Większość blogów to nudne brednie grafomanów, ale to ich blogi i ich brednie
Ten autor pod względem liczby czytelników bije na głowę każdego polskiego pisarza. Choćby Dorotę Masłowską, której "Wojna polsko--ruska pod flagą biało--czerwoną" sprzedała się w nakładzie 120 tys. egzemplarzy. Blog niejakiego Wawrzyńca Pruskiego w ciągu dwóch lat od jego powstania czytały prawie trzy miliony internautów. Wawrzyniec Prusky to pseudonim zaczerpnięty z "Misia" Stanisława Barei.
Czytelników blogu Pruskiego na pewno nie przyciąga zaskakująca fabuła. Prusky pisze o swoim życiu, a ono niczym szczególnym się nie wyróżnia. Bloger mieszka w Gorzowie Wielkopolskim i rzadko się z niego rusza. Ma żonę i dwoje dzieci, jest prawnikiem. W jego dzienniku nie przeczytamy o mrożących krew w żyłach przygodach, ale o tym, co jest udziałem większości z nas. Prusky przytacza rozmowy z żoną na temat oszczędzania, opisuje perypetie towarzyszące strzyżeniu dziecka czy wrażenie, jakie wywarł na nim przelatujący samolot. Krótko mówiąc, autor blogu pławi się w codzienności, zwyczajności, wręcz banale i trywialności. Jak jednak zapewnia, "każda dłuższa, niewyjaśniona przerwa w pisaniu powoduje lawinę maili od czytelników oraz SMS-ów i telefonów od zaprzyjaźnionych blogerów". Wszyscy oni domagają się kolejnej porcji "twórczości", która składa się na coraz bardziej wzbierającą w dzisiejszym świecie falę tego, co można określić jako kontrkulturę banału, a której forum są blogi.
Na świecie miliony zwykłych ludzi piszą blogi o zwykłym życiu i mają miliony czytelników. Halina Worwa, szef serwisu OnetBlog, podkreśla, że żadne, nawet najbardziej popularne medium nie może się równać z blogami, które tylko w Polsce mają 2,5 mln użytkowników miesięcznie. Dawniej pisanie było domeną ludzi wielkich, dziś może się nim zajmować każdy, nie narażając się na zarzut, że jest grafomanem. Badaczki z uniwersytetów Kalifornijskiego i Stanford analizowały "blogosferę" i doszły do wniosku, że jej zdecydowaną większość (70 proc.) stanowią zapiski o charakterze pamiętników. Ich autorzy dosłownie nurzają się w szarej rzeczywistości. Wielu z nich doskonale zdaje sobie sprawę z trywialności swojej pisaniny, ale się tym nie przejmuje. "Większość blogów to nudne brednie grafomanów. Ale to jest mój blog i moje brednie" - powiedział badaczkom jeden z blogerów, informatyk prowadzący w Internecie kronikę życia swojego kilkuletniego syna. "Jestem, jaka jestem i dobrze mi z tym. A blogowanie polega na pisaniu o sobie" - opowiadała badaczkom blogerka podpisująca się jako Katie.
Ucieczka od wydarzeń
Prof. Krzysztof Kłosiński, literaturoznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, który razem z Kazimierą Szczuką prowadzi telewizyjny program o książkach "Wydanie drugie poprawione", uważa, że celebrowanie codzienności w blogach jest potrzebne ich autorom i czytelnikom jako lekarstwo na nadmiar newsów, które docierają do nas codziennie w ogromnych ilościach za pośrednictwem mediów. - Blogi to w pewnym sensie rezygnacja ze zdarzeń - tłumaczy prof. Kłosiński. Bo zdarzenie musi przekraczać granice prawdopodobieństwa. Jak człowiek, który pogryzł psa. Wydarzeniem nie jest połknięcie pigułki, bo robią to codziennie miliony ludzi. Wydarzeniem jest natomiast to, że ktoś umiera, bo lekarz przepisał mu na przykład corhydron.
