Coraz trudniej znaleźć chętnych do szkolenia za pieniądze z UE. Organizatorzy kuszą uczestników luksusowymi hotelami, cateringiem, a nawet laptopami. Efekty dla gospodarki – mizerne. Rafał Pisera Dobre szkolenie powinno się odbywać w luksusowym hotelu albo ośrodku wypoczynkowym w jednej z popularnych miejscowości gdzieś na Mazurach, Wybrzeżu lub w górach. Ważne jest przyzwoite wyżywienie i program rozrywkowy. Basen, sauna lub spa to dodatkowe atuty gwarantujące sukces w rekrutacji uczestników. Program jest mniej ważny. Płaci Unia Europejska, czyli zagraniczny podatnik. Zarabia zaś branża turystyczna i szkoleniowa. W ramach unijnego programu Kapitał Ludzki Polska do 2013 r. miała do wykorzystania 11 mld euro. Pieniądze są przeznaczone na podnoszenie kompetencji pracowników, likwidowanie barier na rynku pracy, pomoc bezrobotnym w uzyskaniu nowych kwalifikacji, ale i umożliwienie zdobycia nowego zawodu osobom, których dotychczasowe kwalifikacje nie są już nikomu potrzebne na zmieniającym się rynku pracy. Rząd chwali się, że jesteśmy unijnymi prymusami w wykorzystywaniu tych pieniędzy – w końcu do połowy maja rozdysponowano już ponad 62 proc. środków, a wartość podpisanych umów na dofinansowanie wyniosła ok. 14,6 mld zł. 70 proc. tych pieniędzy zostało i zostanie wydanych na szkolenia. Problem jednak w tym, że jakość i przydatność tych szkoleń jest coraz częściej kwestionowana – przez pracodawców, ekspertów, a nawet przez firmy organizujące kursy. Wypoczynkowy „kapitał ludzki” W ubiegłym roku w takim szkoleniu za unijne pieniądze wzięła udział Anna Michalska. Na co dzień jest biologiem, ale dała się namówić na uczestnictwo w konferencji dotyczącej dyskryminacji kobiet w środowisku pracy. – Znajoma była organizatorką. Nalegała. Pojechałyśmy razem z koleżanką, żeby było raźniej. Skusiło nas miejsce i nie żałujemy decyzji, bo było miło. Spędziły trzy dni w krzyżackim zamku w Rynie niedaleko Giżycka. Zajęć było sporo, ale starały się w miarę możliwości chodzić na nie „na zmianę”. Kiedy jedna siedziała w sali konferencyjnej, druga oddawała się w ręce masażysty, korzystała z jacuzzi lub sauny. Wieczorami poświęcały się rozrywkom. Szczególnie miło wspominają wystawne kolacje w zamkowej restauracji. – Merytorycznie skorzystałyśmy niewiele – przyznaje Michalska. – Ale mam wrażenie, że przynajmniej połowa z ok. 60 uczestników konferencji przyjechała tam wyłącznie w celach wypoczynkowych. W czasie finałowego panelu wszystkie uczestniczki i uczestnicy konferencji zgodnie stwierdzili, że nie mieli dotąd do czynienia z dyskryminacją kobiet w pracy i że problem ich nie dotyczy. Wyjątkiem była jedna pielęgniarka, która skarżyła się, że zrobiła specjalny kurs (też za unijne pieniądze), dzięki któremu uzyskała uprawnienia kierowcy karetki. Nic jej to jednak nie dało, bo w pogotowiu, w którym pracuje, i tak nikt nie chce z nią jeździć. Kolejna edycja konferencji odbywała się w hotelu Gołębiewski w Mikołajkach. Tym razem z firmy Michalskiej wybrało się na nią sześć osób. Skusiła je możliwość korzystania z tamtejszego słynnego spa. Podaż wszelkiego rodzaju kursów i szkoleń przerosła popyt zainteresowanych. Firmy szkoleniowe prześcigają się więc w pomysłach na złowienie kursanta. Standardem stały się drobne upominki wręczane na zakończenie zajęć, np. kubek, notatnik czy książka. Bezrobotnych kusi się cateringiem z najlepszych restauracji w mieście. Pracujących – atrakcyjną lokalizacją szkolenia. Zdarzało się nawet, że co bardziej zdeterminowane firmy zachęcały kursantów do udziału w organizowanych przez siebie konferencjach smartfonami i laptopami. Posłuchaj rynku Prof . Urszula Sztanderska z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego