Wzrost podatków hamuje rozwój gospodarki i zniechęca do powiększania legalnego zatrudnienia
Według pewnego myśliciela, byt określa świadomość. Nie każda świadomość jest jednak pod wpływem bytu albo
- mówiąc prosto - nie każdy wyciąga wnioski z doświadczenia. W najnowszej historii Polski rządzący dwukrotnie doprowadzili do załamania finansów publicznych, które miały katastrofalne skutki dla gospodarki.
Pierwszy dramat rozegrał się w latach 70. Był to okres konsumpcyjnej i inwestycyjnej bonanzy na rachunek zagranicy. Kredyty przejedzono lub zmarnowano, finansując chybione inwestycje, i już w latach 80. Polska stała się bankrutem, a pierwszy rząd III Rzeczypospolitej odziedziczył w 1989 r. ogromny dług zagraniczny. Dzięki radykalnym reformom i wielu staraniom udało się ten dług zmniejszyć o połowę. Dziś wznosi się pomniki głównemu sprawcy polityczno-ekonomicznego awanturnictwa lat 70.
Drugie załamanie finansów publicznych nastąpiło w końcu lat 80. Jego główną przyczyną było podwyższanie cen skupu na produkty rolne (już wtedy działało silne rolnicze lobby) i równocześnie utrzymywanie niskich cen detalicznych żywności. Lukę wypełniały rosnące subsydia, które w lipcu 1989 r. rozerwały budżet. Nastąpiło to jednak w tak rozregulowanej gospodarce, że konsekwencją liberalizacji był wybuch inflacji. Pierwszy niekomunistyczny rząd odziedziczył więc nie tylko ogromny dług zagraniczny, ale i galopujące ceny.
Mogłoby się wydawać, że po takich doświadczeniach finanse publiczne staną się w Polsce obiektem zwiększonej troski. Niestety, do tej pory byt nie określił świadomości większości tych, którzy za finanse państwa odpowiadają, czyli polityków. A ponieważ w demokracji są oni wybierani, można sądzić, że i w świadomości społecznej dramatyczne doświadczenia nie prowadzą do właściwych wniosków. Trzeba więc nadal uporczywie walczyć o to, by społeczeństwo zaczęło te prawidłowe wnioski wysnuwać.
Pars pro toto
Głównym przeciwnikiem, z którym trzeba się zmierzyć w tej walce, jest popularna doktryna pobudzania, głosząca, że - bez względu na okoliczności - gospodarce zawsze brakuje popytu. Zwiększanie budżetowych wydatków jest więc receptą na szybszy wzrost, a ich ograniczanie - nazywane przez zwolenników omawianej doktryny schładzaniem gospodarki - jest z gruntu szkodliwe i musi być zwalczane. W imię pobudzania forsowano dodatkowe wydatki publiczne, a walcząc ze schładzaniem, torpedowano lub ograniczano reformy, które miały uzdrowić finanse naszego państwa. Popularność doktryny pobudzania ma różne źródła. Dla niektórych jest ona po prostu dogodną przykrywką do forsowania ekonomicznych interesów grup, które ich wybierają i niekiedy - opłacają. Nie jest chyba przypadkiem, że szczególnie agresywni lobbyści są jednocześnie głośnymi rzecznikami pobudzania. Są jednak i tacy zwolennicy pobudzania, którzy w tę doktrynę zdają się szczerze wierzyć (niektórzy mają tytuły profesorów). Ta wiara bierze się z kolei z karykaturalnego rozumienia keynesizmu lub z pospolitego logicznego błędu pars pro toto: skoro większy popyt na towary pojedynczego przedsiębiorstwa przyczynia się zwykle do tego, że zwiększa ono produkcję, to wzrost popytu na produkty wszystkich przedsiębiorstw musi doprowadzić do ożywienia całej gospodarki. Takie rozumowanie jest błędne, bo pomija możliwe skutki zwiększenia wydatków, które wystąpią w całej gospodarce, a nie w pojedynczej firmie (inflacja, narastanie długu publicznego, aprecjacja krajowego pieniądza, wzrost stóp procentowych itp.).
Pobudzanie zaŁamania
Polityka gospodarcza opierająca się na doktrynie pobudzania daje się opatrzyć jednym hasłem: przez pobudzanie do załamania. Warto o tym pamiętać, bo od 2001 r. dramatycznie pogarsza się sytuacja w naszych finansach publicznych. Wydatki publiczne wzrosły w tym wyborczym roku o 12,5 proc., a po uwzględnieniu inflacji
- czyli realnie - o 6,5 proc. Deficyt ekonomiczny wyniósł wówczas prawie 4,5 proc. PKB, czyli dwa i pół razy więcej niż w 2000 r. W ubiegłym roku wzrósł do ponad 5 proc. PKB, a wydatki budżetu zwiększono realnie prawie o 4 proc., i to w porównaniu z rekordowym rokiem 2001.