Blogi opowiadają o sytuacjach, których nie da się zaklasyfikować jako wydarzenia medialne, lecz jako ich kontrpropozycje. - Chcemy uczestniczyć w tym, co się dzieje, ale nie w wielkiej polityce, tylko w tym, co nas bezpośrednio dotyczy. Dlatego celebrujemy codzienność: dbamy o wygląd, gotujemy i pracujemy w ogródku, a potem dzielimy się tym z innymi, na przykład na blogach - mówi prof. Roch Sulima, antropolog społeczno-kulturowy z SWPS i UW, autor pracy "Antropologia codzienności".
Anty-Beckham
W tym, co zwyczajne, osiągalne i namacalne, pławi się Karen Lubbock, graficzka z Wielkiej Brytanii, która wydaje zin nazwany po prostu "Karen". Ziny to nieprofesjonalne pisma wydawane własnym sumptem przez osoby, które mają jakieś hobby, na przykład politykę, piłkę nożną czy gry komputerowe. Hobby Karen Lubbock jest opisywanie codzienności, a o jej piśmie otwarcie mówi się, że jest "celebrowaniem banału". Są w nim zapisy rozmów, jakie prowadzą jej sąsiedzi (oto jeden z "błyskotliwych" cytatów: "Pamiętasz, jaka była pogoda w Wigilię 15 lat temu? Wiał silny wiatr"), i zdjęcia ich oraz wszystkiego, co z nimi związane - kaloszy, starego fotela, patelni, łopatki kuchennej czy sałatki owocowej z puszki. Nuda? Oczywiście, ale Lubbock sprzedaje wszystkie egzemplarze swojego pisma i dostała za nie nawet Emap - nagrodę przyznawaną co roku najlepszym zinom. "Kultowy bestseller. Pomysł prosty, ale genialnie zrealizowany" - tak uzasadnili swój wybór członkowie jury. A brytyjski tygodnik "The Observer" zaliczył zin "Karen" do "najlepiej ukrytych skarbów sztuki brytyjskiej". Pomysł magazynu powstał, gdy Lubbock pisała pod koniec studiów pracę o fenomenie piłkarza Davida Beckhama. Postanowiła wtedy dla odmiany zainteresować się ludźmi, którzy nie żyją w błysku fleszy. Brytyjka przyznaje, że zwyczajni, nikomu nie znani ludzie, o których nie da się powiedzieć, że są cool i trendy, stanowią jej inspirację. Prasa okrzyknęła zin "Karen" antidotum na kulturę celebrities.
- Zwyczajny człowiek nie ma dziś reprezentacji w kulturze. Czuje się jak tubylec, a celebrities to kolonizatorzy, którzy podbijają jego świat i zmuszają go, by się do nich upodobnił - by był tak jak oni świetnie ubrany, zadbany i przebojowy. Potrzeba nam prawa do bycia zwyczajnymi i mało efektownymi - tłumaczy prof. Krzysztof Kłosiński. I dodaje: - Czytając na przykład kolorowe pisma kobiece, można się nabawić kompleksów, a otwierając blog, oddychamy z ulgą, że nie tylko my jesteśmy przeciętni i niemodni.
Najwspanialsze powieści miały na ogół za tło wojny, więc obfitowały w dramatyczne zwroty akcji. W "Wojnie i pokoju" Tołstoja w dodatku dotyczyły one ówczesnych celebrities - arystokratów. Przełomowe okazywały się jednak też dzieła, których autorzy rezygnowali z wydarzeń. Tak jak James Joyce w "Ulissesie". "Akcja" tej powieści rozgrywa się w ciągu jednego dnia, a autor raczy czytelników między innymi szczegółowymi opisami pogody. Prusky pod tym względem - przy zachowaniu wszelkich proporcji - jest kontynuatorem metody JoyceŐa.
