Czyżby ukrzyżowany król żydowski miał zostać królem popkultury?
Naiwność ludzka nie ma granic. Żeby uświetnić ceremonię wręczenia nagród World Music Awards, organizatorzy postanowili wskrzesić Michaela Jacksona, który ostatni raz był widziany na scenie 10 lat temu. W tym celu sprowadzono do Londynu mumię słynnego wokalisty, zaopatrzoną w sztuczne włosy i T-shirt z psem Pluto. Nabywcy biletów dali wiarę, że mumia wykona utwór "Thriller", a ponieważ nic takiego nie nastąpiło, domagają się zwrotu zainwestowanych pieniędzy. Bez sensu, bo przecież musieli wiedzieć, że mumie z zasady nie śpiewają, nie mówiąc już o tańczeniu. Oczywiście, w popkulturze bywa z tym różnie, czego przykładem filmy Stephena Sommersa czy kreskówki z serii "Scooby Doo". Przed ćwierćwieczem sam Jackson wcielił się w rolę zombi w teledysku do wspomnianego już "Thrillera". Od czasu realnej mumifikacji piosenkarz może jednak robić tylko to, co robią wszystkie mumie: tkwić w mauzoleum (aktualnie w posiadłości pod Dublinem) i zwolna przechodzić do historii.
Kto ma szansę zastąpić Jacksona na tronie króla popu? Niestety, wygląda na to, że czeka nas dłuższy okres bezkrólewia. David Beck-ham stracił formę i nie pomogą mu nawet nowe tatuaże. Scjentystyczne małżeństwo Toma CruiseŐa z Katie Holmes to dobra pożywka dla mediów, ale najwyżej na kilka tygodni. Wreszcie popularność Krzysztofa Kononowicza ma ograniczony zasięg terytorialny. Cóż, popkultura jest tak bardzo podporządkowana teraźniejszości i zmieniającym się masowym gustom, że jej ikony, które wczoraj wydawały się świeże, dziś są już przeterminowane.
W tym kontekście interesująco przedstawia się sytuacja na amerykańskim rynku filmowym. Sukces "Pasji" Mela Gibsona, potwierdzony osiągnięciami "Opowieści z Narnii" Andrew Adamsona i "Narodzenia" Catherine Hardwicke, sprawił, że miejscowi scenarzyści i producenci gremialnie rozczytują się w Nowym Testamencie i literaturze religijnej. Każdy chce kręcić filmy o Jezusie, a przynajmniej tak formułować przekaz, by bez przeszkód trafiać do chrześcijańskiej publiczności. Wytwórnia 20th Century Fox właśnie otworzyła firmę dystrybucyjną pod nazwą Fox Faith Movies, która ma rozprowadzać na DVD tuzin filmów chrześcijańskich rocznie, a New Line Cinema przymierza się do kinowej adaptacji "Raju utraconego" Johna Miltona. O determinacji Hollywoodu w dążeniu do pozyskania nowego targetu najdobitniej świadczy to, że do realizacji filmu o życiu Zbawiciela zabrał się twórca "Robocopa" i "Nagiego instynktu" Paul Verhoeven.
Czyżby zatem ukrzyżowany król żydowski miał zostać królem pop? Niezupełnie. Jezus był już przymierzany do tej roli wielokrotnie, choćby w słynnej rock-operze Andrew Lloyda Webbera i Tima RiceŐa z 1971 r. "Jesus Christ Superstar", gdzie przedstawiono go jako młodego buntownika, który nie radzi sobie z miłością Marii Magdaleny. Narrację prowadził Judasz Iskariota, apostołowie tworzyli na scenie hipisowską komunę, a tytułowy bohater jawił się jako pierwszy młodzieżowy idol w dziejach ludzkości. Nic dziwnego, że w ciągu kolejnych 35 lat skandalizujące libretto wyśpiewywali wykonawcy skrajnie odlegli od chrześcijaństwa, poczynając od zespołu Deep Purple, a kończąc na słoweńskiej grupie Laibach. Również w świecie kina długo obowiązywała zasada: "Jeśli kręcisz film o Jezusie, pozwól mu trochę poszaleć, żeby nie był nudny jak w ewangelii". Tej tendencji uległ również Martin Scorsese, który w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" wplątał Zbawiciela w zmysłowe projekcje.
Jezus portretowany w najnowszych filmach jest inny. Nie można określić go słowem "superstar", bo ludzkie ciało nie przekreśla jego boskości. Ofiara, której się podjął, nie jest przykładem dla nas, jak cierpieć, by samemu osiągnąć zbawienie. Jej wierny, ewangeliczny zapis prowadzi raczej do wniosku, że to właśnie dzięki niej - jedynej w dziejach - możemy liczyć na życie wieczne. Skrót IHS bywa rozwijany jako Jezus Chrystus Superstar, ale jego prawdziwy sens brzmi: "Bóg zbawia". I właśnie dla tego przekazu ludzie masowo chodzą dziś na chrześcijańskie filmy.