Poprzedni ustrój pozostawił po sobie do spłacenia dług, który w 1990 r. przekraczał 95 proc. PKB. Przez dziesięć lat udało się go obniżyć mniej więcej do 40 proc. PKB. Ale ta dobra dla kraju tendencja została odwrócona. Na koniec 2002 r. dług publiczny, po uwzględnieniu spodziewanych wypłat z tytułu gwarancji i poręczeń, wzrósł do 47 proc. PKB. I nadal się zwiększa. Rosnący deficyt zamieniał się w narastający dług publiczny, bo radykalnie spadły wpływy z prywatyzacji. Ponieważ gwałtownie rosło zapotrzebowanie budżetu na pieniądze, rząd musiał je pożyczać nie tylko w kraju, ale i za granicą. W 2002 r. zaciągnięto za granicą prawie 2,7 mld dolarów nowych długów. Na dodatek duża część długu narosłego w kraju faktycznie została zaciągnięta u inwestorów zagranicznych. Tylko w 2002 r. wartość posiadanych przez nich skarbowych papierów wartościowych wzrosła o połowę, a w porównaniu z 2000 r. aż dwukrotnie, i wyniosła ponad 31 mld zł. Takie pożyczanie oznacza uzależnianie się od zagranicznego kapitału portfelowego, który łatwo odpływa, co sprawia, że wzrasta oprocentowanie nowo zaciąganych długów i wywołuje inne nieprzyjemne skutki. Owo uzależnienie jest więc dla kraju ryzykowne. O wiele lepiej, jeżeli zwiększa się napływ zagranicznych inwestycji bezpośrednich, które wiążą się z transferem nowych technologii. Ale napływ tego kapitału - między innymi wskutek załamania się prywatyzacji - akurat jest coraz mniejszy.
Lawinowe odsetki
Od narastającego zadłużenia trzeba płacić coraz większe odsetki, które wypierają wydatki państwa na inne cele lub zmuszają rząd i parlament do podniesienia podatków. I z jednym, i z drugim mieliśmy do czynienia w 2002 r.:
Bycie - wpłyń na świadomość!
- mówiąc prosto - nie każdy wyciąga wnioski z doświadczenia. W najnowszej historii Polski rządzący dwukrotnie doprowadzili do załamania finansów publicznych, które miały katastrofalne skutki dla gospodarki.
Pierwszy dramat rozegrał się w latach 70. Był to okres konsumpcyjnej i inwestycyjnej bonanzy na rachunek zagranicy. Kredyty przejedzono lub zmarnowano, finansując chybione inwestycje, i już w latach 80. Polska stała się bankrutem, a pierwszy rząd III Rzeczypospolitej odziedziczył w 1989 r. ogromny dług zagraniczny. Dzięki radykalnym reformom i wielu staraniom udało się ten dług zmniejszyć o połowę. Dziś wznosi się pomniki głównemu sprawcy polityczno-ekonomicznego awanturnictwa lat 70.
Drugie załamanie finansów publicznych nastąpiło w końcu lat 80. Jego główną przyczyną było podwyższanie cen skupu na produkty rolne (już wtedy działało silne rolnicze lobby) i równocześnie utrzymywanie niskich cen detalicznych żywności. Lukę wypełniały rosnące subsydia, które w lipcu 1989 r. rozerwały budżet. Nastąpiło to jednak w tak rozregulowanej gospodarce, że konsekwencją liberalizacji był wybuch inflacji. Pierwszy niekomunistyczny rząd odziedziczył więc nie tylko ogromny dług zagraniczny, ale i galopujące ceny.
Mogłoby się wydawać, że po takich doświadczeniach finanse publiczne staną się w Polsce obiektem zwiększonej troski. Niestety, do tej pory byt nie określił świadomości większości tych, którzy za finanse państwa odpowiadają, czyli polityków. A ponieważ w demokracji są oni wybierani, można sądzić, że i w świadomości społecznej dramatyczne doświadczenia nie prowadzą do właściwych wniosków. Trzeba więc nadal uporczywie walczyć o to, by społeczeństwo zaczęło te prawidłowe wnioski wysnuwać.
Pars pro toto
Głównym przeciwnikiem, z którym trzeba się zmierzyć w tej walce, jest popularna doktryna pobudzania, głosząca, że - bez względu na okoliczności - gospodarce zawsze brakuje popytu. Zwiększanie budżetowych wydatków jest więc receptą na szybszy wzrost, a ich ograniczanie - nazywane przez zwolenników omawianej doktryny schładzaniem gospodarki - jest z gruntu szkodliwe i musi być zwalczane. W imię pobudzania forsowano dodatkowe wydatki publiczne, a walcząc ze schładzaniem, torpedowano lub ograniczano reformy, które miały uzdrowić finanse naszego państwa. Popularność doktryny pobudzania ma różne źródła. Dla niektórych jest ona po prostu dogodną przykrywką do forsowania ekonomicznych interesów grup, które ich wybierają i niekiedy - opłacają. Nie jest chyba przypadkiem, że szczególnie agresywni lobbyści są jednocześnie głośnymi rzecznikami pobudzania. Są jednak i tacy zwolennicy pobudzania, którzy w tę doktrynę zdają się szczerze wierzyć (niektórzy mają tytuły profesorów). Ta wiara bierze się z kolei z karykaturalnego rozumienia keynesizmu lub z pospolitego logicznego błędu pars pro toto: skoro większy popyt na towary pojedynczego przedsiębiorstwa przyczynia się zwykle do tego, że zwiększa ono produkcję, to wzrost popytu na produkty wszystkich przedsiębiorstw musi doprowadzić do ożywienia całej gospodarki. Takie rozumowanie jest błędne, bo pomija możliwe skutki zwiększenia wydatków, które wystąpią w całej gospodarce, a nie w pojedynczej firmie (inflacja, narastanie długu publicznego, aprecjacja krajowego pieniądza, wzrost stóp procentowych itp.).
