Gdyby dobrze to podliczyć, to jestem pewien, że nasza branża owocowa, która karmi pół Europy, to większy powód do dumy niż KGHM ze swoją miedzią – uważa Maciej Radecki, właściciel rodzinnej firmy Sadpol z Broniszewa niedaleko Warszawy. Od 19 lat skupuje owoce od małych producentów, chłodzi je we własnych gigantycznych chłodniach, sprzedaje spożywczym gigantom albo eksportuje na kilkadziesiąt zagranicznych rynków. Roczne obroty Sadpolu to od 20 do 50 mln zł – zależnie od urodzaju i ceny truskawek. Radecki nie lubi rozmawiać o swoim majątku, bo dostawcy mają zwyczaj wytykać mu, że na ich pracy dorobił się luksusowego mercedesa, wyłożonej marmurem rezydencji, trzech służących – Kubanek, kolekcji afrykańskich trofeów myśliwskich oraz parku z kilkoma wodospadami, złotymi rybkami i największą w Polsce kolekcją drzew iglastych. A to wszystko dzięki temu, że na owocowym biznesie zna się jak mało kto. Na pewno lepiej niż premier Donald Tusk, który po swej niedawnej wizycie w Zagrzebiu stwierdził, że chorwackie truskawki są smaczniejsze od polskich – potem musiał się tłumaczyć, że miał na myśli „lepsze niż polskie o tej porze roku".
Pewnie tak jest, w końcu od Chorwacji jesteśmy jakieś tysiąc kilometrów na północ. Jeśli wiosnę mamy słoneczną, to kwiaty na truskawkach uprawianych w foliowych tunelach obłożonych słomą pojawiają się w marcu. W tym roku po długiej zimie przyszło gwałtowne ocieplenie, ale ledwie wegetacja wystartowała, znowu pojawiły się kilkunastostopniowe mrozy. Rozhartowane ciepłem rośliny zaczęły wymarzać całymi zagonami. Gdzieniegdzie wymroziło nawet połowę upraw. To dlatego, kiedy na początku maja na hurtowym rynku w podwarszawskich Broniszach pojawiły się pierwsze polskie truskawki, klienci ze zdumienia szeroko otwierali oczy i portfele. Cena 20 zł za kilogram pobiła historyczne rekordy.