Metafizyka codzienności
Blogersi i ich czytelnicy nie przejmują się tym, czy pisanie o kupowaniu bułek w sklepie ma sens. "Dziękuję, że pozwalasz dojrzeć w zwykłych rzeczach niezwykłe zdarzenia" - piszą do Pruskiego czytelnicy. Zresztą nobilitacja i celebrowanie codzienności zdarza się nie tylko w blogach, czyli niejako "drugim obiegu" kultury. Dokonuje się także w sferze kultury oficjalnej, a wynika również z tego, że jest co nobilitować i celebrować. - Codzienność w dzisiejszych czasach nie jest szara i zwykła. Kultura konsumpcyjna sprawia, że żyjemy tak, jakby każdego dnia było święto. Święto jest w supermarketach pełnych produktów i zachęcających promocjami. Nie musimy zresztą nawet tam iść, bo telewizyjne reklamy i billboardy przypominają nam o rozkoszach tego świata. Codzienność nie jest ciężkim znojem. Wydobywa się z niej aspekt metafizyczny - tłumaczy prof. Sulima.
Aspekt metafizyczny wydobywa z codzienności Philippe Delerm, autor m.in. bestsellera "Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności", na którego podstawie powstał kinowy hit "Amelia". W esejach zebranych w tomiku "Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki" rozkoszuje się on małymi przyjemnościami. Pisze o rozsmakowywaniu się w purée ziemniaczanym, jedzeniu jogurtu ze szklanego słoiczka czy tabliczki czekolady. Delerm robi poezję z prozy życia: nawet o kiełbasie potrafi napisać tak, że czytelnik już nigdy nie pomyśli o niej jak o synonimie potrawy zwykłej i pozbawionej wyrafinowania: "Miękisz wiejskich bochnów, mdły i zapychający w porze posiłków, nabierał niemal obłocznej lekkości w symbiozie z drobno pokrojonym plasterkiem kiełbasy. Trzeba było brać mało nie dlatego, że to było dobre. To było dobre dlatego, że trzeba było brać mało". Okazuje się, że takie opisy są w cenie. Książka Delerma tylko we Francji sprzedała się w nakładzie miliona egzemplarzy. Krytycy francuscy porównują go do Prousta, który zasłynął opisem prostej przyjemności, jaką było jedzenie magdalenki.
Pisarze nie muszą więc wymyślać intrygi godnej "Kodu Leonarda da Vinci", by zdobyć czytelników, a filmy i seriale obronią się, nawet jeśli nie będą miały tak skomplikowanej fabuły jak "Zagubieni". Zwyczajnością możemy się upajać do woli, czytając polską literaturę kobiecą: powieści Katarzyny Grocholi, Moniki Szwai czy Izabeli Sowy. Programy kulinarne nie są niczym innym, jak podnoszeniem dość prozaicznej czynności, jaką jest gotowanie (choć to momentami prawdziwa sztuka), do rangi czegoś wyjątkowego. Zwyczajność, często wręcz nudę, można stale oglądać w polskich operach mydlanych, takich jak "Klan", "Złotopolscy" czy "M jak miłość" (ten ostatni serial przyciąga przed ekrany nawet 10 mln widzów). Szarą rzeczywistością i banałem karmi się wreszcie Ewa Drzyzga w swoim talk-show "Rozmowy w toku". I od sześciu lat nie brakuje chętnych do oglądania ludzi zwierzających się z problemów małżeńskich czy opowiadających o kłótniach z sąsiadami.
Mój blog - moje brednie
Wawrzyniec Prusky wystąpił w "Rozmowach w toku" w odcinku "Samotność w sieci". Jego zapiski zostały wyróżnione nagrodą Najlepszy Blog Roku 2005. Karierę zrobiła też Antonina Kozłowska, anglistka z Warszawy, która prowadziła chętnie czytany blog mamadwojgaludzikow.blox.pl. Pisała w nim o wizytach na poczcie, wydatkach na szkołę, zabawach trzyletniej córki. To wystarczyło, by zwrócić na Kozłowską uwagę pracowników Wydawnictwa Otwartego. Wkrótce ukaże się jej debiutancka powieść "Trzy połówki jabłka". Jak zapewnia autorka, książka też opowiada o "normalnym" życiu.
