Sowiecka interwencja zbrojna w Polsce odsunęłaby w czasie tzw. jesień narodów o dziesiątki lat
Polak, jak wiadomo, stworzony został przez Boga Ojca i matkę historię. Przy czym, jeśli Bóg zrobił co mógł, a nawet - jak się zdaje - jeszcze więcej, o tyle matka historia potraktowała Polaka iście po macoszemu, zsyłając na niego przez ostatnie wieki pasmo klęsk, niepowodzeń, zdrad, rozbiorów. Jednym słowem - nieszczęścia. O ile więc stosunek Polaków do Boga odwzajemnia najlepsze uczucia, o tyle stosunek Polaków do własnej historii pełen jest kompleksów, nieporozumień, zarzutów, pretensji i zachowań schizofrenicznych. Tak więc to, co w historii było w najwyższym stopniu zgubne i tragiczne, po latach staje się polską chwałą. To zaś, co okazało się per saldo korzystne i rozsądne, po latach staje się w polskich oczach winą i klęską.
Pytania niepatriotyczne
W myśl tej diagnozy w Polsce jest niestosowne i w najwyższym stopniu niepatriotyczne pytać o cel i sens powstania, w którym zginęło niemal 200 tys. - głównie młodych - ludzi, a stolica kraju została zrównana z ziemią. Tak jak wysoce niepatriotyczne jest przyznanie jakiejkolwiek racji stanowi wojennemu, w którego wyniku nie zginęło kilkaset tysięcy Polaków, a polska historia nie potoczyła się zgodnie z tradycyjnym scenariuszem, zgodnie z którym każde następne pokolenie, zamiast budować, musiało najpierw coś odbudowywać. W naszym rozumieniu historii nie ma bowiem miejsca na to, co świat nazywa politycznym realizmem i zwyczajną historyczną kalkulacją. Nasze powstania narodowe, którymi się chlubimy, wybuchały albo za wcześnie, albo za późno. Powstanie styczniowe nie wybuchło w chwili, gdy Rosja zajęta była wojną krymską, lecz w chwili gdy ją zakończyła i wszystkie siły mogła skierować przeciwko zbuntowanej Polsce. Nasze powstanie warszawskie nie wybuchło - jak chciał gen. Grot-Rowecki - dopiero wówczas, gdy Sowieci rozpoczęliby atak na Warszawę, ale wybuchło na tyle przedwcześnie, by Sowieci mogli się zatrzymać i z drugiego brzegu bezdusznie oglądać tragiczne skutki naszej bezmyślnej polityki.
Tak się pisała i tak się pisze do dziś polska historia.
Doktryna ograniczonej suwerenności
Kiedy w sierpniu 1980 r. wybuchła "Solidarność", radość i entuzjazm narodowy mieszały się z obawą, by nie powiedzieć - trwogą. Wszyscy wiedzieli, że żyją w kraju, w którym obowiązuje tzw. doktryna Breżniewa, wypowiedziana w Warszawie w 1968 r., w roku sowieckiej interwencji w Czechosłowacji, głosząca, że "zagadnienie socjalizmu jest nie tylko sprawą danego kraju, lecz również wspólnym problemem stanowiącym sprawę obchodzącą wszystkie kraje socjalistyczne (...)". Oznaczało to, że Związek Sowiecki będzie bronił socjalizmu wszędzie tam, gdzie uzna, że jest on zagrożony. Oznaczało to, że kwestia ustroju w krajach obozu sowieckiego nie jest sprawą wewnętrzną tych krajów, tych rządów i obywateli. W imię tej doktryny "ograniczonej suwerenności" wojska sowieckie wkroczyły do Czechosłowacji, choć radykalizm czeskiej rewolucji w porównaniu z hasłami "Solidarności" był jak wiosenny deszczyk przy sierpniowej nawałnicy. W imię tej doktryny Sowieci zbombardowali w 1956 r. Budapeszt i wiosną 1981 r. zaczynali w Polsce bezterminowe manewry wojskowe. Wszyscy zadawali sobie w tych polskich dniach wolności pytanie: co zrobi Rosja? Jak daleko się posunie i jaką drogą? I - jak pamiętam - nikt nie miał wątpliwości, co do tego, że Rosja tej sprawy tak po prostu nie zostawi...
