójna platyna. Na "Love, Angel, Music, Baby" jasnowłosa piękność ciekawie potrafiła łączyć pozornie niemożliwe do połączenia gatunki. Hip-hop z popem, punk i ska z disco w stylu retro. Niestety, "The Sweet Escape" to tylko marne popłuczyny po świetnym debiucie. Razi wtórność krążka - Gwen nachalnie wykorzystuje sprawdzone patenty i triki. Przebój sprzed dwóch lat "Rich Girl" opierał się na motywie ze "Skrzypka na dachu", a obecny singiel promujący płytę - "Wind it up", to zapożyczenie z "Dźwięków muzyki". Połączenie znanej melodii z ludowo-alpejskim jodłowaniem oraz rapem, którego warstwa słowna jest wysublimowana niczym mokre sny nastolatka, dało w efekcie muzyczną papkę. Nie zabrakło też odniesień do idolki, czyli Madonny, w niegrzecznej wersji z lat 80. Stefani w jednej z piosenek śpiewa, że kazała długo na siebie czekać, bo była zajęta robieniem dzieci. Teraz zamiast zadziornej pop diwy, mamy przeciętną gwiazdkę na urlopie macierzyńskim.
Iga Nyc
Gwen Stefani "The Sweet Escape", Universal
Fontanna łez
Czterdziestolatek Osvaldo Golijov jest dziś najpopularniejszym i najbardziej fetowanym "klasycznym" kompozytorem swojego pokolenia. Powód jest prosty: jego muzyki świetnie się słucha. "Ainadamar", czyli "Fontanna łez", to pierwsza opera Golijova, w której łączy klasyczny śpiew, gitary flamenco, dźwięki przetworzone komputerowo i orkiestrę. Całość osnuta jest wokół tragicznej śmierci Federica Garcii Lorki i stanowi kolaż porywających obrazów, na przemian ogniście rytmicznych i lamentacyjnych, nadających się do prezentacji w Metropolitan Opera i na Broadwayu. Główną postacią dzieła jest współpracująca z Lorką wielka tragiczka Margarita Xirgu. Ta rola została stworzona dla Dawn Upshaw - wybitnej śpiewaczki i muzy Golijova. On sam - argentyński Żyd o rosyjskich korzeniach, osiadły w USA - czerpie inspirację nawet z amerykańskiego jazzu i współczesnej muzyki pop. Ciężar gatunkowy dzieła nie pozwala mówić o nim jak o musicalu, jest to raczej oryginalna śpiewogra, wciągająca zarówno wielbicieli tradycyjnego teatru muzycznego, a także tych, którym podobała się okrzyczana pseudoopera Rogera Watersa "Ca Ira".
Jacek Melchior
Osvaldo Golijov "Ainadamar", DG
Święta mowa
"Już dość zakłamania, dość pseudowartości, dajmy dzieciom nową kulturę, cywilizację miłości" - śpiewa Darek Malejonek na drugiej studyjnej płycie Maleo Reggae Rockers. Ojciec chrzestny polskiej sceny reggae (animował ją w latach 80. z grupą Izrael), należy do grona muzyków, którzy dekadę później odkryli Boga i zaczęli spotykać się we wspólnotach neokatechumentalnych. Projekty z udziałem Malejonka robią wrażenie: "Transmission Into Your Heart", najlepsza z płyt grupy Houk, zaskakujący debiutancki krążek 2Tm 2,3 i w końcu "Za-Zu-Zi" - solowy projekt Maleo Reggae Rockers, który przy współudziale m.in. byłych muzyków grupy Bakshish przerodził się w regularny zespół. Nowy album pokazuje, że Malejonek obrał właściwy kierunek, a lepszej muzycznej osnowy niż tradycyjne brzmienie z Kingston, by mówić o miłości - do człowieka, świata i Boga - nie ma. W nagraniu płyty wzięło - uwaga! - 30 muzyków, w tym nawijacze z fenomenalnego Vavamuffin: Reggaenerator i Pablo Pavo, raperzy Vienio i Pele, a także występujący już z zespołem King Lover. I mimo że eksperymentów jest tu niewiele (choć zdarza się wycieczka w kierunku dancehall) tak wielobarwnej polskiej płyty reggae jeszcze nie było. "Zawsze się bawimy bez złych wibracji, zero komercji, zero kiepskich akcji". Święte słowa.