Zdumiewająca sława, jaką zyskali Wawrzyniec Prusky i Antonina Kozłowska, to jednak paradoksalnie dowód na to, że od wielkich wydarzeń i celebrities nie da się uciec. - Bo ci nieznani i zwyczajni ostatecznie też stają się znani i niezwykli - mówi medioznawca prof. Wiesław Godzic. Przecież tym zwyczajnym właśnie o to chodzi, by się stać kimś wyjątkowym, choćby przez celebrowanie banału i nurzanie się w trywialności.
Ilustracja: D. Krupa
Fot: Z. Furman
Czytelników blogu Pruskiego na pewno nie przyciąga zaskakująca fabuła. Prusky pisze o swoim życiu, a ono niczym szczególnym się nie wyróżnia. Bloger mieszka w Gorzowie Wielkopolskim i rzadko się z niego rusza. Ma żonę i dwoje dzieci, jest prawnikiem. W jego dzienniku nie przeczytamy o mrożących krew w żyłach przygodach, ale o tym, co jest udziałem większości z nas. Prusky przytacza rozmowy z żoną na temat oszczędzania, opisuje perypetie towarzyszące strzyżeniu dziecka czy wrażenie, jakie wywarł na nim przelatujący samolot. Krótko mówiąc, autor blogu pławi się w codzienności, zwyczajności, wręcz banale i trywialności. Jak jednak zapewnia, "każda dłuższa, niewyjaśniona przerwa w pisaniu powoduje lawinę maili od czytelników oraz SMS-ów i telefonów od zaprzyjaźnionych blogerów". Wszyscy oni domagają się kolejnej porcji "twórczości", która składa się na coraz bardziej wzbierającą w dzisiejszym świecie falę tego, co można określić jako kontrkulturę banału, a której forum są blogi.
Na świecie miliony zwykłych ludzi piszą blogi o zwykłym życiu i mają miliony czytelników. Halina Worwa, szef serwisu OnetBlog, podkreśla, że żadne, nawet najbardziej popularne medium nie może się równać z blogami, które tylko w Polsce mają 2,5 mln użytkowników miesięcznie. Dawniej pisanie było domeną ludzi wielkich, dziś może się nim zajmować każdy, nie narażając się na zarzut, że jest grafomanem. Badaczki z uniwersytetów Kalifornijskiego i Stanford analizowały "blogosferę" i doszły do wniosku, że jej zdecydowaną większość (70 proc.) stanowią zapiski o charakterze pamiętników. Ich autorzy dosłownie nurzają się w szarej rzeczywistości. Wielu z nich doskonale zdaje sobie sprawę z trywialności swojej pisaniny, ale się tym nie przejmuje. "Większość blogów to nudne brednie grafomanów. Ale to jest mój blog i moje brednie" - powiedział badaczkom jeden z blogerów, informatyk prowadzący w Internecie kronikę życia swojego kilkuletniego syna. "Jestem, jaka jestem i dobrze mi z tym. A blogowanie polega na pisaniu o sobie" - opowiadała badaczkom blogerka podpisująca się jako Katie.
Ucieczka od wydarzeń
Prof. Krzysztof Kłosiński, literaturoznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, który razem z Kazimierą Szczuką prowadzi telewizyjny program o książkach "Wydanie drugie poprawione", uważa, że celebrowanie codzienności w blogach jest potrzebne ich autorom i czytelnikom jako lekarstwo na nadmiar newsów, które docierają do nas codziennie w ogromnych ilościach za pośrednictwem mediów. - Blogi to w pewnym sensie rezygnacja ze zdarzeń - tłumaczy prof. Kłosiński. Bo zdarzenie musi przekraczać granice prawdopodobieństwa. Jak człowiek, który pogryzł psa. Wydarzeniem nie jest połknięcie pigułki, bo robią to codziennie miliony ludzi. Wydarzeniem jest natomiast to, że ktoś umiera, bo lekarz przepisał mu na przykład corhydron.
Blogi opowiadają o sytuacjach, których nie da się zaklasyfikować jako wydarzenia medialne, lecz jako ich kontrpropozycje. - Chcemy uczestniczyć w tym, co się dzieje, ale nie w wielkiej polityce, tylko w tym, co nas bezpośrednio dotyczy. Dlatego celebrujemy codzienność: dbamy o wygląd, gotujemy i pracujemy w ogródku, a potem dzielimy się tym z innymi, na przykład na blogach - mówi prof. Roch Sulima, antropolog społeczno-kulturowy z SWPS i UW, autor pracy "Antropologia codzienności".