Historycy prześcigają się dziś w polowaniu na dokumenty mające wykazać, że w Moskwie nie myślano o żadnej interwencji zbrojnej w Polsce. Im więcej jednak w tej sprawie zaprzeczeń, tym trudniej w nie uwierzyć. W 1993 r. Władimir Bukowski ujawnił dokumenty z posiedzeń Biura Politycznego KC KPZR w 1981 r. Wśród nich kuriozalny zapis z 10 grudnia 1981 r., kiedy to marszałek Ustinow zapewnia biuro polityczne, że "jeżeli chodzi o to, jakoby tow. Kulikow powiedział o wprowadzeniu wojsk do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tego nie mówił (...)". Sekunduje mu tow. Susłow: "Myślę więc, że wszyscy jesteśmy zgodni, iż w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzeniu wojsk". Na to gen. Griszyn: "O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet mowy!". Otóż po lekturze tego dokumentu, w którym wszyscy odżegnują się od choćby myśli o interwencji w Polsce, rodzi się zasadnicza wątpliwość: skoro nie ma w ogóle o czym mówić, to po co tej sprawie poświęcają całe posiedzenie biura!?
O nieuchronnej interwencji zbrojnej sił sowieckich w Polsce byli natomiast przekonani wszyscy liczący się politycy w Europie i USA. To dlatego Amerykanie, znając od płk. Kuklińskiego plany stanu wojennego, zdecydowali się nie ostrzegać Polaków, być może sądząc (nie bez racji), że mobilizacja polskiej armii - narodowej, a nie internacjonalistycznej - zapobiegnie próbie interwencji zbrojnej obcych, a więc tzw. większemu złu. Zapewne świat jeszcze nie zna i długo nie pozna najważniejszych decyzji światowej gry politycznej roku 1980/1981. Ja - jeśli dobrze pamiętam (a pamiętam znakomicie ten czas) - myślałem, że tu już nie chodzi o to, jak wygrać, lecz wyłącznie o to, jak nie przegrać. I choć, być może, prawda w tym miejscu zabrzmi mało popularnie, to, jak się zdaje, to się udało. W makroskali dziejów stający dzisiaj przed sądem historii polski stan wojenny ocalił bowiem nie tylko polską "Solidarność", ale wraz z nią cały wielki nurt przemian w Europie Środkowo-Wschodniej. Wszelka sowiecka interwencja zbrojna prawdopodobnie przesunęłaby w czasie tzw. jesień narodów o dziesiątki lat, a nam przyniosłaby kolejną rzeź i kolejnych martwych bohaterów. I kolejne powstanie, które wybuchło za wcześnie.
Mniejsze nieszczęście
Polska, jak sądzę, nie dzieli się na zwolenników i przeciwników stanu wojennego. Nie można być bowiem zwolennikiem rozwiązania, które było nieszczęściem, które niosło z sobą ogromne narodowe rozczarowanie, terror państwowy i ofiary śmiertelne. Nie można być zwolennikiem klęski historycznej, tak jak nie można być zwolennikiem klęski żywiołowej. Samo proklamowanie stanu wojennego, jak się wydaje, nie było jeszcze w skali dziejów największym nieszczęściem. Mądrze politycznie skonsumowany mógł się on stać polskim sukcesem, najlepszą drogą do epoki transformacji. Jego przywódcy i reżyserzy okazali się jednak tępymi, nieudolnymi aparatczykami komunistycznego reżimu, zainteresowanymi wyłącznie utrzymaniem władzy. Niestety, jak się okazało, także strona solidarnościowa nie potrafiła lub nie chciała tego okresu mądrze wykorzystać dla przygotowania nowej Polski. Na podziemnych blejtramach nikt nie projektował wolnej Rzeczypospolitej, rozwiązań ustrojowych i gospodarczych. Nikt nie pisał nowej, niepodległej konstytucji. Ta nowa Polska spadła na nas, jak zawsze skłóconych i podzielonych. I tak już zostało.
