Marzec 1968 nawrócił ostatnich polskich Żydów na "syjonizm"
W marcu 1968 roku, przy wrzawie huczącej za ok-nami demonstracji studentów, podszedł do mnie w gmachu Politechniki Warszawskiej profesor Szefler, kierownik mojej katedry ekonomii, gdzie zacząłem pracować kilka miesięcy wcześniej, i poprosił o moją legitymację asystencką. Otrzymawszy ten dokument, podarł go na drobne kawałki i powiedział: "Takich jak pan nam tutaj już więcej nie potrzeba".
Poczułem, że cały mój świat się zawalił, ziemia pod nogami się rozstąpiła, że straciłem nagle i przyszłość, i przeszłość. Zwinięty zaraz potem przez bezpiekę z ulicy, z tłumu demonstrujących studentów, ja - absolwent handlu zagranicznego na SGPiS, student matematyki UW i asystent na politechnice oraz podporucznik WP - znalazłem się nagle w lochach Pałacu Mostowskich, a potem w więzieniu przy Rakowieckiej. Tam przesłuchiwano mnie na temat moich znajomości wśród rodzin żydowskich w Warszawie oraz mozolnie wmawiano mi, że 400 USD, znalezionych u mnie w domu już po aresztowaniu, służyło do finansowania Michnika i jego grupy "komandosów" przez międzynarodowy syjonizm. Na okładce teczki mojej sprawy, którą pierwszy raz zobaczyłem dopiero po wyjściu z więzienia, napisano: "W sprawie Michnika, Modzelewskiego i innych". To, że nie znałem wtedy ani jednego, ani drugiego nikogo nie obchodziło...
Pożegnanie z Polską
Mieczysław Moczar, ówczesny minister spraw wewnętrznych, chciał uderzyć we Władysława Gomułkę, by przejąć władzę w partii, więc gwałtownie szukał pretekstu. Kozłem ofiarnym tradycyjnie stali się Żydzi, którymi rzekomo miał być otoczony Gomułka.
Problemy zaczęły się już w roku 1967, gdy słabiutki - jak się wówczas zdawało - Izrael, w ciągu zaledwie sześciu dni, rozgromił kilka potężnych arabskich armii, wyszkolonych i uzbrojonych przez Związek Radziecki. W Polsce wybuchła radość, że oto "nasi Żydzi dali łupnia ruskim Arabom". W odpowiedzi władze rozpoczęły antysemicką nagonkę, zmuszając Żydów do publicznego opowiadania się za socjalizmem i przeciw Izraelowi. Fama głosiła, że Żydzi chodzili wtedy z nożami w kieszeniach, by w każdej chwili móc się odciąć od syjonizmu. Nagonka się wzmagała, aż w marcu 1968 r., po zdjęciu ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów" Mickiewicza, agenci bezpieki rozmieszczeni na uczelniach sprowokowali studenckie demonstracje. Podczas masowych aresztowań odsiewano wszystkich studentów żydowskiego pochodzenia, publikowano w prasie ich nazwiska, szczególnie tych, którzy mieli bardziej znanych rodziców. "Ludowi" zaś wyjaśniano przy okazji, że ci rodzice oficjalnie są niby za socjalizmem, ale tak naprawdę w domu spiskują przeciw władzy ludowej, bo inaczej ich dzieci nie demonstrowałyby na ulicach. Niektóre z tych dzieci usłyszały wtedy pierwszy raz, że są Żydami.
Tak zaczęły się masowe zwolnienia Żydów z pracy, często wyrzucano ich z mieszkań. Nie zostawiano im żadnego wyboru poza emigracją. Kto jednak chciał wyjechać, musiał dobrowolnie zrzec się polskiego obywatelstwa. Otrzymywał wtedy od rządu PRL, zamiast paszportu, dokument podróży, w którym widniało: "Posiadacz niniejszego dokumentu nie jest obywatelem polskim". Z życiowego dorobku władze pozwalały na wywóz po jednej "cennej" rzeczy na rodzinę - jeden dywan, jeden serwis naczyń stołowych, jeden komplet sztućców itp. Rodzice opowiadali mi potem, że do ich mieszkania, zanim jeszcze zdecydowali się na wyjazd, przyszła pani ze skierowaniem z kwaterunku, obejrzała mieszkanie i stwierdziła z pretensją, że kuchnia jest nieco za mała...
W poszukiwaniu "Syjamu"
Z więzienia wypuszczono nas masowo w sierpniu, kilka dni przed inwazją Układu Warszawskiego na Czechosłowację, widocznie planując nowe aresztowania. W tym czasie od kilku miesięcy trwał exodus Żydów z Polski: co wieczór z Dworca Gdańskiego w Warszawie odjeżdżały pociągi do Wiednia, wywożące ostatnich "syjonistów". Na pożegnalnych prywatkach - razem z przyjaciółmi o "lepszym" pochodzeniu - śpiewaliśmy w przypływie czarnego humoru sparafrazowany przebój Połomskiego: "Cała sala śpiewa z nami, precz z Żydami, precz z Żydami...".