Anty-Beckham
W tym, co zwyczajne, osiągalne i namacalne, pławi się Karen Lubbock, graficzka z Wielkiej Brytanii, która wydaje zin nazwany po prostu "Karen". Ziny to nieprofesjonalne pisma wydawane własnym sumptem przez osoby, które mają jakieś hobby, na przykład politykę, piłkę nożną czy gry komputerowe. Hobby Karen Lubbock jest opisywanie codzienności, a o jej piśmie otwarcie mówi się, że jest "celebrowaniem banału". Są w nim zapisy rozmów, jakie prowadzą jej sąsiedzi (oto jeden z "błyskotliwych" cytatów: "Pamiętasz, jaka była pogoda w Wigilię 15 lat temu? Wiał silny wiatr"), i zdjęcia ich oraz wszystkiego, co z nimi związane - kaloszy, starego fotela, patelni, łopatki kuchennej czy sałatki owocowej z puszki. Nuda? Oczywiście, ale Lubbock sprzedaje wszystkie egzemplarze swojego pisma i dostała za nie nawet Emap - nagrodę przyznawaną co roku najlepszym zinom. "Kultowy bestseller. Pomysł prosty, ale genialnie zrealizowany" - tak uzasadnili swój wybór członkowie jury. A brytyjski tygodnik "The Observer" zaliczył zin "Karen" do "najlepiej ukrytych skarbów sztuki brytyjskiej". Pomysł magazynu powstał, gdy Lubbock pisała pod koniec studiów pracę o fenomenie piłkarza Davida Beckhama. Postanowiła wtedy dla odmiany zainteresować się ludźmi, którzy nie żyją w błysku fleszy. Brytyjka przyznaje, że zwyczajni, nikomu nie znani ludzie, o których nie da się powiedzieć, że są cool i trendy, stanowią jej inspirację. Prasa okrzyknęła zin "Karen" antidotum na kulturę celebrities.
- Zwyczajny człowiek nie ma dziś reprezentacji w kulturze. Czuje się jak tubylec, a celebrities to kolonizatorzy, którzy podbijają jego świat i zmuszają go, by się do nich upodobnił - by był tak jak oni świetnie ubrany, zadbany i przebojowy. Potrzeba nam prawa do bycia zwyczajnymi i mało efektownymi - tłumaczy prof. Krzysztof Kłosiński. I dodaje: - Czytając na przykład kolorowe pisma kobiece, można się nabawić kompleksów, a otwierając blog, oddychamy z ulgą, że nie tylko my jesteśmy przeciętni i niemodni.
Najwspanialsze powieści miały na ogół za tło wojny, więc obfitowały w dramatyczne zwroty akcji. W "Wojnie i pokoju" Tołstoja w dodatku dotyczyły one ówczesnych celebrities - arystokratów. Przełomowe okazywały się jednak też dzieła, których autorzy rezygnowali z wydarzeń. Tak jak James Joyce w "Ulissesie". "Akcja" tej powieści rozgrywa się w ciągu jednego dnia, a autor raczy czytelników między innymi szczegółowymi opisami pogody. Prusky pod tym względem - przy zachowaniu wszelkich proporcji - jest kontynuatorem metody JoyceŐa.
Metafizyka codzienności
Blogersi i ich czytelnicy nie przejmują się tym, czy pisanie o kupowaniu bułek w sklepie ma sens. "Dziękuję, że pozwalasz dojrzeć w zwykłych rzeczach niezwykłe zdarzenia" - piszą do Pruskiego czytelnicy. Zresztą nobilitacja i celebrowanie codzienności zdarza się nie tylko w blogach, czyli niejako "drugim obiegu" kultury. Dokonuje się także w sferze kultury oficjalnej, a wynika również z tego, że jest co nobilitować i celebrować. - Codzienność w dzisiejszych czasach nie jest szara i zwykła. Kultura konsumpcyjna sprawia, że żyjemy tak, jakby każdego dnia było święto. Święto jest w supermarketach pełnych produktów i zachęcających promocjami. Nie musimy zresztą nawet tam iść, bo telewizyjne reklamy i billboardy przypominają nam o rozkoszach tego świata. Codzienność nie jest ciężkim znojem. Wydobywa się z niej aspekt metafizyczny - tłumaczy prof. Sulima.