"Świat może odetchnąć z ulgą. Komunizm, który siał na całym świecie konflikty społeczne, wrogość i bezprzykładną brutalność, który wzbudzał lęk w sercach ludzkości, się załamał". Polska nie zna tych słów. Zostały wypowiedziane w Kongresie USA w maju 1992 r. Padły z ust przywódcy Rosji Michaiła Gorbaczowa. I być może dopiero w tym momencie świat pojął, że odniósł wielkie zwycięstwo w najdłuższej i najgroźniejszej wojnie naszych czasów, w wojnie z imperium zła. Polska i jej stan wojenny, cokolwiek by o nim sądzić, w tej wojnie przesądziły o zwycięstwie. I tak to rozumiał wówczas świat. Dziwne, że jedynie Polacy zdają się dzisiaj nie rozumieć, czego dokonali.
Pytania niepatriotyczne
W myśl tej diagnozy w Polsce jest niestosowne i w najwyższym stopniu niepatriotyczne pytać o cel i sens powstania, w którym zginęło niemal 200 tys. - głównie młodych - ludzi, a stolica kraju została zrównana z ziemią. Tak jak wysoce niepatriotyczne jest przyznanie jakiejkolwiek racji stanowi wojennemu, w którego wyniku nie zginęło kilkaset tysięcy Polaków, a polska historia nie potoczyła się zgodnie z tradycyjnym scenariuszem, zgodnie z którym każde następne pokolenie, zamiast budować, musiało najpierw coś odbudowywać. W naszym rozumieniu historii nie ma bowiem miejsca na to, co świat nazywa politycznym realizmem i zwyczajną historyczną kalkulacją. Nasze powstania narodowe, którymi się chlubimy, wybuchały albo za wcześnie, albo za późno. Powstanie styczniowe nie wybuchło w chwili, gdy Rosja zajęta była wojną krymską, lecz w chwili gdy ją zakończyła i wszystkie siły mogła skierować przeciwko zbuntowanej Polsce. Nasze powstanie warszawskie nie wybuchło - jak chciał gen. Grot-Rowecki - dopiero wówczas, gdy Sowieci rozpoczęliby atak na Warszawę, ale wybuchło na tyle przedwcześnie, by Sowieci mogli się zatrzymać i z drugiego brzegu bezdusznie oglądać tragiczne skutki naszej bezmyślnej polityki.
Tak się pisała i tak się pisze do dziś polska historia.
Doktryna ograniczonej suwerenności
Kiedy w sierpniu 1980 r. wybuchła "Solidarność", radość i entuzjazm narodowy mieszały się z obawą, by nie powiedzieć - trwogą. Wszyscy wiedzieli, że żyją w kraju, w którym obowiązuje tzw. doktryna Breżniewa, wypowiedziana w Warszawie w 1968 r., w roku sowieckiej interwencji w Czechosłowacji, głosząca, że "zagadnienie socjalizmu jest nie tylko sprawą danego kraju, lecz również wspólnym problemem stanowiącym sprawę obchodzącą wszystkie kraje socjalistyczne (...)". Oznaczało to, że Związek Sowiecki będzie bronił socjalizmu wszędzie tam, gdzie uzna, że jest on zagrożony. Oznaczało to, że kwestia ustroju w krajach obozu sowieckiego nie jest sprawą wewnętrzną tych krajów, tych rządów i obywateli. W imię tej doktryny "ograniczonej suwerenności" wojska sowieckie wkroczyły do Czechosłowacji, choć radykalizm czeskiej rewolucji w porównaniu z hasłami "Solidarności" był jak wiosenny deszczyk przy sierpniowej nawałnicy. W imię tej doktryny Sowieci zbombardowali w 1956 r. Budapeszt i wiosną 1981 r. zaczynali w Polsce bezterminowe manewry wojskowe. Wszyscy zadawali sobie w tych polskich dniach wolności pytanie: co zrobi Rosja? Jak daleko się posunie i jaką drogą? I - jak pamiętam - nikt nie miał wątpliwości, co do tego, że Rosja tej sprawy tak po prostu nie zostawi...