Przemysław Dziubłowski
Maleo Reggae Rockers "Reggaemova", Universal Music Polska
WYSTAWA
Oto jest głowa króla
Znał chyba każdego, kogo należało znać w XVI--wiecznej Europie: od humanisty Erazma z Rotterdamu do bankiera Jakuba Fuggera. Thomas More wyrażał się o nim w samych superlatywach, zaś jego sztuka natchnęła wielu potomnych, na czele z Caravaggiem. Ale Hans Holbein młodszy, portrecista renesansowych VIP-ów, przeszedł do historii przede wszystkim jako nadworny malarz króla Anglii Henryka VIII Tudora. To on stworzył image władcy słynnego tyleż z powodu konfliktu z papieżem, zakończonym zerwaniem z katolicyzmem, co małżeńskich problemów. Wystawa w Tate Britain świadczy, że Holbein miał także smykałkę do malarstwa religijnego i designu: projektował biżuterię, meble, kominki i ramy do obrazów. Okolicznością nieco wstydliwą dla wyspiarzy pozostaje to, że człowiek, który wywarł tak wielki wpływ na sztukę brytyjską, był Niemcem. Choć organizatorzy skoncentrowali się na angielskich wątkach biografii artysty, znaczna część eksponatów została sprowadzona z zagranicy (Madryt, Wiedeń, Waszyngton). Wystawa ma jednak jeden feler. By zobaczyć "Ambasadorów", bez wątpienia najlepszy obraz Holbeina, trzeba się pofatygować do innego londyńskiego muzeum - National Gallery.
Wiesław Chełminiak
"Holbein in England", Londyn, Tate Britain, do 7 stycznia 2007
Łódź przoduje w reformach
Posiadaczkom banalnych fig i bokserek nie śniłoby się, jaką fantazję wykazywali dawniej projektanci garderoby skrywanej pruderyjnie pod krynolinami. W łódzkim Centralnym Muzeum Włókiennictwa można zasmakować atmosfery dziewiętnastowiecznego buduaru, przyglądając się z bliska fetyszystycznym narzędziom tortur, w które opakowane były nasze praprababcie. Tak rozpustnej bielizny, jak swojskie majtki, szanującej się niewieście wówczas zakładać nie wypadało. Z upodobaniem sznurowano je za to gorsetami, przy których palone przez feministki biustonosze (nie wspominając o wygodnych inaczej stringach) to szczyt komfortu. Tych, którzy sądzą, że owe bieliźniane kurioza dotyczą wyłącznie konfekcji noszonej przez damy, mogą zadziwić gustowne podtrzymywacze genitaliów, używane w armii ze względów estetycznych. Pod tym względem bieliźniarstwo nie odeszło daleko - podobne narzędzia używane są dziś przez sportowców.
Gabriela Jarzębowska
"Od pantalonów do stringów. Kolekcja bielizny damskiej i męskiej w zbiorach Centralnego Muzeum Włókiennictwa", Łódź, do 30 grudnia
KSIĄŻKA
Koniec bełkotu
Prof. Donald Kuspit, uznany w świecie krytyk sztuki, został okrzyknięty przez polskich kolegów po fachu hochsztaplerem i niemal faszystą. Za to, że odważył się napisać książkę, którą zmiażdżył niemal wszystko, co uważane jest przez nich za sztukę współczesną. Np. okrzyknięta jako nowatorska, praca Julity Wójcik - polegająca na obieraniu ziemniaków - jest zwyczajnym plagiatem działańJosepha Beuysa sprzed 40 lat. Po "Modnych bzdurach" fizyka Alana Sokala i matematyka Jeana Bricmonta, demaskującej bełkot humanistycznych filozofów, to drugie doskonale napisane dzieło rozprawiające się z postmodernistycznymi hierarchiami. Autor analizuje zjawiska takie, jak performance, happening czy konceptualizm, a także dorobek twórców zainspirowanych zachowaniami pacjentów klinik psychiatrycznych. Według Kuspita, spisek współczesnej sztuki polega na próbie udowodnienia, że każdy jest artystą, a wszystko sztuką - zwłaszcza banał - i że każdy w tej grze chce sprzedać przede wszystkim swoje "ja". Przykładem jest kompozytor Karlheinz Stockhausen, który zachwycony zamachem z 11 września, stwierdził, że to najpiękniejszy performance, jaki widział.