Aspekt metafizyczny wydobywa z codzienności Philippe Delerm, autor m.in. bestsellera "Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności", na którego podstawie powstał kinowy hit "Amelia". W esejach zebranych w tomiku "Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki" rozkoszuje się on małymi przyjemnościami. Pisze o rozsmakowywaniu się w purée ziemniaczanym, jedzeniu jogurtu ze szklanego słoiczka czy tabliczki czekolady. Delerm robi poezję z prozy życia: nawet o kiełbasie potrafi napisać tak, że czytelnik już nigdy nie pomyśli o niej jak o synonimie potrawy zwykłej i pozbawionej wyrafinowania: "Miękisz wiejskich bochnów, mdły i zapychający w porze posiłków, nabierał niemal obłocznej lekkości w symbiozie z drobno pokrojonym plasterkiem kiełbasy. Trzeba było brać mało nie dlatego, że to było dobre. To było dobre dlatego, że trzeba było brać mało". Okazuje się, że takie opisy są w cenie. Książka Delerma tylko we Francji sprzedała się w nakładzie miliona egzemplarzy. Krytycy francuscy porównują go do Prousta, który zasłynął opisem prostej przyjemności, jaką było jedzenie magdalenki.
Pisarze nie muszą więc wymyślać intrygi godnej "Kodu Leonarda da Vinci", by zdobyć czytelników, a filmy i seriale obronią się, nawet jeśli nie będą miały tak skomplikowanej fabuły jak "Zagubieni". Zwyczajnością możemy się upajać do woli, czytając polską literaturę kobiecą: powieści Katarzyny Grocholi, Moniki Szwai czy Izabeli Sowy. Programy kulinarne nie są niczym innym, jak podnoszeniem dość prozaicznej czynności, jaką jest gotowanie (choć to momentami prawdziwa sztuka), do rangi czegoś wyjątkowego. Zwyczajność, często wręcz nudę, można stale oglądać w polskich operach mydlanych, takich jak "Klan", "Złotopolscy" czy "M jak miłość" (ten ostatni serial przyciąga przed ekrany nawet 10 mln widzów). Szarą rzeczywistością i banałem karmi się wreszcie Ewa Drzyzga w swoim talk-show "Rozmowy w toku". I od sześciu lat nie brakuje chętnych do oglądania ludzi zwierzających się z problemów małżeńskich czy opowiadających o kłótniach z sąsiadami.
Mój blog - moje brednie
Wawrzyniec Prusky wystąpił w "Rozmowach w toku" w odcinku "Samotność w sieci". Jego zapiski zostały wyróżnione nagrodą Najlepszy Blog Roku 2005. Karierę zrobiła też Antonina Kozłowska, anglistka z Warszawy, która prowadziła chętnie czytany blog mamadwojgaludzikow.blox.pl. Pisała w nim o wizytach na poczcie, wydatkach na szkołę, zabawach trzyletniej córki. To wystarczyło, by zwrócić na Kozłowską uwagę pracowników Wydawnictwa Otwartego. Wkrótce ukaże się jej debiutancka powieść "Trzy połówki jabłka". Jak zapewnia autorka, książka też opowiada o "normalnym" życiu.
Zdumiewająca sława, jaką zyskali Wawrzyniec Prusky i Antonina Kozłowska, to jednak paradoksalnie dowód na to, że od wielkich wydarzeń i celebrities nie da się uciec. - Bo ci nieznani i zwyczajni ostatecznie też stają się znani i niezwykli - mówi medioznawca prof. Wiesław Godzic. Przecież tym zwyczajnym właśnie o to chodzi, by się stać kimś wyjątkowym, choćby przez celebrowanie banału i nurzanie się w trywialności.