Historycy prześcigają się dziś w polowaniu na dokumenty mające wykazać, że w Moskwie nie myślano o żadnej interwencji zbrojnej w Polsce. Im więcej jednak w tej sprawie zaprzeczeń, tym trudniej w nie uwierzyć. W 1993 r. Władimir Bukowski ujawnił dokumenty z posiedzeń Biura Politycznego KC KPZR w 1981 r. Wśród nich kuriozalny zapis z 10 grudnia 1981 r., kiedy to marszałek Ustinow zapewnia biuro polityczne, że "jeżeli chodzi o to, jakoby tow. Kulikow powiedział o wprowadzeniu wojsk do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tego nie mówił (...)". Sekunduje mu tow. Susłow: "Myślę więc, że wszyscy jesteśmy zgodni, iż w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzeniu wojsk". Na to gen. Griszyn: "O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet mowy!". Otóż po lekturze tego dokumentu, w którym wszyscy odżegnują się od choćby myśli o interwencji w Polsce, rodzi się zasadnicza wątpliwość: skoro nie ma w ogóle o czym mówić, to po co tej sprawie poświęcają całe posiedzenie biura!?
O nieuchronnej interwencji zbrojnej sił sowieckich w Polsce byli natomiast przekonani wszyscy liczący się politycy w Europie i USA. To dlatego Amerykanie, znając od płk. Kuklińskiego plany stanu wojennego, zdecydowali się nie ostrzegać Polaków, być może sądząc (nie bez racji), że mobilizacja polskiej armii - narodowej, a nie internacjonalistycznej - zapobiegnie próbie interwencji zbrojnej obcych, a więc tzw. większemu złu. Zapewne świat jeszcze nie zna i długo nie pozna najważniejszych decyzji światowej gry politycznej roku 1980/1981. Ja - jeśli dobrze pamiętam (a pamiętam znakomicie ten czas) - myślałem, że tu już nie chodzi o to, jak wygrać, lecz wyłącznie o to, jak nie przegrać. I choć, być może, prawda w tym miejscu zabrzmi mało popularnie, to, jak się zdaje, to się udało. W makroskali dziejów stający dzisiaj przed sądem historii polski stan wojenny ocalił bowiem nie tylko polską "Solidarność", ale wraz z nią cały wielki nurt przemian w Europie Środkowo-Wschodniej. Wszelka sowiecka interwencja zbrojna prawdopodobnie przesunęłaby w czasie tzw. jesień narodów o dziesiątki lat, a nam przyniosłaby kolejną rzeź i kolejnych martwych bohaterów. I kolejne powstanie, które wybuchło za wcześnie.
Mniejsze nieszczęście
Polska, jak sądzę, nie dzieli się na zwolenników i przeciwników stanu wojennego. Nie można być bowiem zwolennikiem rozwiązania, które było nieszczęściem, które niosło z sobą ogromne narodowe rozczarowanie, terror państwowy i ofiary śmiertelne. Nie można być zwolennikiem klęski historycznej, tak jak nie można być zwolennikiem klęski żywiołowej. Samo proklamowanie stanu wojennego, jak się wydaje, nie było jeszcze w skali dziejów największym nieszczęściem. Mądrze politycznie skonsumowany mógł się on stać polskim sukcesem, najlepszą drogą do epoki transformacji. Jego przywódcy i reżyserzy okazali się jednak tępymi, nieudolnymi aparatczykami komunistycznego reżimu, zainteresowanymi wyłącznie utrzymaniem władzy. Niestety, jak się okazało, także strona solidarnościowa nie potrafiła lub nie chciała tego okresu mądrze wykorzystać dla przygotowania nowej Polski. Na podziemnych blejtramach nikt nie projektował wolnej Rzeczypospolitej, rozwiązań ustrojowych i gospodarczych. Nikt nie pisał nowej, niepodległej konstytucji. Ta nowa Polska spadła na nas, jak zawsze skłóconych i podzielonych. I tak już zostało.
"Świat może odetchnąć z ulgą. Komunizm, który siał na całym świecie konflikty społeczne, wrogość i bezprzykładną brutalność, który wzbudzał lęk w sercach ludzkości, się załamał". Polska nie zna tych słów. Zostały wypowiedziane w Kongresie USA w maju 1992 r. Padły z ust przywódcy Rosji Michaiła Gorbaczowa. I być może dopiero w tym momencie świat pojął, że odniósł wielkie zwycięstwo w najdłuższej i najgroźniejszej wojnie naszych czasów, w wojnie z imperium zła. Polska i jej stan wojenny, cokolwiek by o nim sądzić, w tej wojnie przesądziły o zwycięstwie. I tak to rozumiał wówczas świat. Dziwne, że jedynie Polacy zdają się dzisiaj nie rozumieć, czego dokonali.
Więcej możesz przeczytać w 50/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.