Łukasz Radwan
Donald Kuspit, "Koniec Sztuki", wyd. Muzeum Narodowe w Gdańsku
Szorstka przyjaźń
Dwaj muszkieterowie awangardy toczą pojedynek na miny. Tytuł książki może zmylić - prawdziwymi przyjaciółmi Matisse i Picasso nigdy nie byli. Co nie wykluczało ukrytego pod maską drwin podziwu. Jack Flam zręcznie przeplata biografie obu artystów, skupiając się na aspektach szczególnie wyraźnie uwydatniających siłę wzajemnych inspiracji i przeciwieństw. Namiętny i prowadzący cygański tryb życia Picasso zdaje się całkowitym zaprzeczeniem uporządkowanego i mieszczańskiego Matisse'a, a gwałtowna obrazoburcza twórczość Hiszpana sytuuje się na przeciwległym biegunie niż subtelne, choć atakujące feerią barw obrazy Francuza. Mimo to zarówno w ich sztuce, jak i życiu można znaleźć niemało uderzających analogii. Jak na pozycję nie mającą ambicji naukowych, książka Flama daje wcale nie powierzchowny wgląd w istotę dzieła dwóch gigantów malarstwa dwudziestego wieku. Szkoda tylko, że brak w niej kolorowych reprodukcji - oglądanie obrazów Matisse'a w wersji czarno-białej przypomina słuchanie Mozarta zza drzwi sali koncertowej.
Gabriela Jarzębowska
Jack Flam "Matisse i Picasso. Przyjaciele i rywale", Twój Styl
Publicysta z pędzlem
Robert Hughes najwyraźniej nie przyjął do wiadomości, że o genialnym artyście można napisać tylko nudną cegłę. Biografia Goi - "ostatniego Starego Mistrza i pierwszego modernisty" pod piórem (a raczej myszką) australijskiego krytyka nabrała kolorów tak żywych, że od książki trudno jest się oderwać. Stylu i swady mógłby Hughesowi pozazdrościć niejeden powieściopisarz. Analiza dzieł wielkiego Hiszpana tworzy tu wręcz organiczną całość z obrazem epoki, w której żył, oraz komentarzami dotyczącymi zjawisk jak najbardziej współczesnych. Hughes wielbi Goyę, ale o jego otoczeniu zdanie ma jak najgorsze. Dosadne charakterystyki ("Mengs należał do naczelnych sztywniaków swojej epoki") to wręcz specjalność Australijczyka. Ale Hughes potrafi być też rzeczowy: nie wierzy w szaleństwo swego bohatera ani w jego romans z księżną Alba. Twierdzi, że w zrozumieniu mrocznej strony psychiki artysty pomógł mu wypadek samochodowy, w którym omal nie stracił życia. "Nowoczesność" Goi - zdaniem Hughesa - wynikła z jego temperamentu publicysty. O wszystkim, co malował i rysował, musiał mieć wyrobione zdanie. Zdaje się, że jego błyskotliwy biograf też cierpi na tę przypadłość.
Wiesław Chełminiak
Robert Hughes "Goya. Artysta i jego czas", W.A.B.
TEATR
Buzek jak czołg
Bardziej klasycznie i tradycyjnie wystawić Czechowa się już nie da. Inscenizacja "Trzech sióstr" rozpoczęta przez Natashę Parry-Brook, a dokończona przez Krystynę Jandę, traktuje oryginał z szacunkiem aż przesadnym. Na scenie rozgrywa się historia straconych nadziei i niespełnionych miłości. Tytułowe siostry marzą o wyrwaniu się z nijakiej małomiasteczkowej rzeczywistości. Czekająca na romantyczne uczucie najmłodsza Irina ratunek widzi w pracy, która szybko okazuje się jałowa i pozbawiona poezji. Zagrana zaskakująco dobrze przez Marię Seweryn Masza dusi się w małżeństwie z rozsądku. Najstarsza Olga pocieszenia szuka w opiece nad rodzeństwem. Ich nadzieje na lepsze życie brutalnie podkopuje prostacka bratowa Natasza (w tej roli niezła Agata Buzek), która rozpychając się łokciami, idzie przez życie jak czołg. "Trzy siostry" duetu Parry-Janda to spektakl o kobietach, dla których mężczyźni są tylko tłem. Mało wyrazistym i niemal zbędnym. Słynący z nowatorskich, odważnych i eksperymentalnych inscenizacji teatr po raz pierwszy wprowadził na swój afisz klasykę. Ogląda się ją przyjemnie, ale nie zapada na długo w pamięć.
Iga Nyc
"Trzy siostry", reż. Natasha Parry-Brook/Krystyna Janda, Warszawa, teatr Polonia
Więcej możesz przeczytać w 50/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.