W odróżnieniu od gwiazd popkultury Jezus nie jest mumią. Jego żywa obecność daje się odczuć zarówno w kinie, jak i w indywidualnej historii każdego z nas. Wystarczy trochę wiary, by znalazła się nadzieja nawet dla zmumifikowanych gwiazd show-biznesu. Wprawdzie popkultura uczyniła z nich odpady, ale - jak mawiał Gilbert Keith Chesterton - "nie ma kosza na śmieci w domu Pana Boga". W tej perspektywie również Michael Jackson ma przed sobą wielką przyszłość.
Kto ma szansę zastąpić Jacksona na tronie króla popu? Niestety, wygląda na to, że czeka nas dłuższy okres bezkrólewia. David Beck-ham stracił formę i nie pomogą mu nawet nowe tatuaże. Scjentystyczne małżeństwo Toma CruiseŐa z Katie Holmes to dobra pożywka dla mediów, ale najwyżej na kilka tygodni. Wreszcie popularność Krzysztofa Kononowicza ma ograniczony zasięg terytorialny. Cóż, popkultura jest tak bardzo podporządkowana teraźniejszości i zmieniającym się masowym gustom, że jej ikony, które wczoraj wydawały się świeże, dziś są już przeterminowane.
W tym kontekście interesująco przedstawia się sytuacja na amerykańskim rynku filmowym. Sukces "Pasji" Mela Gibsona, potwierdzony osiągnięciami "Opowieści z Narnii" Andrew Adamsona i "Narodzenia" Catherine Hardwicke, sprawił, że miejscowi scenarzyści i producenci gremialnie rozczytują się w Nowym Testamencie i literaturze religijnej. Każdy chce kręcić filmy o Jezusie, a przynajmniej tak formułować przekaz, by bez przeszkód trafiać do chrześcijańskiej publiczności. Wytwórnia 20th Century Fox właśnie otworzyła firmę dystrybucyjną pod nazwą Fox Faith Movies, która ma rozprowadzać na DVD tuzin filmów chrześcijańskich rocznie, a New Line Cinema przymierza się do kinowej adaptacji "Raju utraconego" Johna Miltona. O determinacji Hollywoodu w dążeniu do pozyskania nowego targetu najdobitniej świadczy to, że do realizacji filmu o życiu Zbawiciela zabrał się twórca "Robocopa" i "Nagiego instynktu" Paul Verhoeven.
Czyżby zatem ukrzyżowany król żydowski miał zostać królem pop? Niezupełnie. Jezus był już przymierzany do tej roli wielokrotnie, choćby w słynnej rock-operze Andrew Lloyda Webbera i Tima RiceŐa z 1971 r. "Jesus Christ Superstar", gdzie przedstawiono go jako młodego buntownika, który nie radzi sobie z miłością Marii Magdaleny. Narrację prowadził Judasz Iskariota, apostołowie tworzyli na scenie hipisowską komunę, a tytułowy bohater jawił się jako pierwszy młodzieżowy idol w dziejach ludzkości. Nic dziwnego, że w ciągu kolejnych 35 lat skandalizujące libretto wyśpiewywali wykonawcy skrajnie odlegli od chrześcijaństwa, poczynając od zespołu Deep Purple, a kończąc na słoweńskiej grupie Laibach. Również w świecie kina długo obowiązywała zasada: "Jeśli kręcisz film o Jezusie, pozwól mu trochę poszaleć, żeby nie był nudny jak w ewangelii". Tej tendencji uległ również Martin Scorsese, który w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" wplątał Zbawiciela w zmysłowe projekcje.
Jezus portretowany w najnowszych filmach jest inny. Nie można określić go słowem "superstar", bo ludzkie ciało nie przekreśla jego boskości. Ofiara, której się podjął, nie jest przykładem dla nas, jak cierpieć, by samemu osiągnąć zbawienie. Jej wierny, ewangeliczny zapis prowadzi raczej do wniosku, że to właśnie dzięki niej - jedynej w dziejach - możemy liczyć na życie wieczne. Skrót IHS bywa rozwijany jako Jezus Chrystus Superstar, ale jego prawdziwy sens brzmi: "Bóg zbawia". I właśnie dla tego przekazu ludzie masowo chodzą dziś na chrześcijańskie filmy.
W odróżnieniu od gwiazd popkultury Jezus nie jest mumią. Jego żywa obecność daje się odczuć zarówno w kinie, jak i w indywidualnej historii każdego z nas. Wystarczy trochę wiary, by znalazła się nadzieja nawet dla zmumifikowanych gwiazd show-biznesu. Wprawdzie popkultura uczyniła z nich odpady, ale - jak mawiał Gilbert Keith Chesterton - "nie ma kosza na śmieci w domu Pana Boga". W tej perspektywie również Michael Jackson ma przed sobą wielką przyszłość.
Więcej możesz przeczytać w 50/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.