Pobudzanie zaŁamania
Polityka gospodarcza opierająca się na doktrynie pobudzania daje się opatrzyć jednym hasłem: przez pobudzanie do załamania. Warto o tym pamiętać, bo od 2001 r. dramatycznie pogarsza się sytuacja w naszych finansach publicznych. Wydatki publiczne wzrosły w tym wyborczym roku o 12,5 proc., a po uwzględnieniu inflacji
- czyli realnie - o 6,5 proc. Deficyt ekonomiczny wyniósł wówczas prawie 4,5 proc. PKB, czyli dwa i pół razy więcej niż w 2000 r. W ubiegłym roku wzrósł do ponad 5 proc. PKB, a wydatki budżetu zwiększono realnie prawie o 4 proc., i to w porównaniu z rekordowym rokiem 2001.
Poprzedni ustrój pozostawił po sobie do spłacenia dług, który w 1990 r. przekraczał 95 proc. PKB. Przez dziesięć lat udało się go obniżyć mniej więcej do 40 proc. PKB. Ale ta dobra dla kraju tendencja została odwrócona. Na koniec 2002 r. dług publiczny, po uwzględnieniu spodziewanych wypłat z tytułu gwarancji i poręczeń, wzrósł do 47 proc. PKB. I nadal się zwiększa. Rosnący deficyt zamieniał się w narastający dług publiczny, bo radykalnie spadły wpływy z prywatyzacji. Ponieważ gwałtownie rosło zapotrzebowanie budżetu na pieniądze, rząd musiał je pożyczać nie tylko w kraju, ale i za granicą. W 2002 r. zaciągnięto za granicą prawie 2,7 mld dolarów nowych długów. Na dodatek duża część długu narosłego w kraju faktycznie została zaciągnięta u inwestorów zagranicznych. Tylko w 2002 r. wartość posiadanych przez nich skarbowych papierów wartościowych wzrosła o połowę, a w porównaniu z 2000 r. aż dwukrotnie, i wyniosła ponad 31 mld zł. Takie pożyczanie oznacza uzależnianie się od zagranicznego kapitału portfelowego, który łatwo odpływa, co sprawia, że wzrasta oprocentowanie nowo zaciąganych długów i wywołuje inne nieprzyjemne skutki. Owo uzależnienie jest więc dla kraju ryzykowne. O wiele lepiej, jeżeli zwiększa się napływ zagranicznych inwestycji bezpośrednich, które wiążą się z transferem nowych technologii. Ale napływ tego kapitału - między innymi wskutek załamania się prywatyzacji - akurat jest coraz mniejszy.
Lawinowe odsetki
Od narastającego zadłużenia trzeba płacić coraz większe odsetki, które wypierają wydatki państwa na inne cele lub zmuszają rząd i parlament do podniesienia podatków. I z jednym, i z drugim mieliśmy do czynienia w 2002 r.:
- w 2002 r. koszty obsługi długu wzrosły o 15 proc. i przekroczyły 24 mld zł. Im dłużej toleruje się nadmierne wydatki, tym drastyczniejsze muszą być ich późniejsze ograniczenia. Od dwóch lat lawinowo rosną wydatki państwa na spłatę odsetek, mimo że radykalnie obniżyły się stopy procentowe od zaciąganych kredytów - między innymi dzięki spadkowi inflacji i oczekiwań inflacyjnych. Od lutego 2001 r. do grudnia 2002 r. przeciętna rentowność papierów skarbowych spadła z ponad 15 proc. poniżej 6 proc. Tylko w 2002 r. zaoszczędzono dzięki temu ponad 1,3 mld zł. Ale łączne oszczędności są zdecydowanie większe. Każdy punkt procentowy spadku rentowności oznacza, że koszty obsługi długu zaciągniętego w kraju w latach 2001-2002 będą łącznie (do momentu jego spłaty) niższe prawie o 1,6 mld zł.
- gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa zapłaciły o 7 proc., a po uwzględnieniu inflacji o 5 proc. większe podatki niż w 2001 r. Z kieszeni ludzi do kasy państwa przepłynęło ponad 10 mld zł więcej niż rok wcześniej. Wzrost podatków hamuje rozwój gospodarki i zniechęca do powiększania legalnego zatrudnienia.
Bycie - wpłyń na świadomość!
Więcej możesz przeczytać w 35/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.