uważa, że problem rekrutacji to w znacznej mierze skutek niedostosowania oferty szkoleniowej do potrzeb rynku pracy. – Osoba, która bierze udział w szkoleniu, nawet jeśli jest ono bezpłatne, musi zainwestować swój czas, dojechać, zrezygnować z innych zajęć. To są jej koszty. Jeśli spodziewane korzyści ze szkolenia ich nie przewyższają, udział w nim się nie opłaca – tłumaczy. Jej zdaniem ta nieadekwatność oferty w stosunku do potrzeb to wynik braku współpracy projektujących szkolenia z pracodawcami. – Na rynku mamy nadmiar szkoleń w zakresie tzw. miękkich kompetencji: umiejętności autoprezentacji, negocjacji, komunikacji. Brakuje programów pozwalających zdobyć konkretny zawód: spawacza, operatora wózka widłowego, kierowcy ciężarówki – podkreśla prof. Sztanderska. Te pierwsze znacznie łatwiej zorganizować i są tańsze. Drugie wymagają specjalistycznego zaplecza i instruktorów o rzadkich kwalifikacjach. Paweł Chorąży, dyrektor Departamentu Zarządzania Europejskim Funduszem Społecznym w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego, główny problem widzi w braku kompetencji służb zatrudnienia na poziomie powiatu. – W wielu urzędach pracy działa się rutynowo. Nie prowadzi się badań rynku ani nie sprawdza, jak sobie radzą ci, którzy byli szkoleni wcześniej – mówi. Od tego roku ma się to zmienić. Ministerstwo Rozwoju Regionalnego wymagać będzie teraz od powiatowych urzędów pracy oceny skuteczności prowadzonych działań. Jednak urzędy te podlegają administracji samorządowej, a nie centralnej, i poprawę jakości usług trudno będzie na nich wymusić. Przedsiębiorcy muszą radzić sobie sami. Od dwóch lat rośnie popularność szkoleń wewnętrznych, których jest już więcej niż tych organizowanych na zewnątrz. Z badań firmy doradczej PwC wynika, że polskie firmy poświęcają rocznie blisko 30 godzin i prawie 1200 zł na szkolenie przeciętnego pracownika. To mniej więcej o jedną piątą więcej, niż wynosi europejska średnia. Przeciętne dofinansowanie z Europejskiego Funduszu Społecznego na etat w 2009 r. wyniosło 208 zł. Kwota ta wystarczyła na opłacenie niespełna jednej godziny. – W efekcie powstaje masa niskiej jakości programów, w których nikt nie chce uczestniczyć – ocenia Dominika Staniewicz, ekspert Business Centre Club. – Nawet jeżeli pracodawca nie płaci za nie, to ponosi koszt zwolnienia pracownika na ten czas. Nie ma sensu wysyłać go na kurs, z którego nic nie wynika. Przejadanie przyszłości Dr Bartłomiej Rokicki z UW uważa, że problem leży w braku długofalowej strategii rozwoju kraju. – Wydajemy pieniądze, bo są do wydania, nie zastanawiając się nad efektywnością tych wydatków – mówi. W efekcie unijne pieniądze zamiast wzmacniać naszą długoterminową konkurencyjność, często jedynie stymulują bieżącą konsumpcję. Krótko mówiąc – są przejadane. Tak jest zresztą nie tylko w branży szkoleniowej. Unijne dopłaty blokują obrót ziemią, petryfikując archaiczną strukturę, w której większość rolników nie produkuje niczego na rynek. Wartości biznesowej nie przynosi też większość projektów internetowych dofinansowywanych przez Brukselę. Ich twórcy zainteresowani są wyłącznie zgarnięciem dotacji, a nie prowadzeniem firm. To prawda – mówią ekonomiści. – Tak czy owak te pieniądze zostają w Polsce i w znacznej mierze to dzięki nim udało nam się uniknąć recesji. Ale mogłyby być wykorzystane lepiej – dla budowania zdrowej, konkurencyjnej gospodarki. Bo szansa, jaką otrzymaliśmy po przystąpieniu do UE, prawdopodobnie się nie powtórzy. Unia zaciska pasa i coraz uważniej ogląda każde wydane euro. Czasy łatwego pieniądza wkrótce się skończą.
Więcej możesz przeczytać w 21/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.