WPROST EXTRA |
---|
Mała stabilizacja Kontrkultura banału to poniekąd polska specyfika. Wystarczy przypomnieć zawrotną karierę sitcomu "Kasia i Tomek" - istnej apoteozy zwyczajnego, spokojnego życia we dwójkę. Każdy odcinek składał się z trzech scenek i już ich tytuły wyraźnie dawały do zrozumienia, że słowo "akcja" jest nie na miejscu: "Łazienka", "Obiad u teściowej", "Centrum handlowe", "Auto". A oto przykładowe streszczenia niektórych z nich: "Kasia i Tomek na zakupach. Różnice w podejściu mężczyzn i kobiet do współczesnego 'rytuału kupowania'."; "Kasia i Tomek goszczą Anię i Jacka. Propozycja wspólnego spędzenia wakacji budzi u Kasi entuzjazm. Tomek jest załamany". Sitcom powstał na kanadyjskiej licencji, ale idealnie wpisał się w oczekiwania polskich telewidzów. W kultowych rodzimych operach mydlanych, takich jak "Na Wspólnej", "M jak miłość", "Klan" czy "Złotopolscy", dzieje się więcej niż w "Kasi i Tomku", ale też trudno tu mówić o zawiłej fabule i nieprawdopodobnych przygodach bohaterów. Co więcej - jeśli przegapimy kilka odcinków "M jak miłość", raczej nie będziemy mieli problemów z ponownym zorientowaniem się w rozwoju wydarzeń. Ominą nas kolejne utarczki Kingi z szefem, rozmowa Madzi z Kubą o pocałunku, planowanie ślubu przez Pawła i Teresę oraz jak zawsze solidna dawka rozmów przy kuchennym stole. Scenarzyści polskich tasiemców stawiają na realizm - Grzegorz z "Na Wspólnej" tak jak tysiące Polaków wyjeżdża na saksy do Irlandii, tytułowa bohaterka "Magdy M." przyjeżdża z prowincji do stolicy i robi karierę, ma mieszkanie na kredyt. Jednak, jak podkreśla prof. Wiesław Godzic, filmoznawca i medioznawca, realizm naszych produkcji jest "cukierkowy". - W polskich serialach są problemy, ale zazwyczaj błahe. Całość jest przesłodzona i lukrowana. W brytyjskich operach mydlanych dzieje się o wiele więcej - są dramaty, płacz, załamywanie rąk. W "Coronation Street" przez trzy odcinki pokazywano proces umierania - opowiada profesor. Jego zdaniem, Polacy, jako naród rodzinny, zawsze cenili "małą stabilizację" i w życiu, i na ekranie. Popularne były u nas filmy i seriale o sąsiadach, o małych perypetiach, takie jak "Wojna domowa", "Czterdziestolatek", "Alternatywy 4", "W labiryncie". W Polsce do dziś nie rozwinęło się kino gatunkowe. Na palcach jednej ręki można policzyć rodzime filmy science-fiction i horrory, bo wolimy pławić się w tym, co zwyczajne, osiągalne, namacalne. - Z tym banałem i codziennością trzeba jednak uważać - zaznacza Godzic. - Czym innym jest banał dla kogoś, kto jeździ mercedesem, a czym innym dla pasażera komunikacji miejskiej. Przy oglądaniu telewizji obowiązuje też następująca zasada: życie, które obserwujemy na ekranie, musi być trochę lepsze niż nasze (generalnie powodzi nam się, ale nie mamy aż tak ładnie urządzonej kuchni, a samochód jest o parę lat starszy niż ten, którym jeżdżą bohaterowie "Klanu") albo trochę gorsze ("Kiepscy" mają wspólną łazienkę z sąsiadami). Chodzi o to, byśmy mogli pozazdrościć, ale tylko trochę, lub cieszyć się, że mamy lepiej. - Widzowie "Dynastii" płakali, oglądając serial, bo wiedzieli, że nigdy nie będą żyli na takim poziomie jak jego bohaterowie - mówi Godzic. |
Ilustracja: D. Krupa
Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 50/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.