Wiedziałem już wtedy, że muszę opuścić Polskę, ale nie bardzo wiedziałem, dokąd mam jechać. Znajomi duńscy studenci, którzy byli rok wcześniej w Warszawie, załatwili mi stypendium doktoranckie, pracę i mieszkanie, więc się zdecydowałem na Danię, bo niby i przyjaciele, i do Polski blisko. Granicę wielu z nas przejeżdżało na rauszu, by było weselej albo lżej. W Wiedniu, dokąd najpierw trafiłem, dotarło w końcu do mnie, że żadnego powrotu do Polski już nie będzie. Dlaczego więc Dania, a nie Ziemia Obiecana?
I tak trafiłem do Izraela, poznałem język, dostałem pracę i uzupełniałem studia. W Izraelu zobaczyłem też coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem: łzy mojego ojca. Było to wtedy, gdy rodzice weszli do przydzielonego im mieszkania. Kolana się pode mną ugięły, gdy usłyszałem, jak mój twardy, małomówny, 65-letni ojciec, z wojną, Katyniem i syberyjskim łagrem za sobą, mamrocze po cichu: "A ja dla nich nigdy nic nie zrobiłem".
"Syjoniści do Syjamu" - głosiły propagandowe transparenty, rozwieszane na mityngach klasy robotniczej skandującej w obronie rasowej czystości PRL. Dla jednej trzeciej spośród 30 tys. wyrzuconych z Polski Żydów "Syjamem" okazała się Skandynawia, która przyciągała systemem powszechnych ubezpieczeń społecznych. Dla kolejnej jednej trzeciej - Ameryka, bo dawała "wspaniałe widoki" na przyszłość. I tylko jedna trzecia tych "syjonistów" trafiła do Izraela. Z tego, jak wielkie znaczenie dla Żydów ma Izrael, wielu z nas zaczęło sobie zdawać sprawę dopiero po Marcu.
Pod Papugami
Zmobilizowano mnie w Jom Kippur, sądnego dnia 1973 r. Syreny oderwały mnie od świątecznego stołu w moim jerozolimskim mieszkaniu. Kilka dni później patrzyłem już z wnętrza ciężkiego samobieżnego działa na pustynię Synaj świeżymi, jeszcze polskimi oczami, zdziwiony na widok tego, co się wokół dzieje. Naszą załogę stanowiło pięć osób - dwóch 19-letnich Izraelczyków i trzech 30-latków po intensywnym przeszkoleniu w szkole czołgistów: Borys, prosto z Sojuza, a z Polski - Stefan i ja.
Gnaliśmy przez pustynię w zwartym szyku, dwadzieścia takich dział, ledwie nadążając za setką czołgów jadących w pierwszej linii, kanonadą ponad nimi oczyszczając im drogę. A one wbijały się klinem między dwie egipskie armie, które przeszły przez Kanał Sueski na naszą stronę - prawie nie bronioną w "sądny dzień" - i już się zdążyły okopać. Wiedzieliśmy, że aby przetrwać, musimy - nie zatrzymując się - dotrzeć do Suezu, do kanału, że przystanek to śmierć. Mijaliśmy pokryte arabskimi napisami, jeszcze dymiące rosyjskie czołgi, chwilę wcześniej zniszczone przez naszych. I tak, w nieustannej kanonadzie, dopadliśmy wody. Na drugą stronę kanału przetoczyliśmy się mostem pontonowym, na który nasze czołgi wlewały się wąskim ciurkiem z jednej strony i - jak przez lejek - wylewały się z drugiej, rozchodząc się jak w mechanicznym kontredansie: para w lewo, para w prawo; na południe - do Suezu i Morza Czerwonego, i na północ - do Ismaelii i Morza Śródziemnego. Tak została wygrana ta prawie przegrana już wojna.
O zwycięstwie powiadomił nas przez radio ze swojego czołgu dowodzący nami "Arik" Szaron, dziś siwy premier, wtedy młody i szczupły blondyn. Musiał być bardzo odważny, skoro nie bał się setką czołgów wbić w półmilionową niemal armię. A może zrobił to ze strachu? Nikt u nas nie miał złudzeń - i do dziś ich nie ma - wiemy, że Izrael może przegrać tylko raz. A tam, za plecami - rodzina. I ledwie wskrzeszony naród.
Mimo wszystko marcowe dni 1968 r. w Warszawie, gdy nie rozumiałem nic z tego, co się wokół mnie działo, były dla mnie emocjonalnie znacznie cięższe niż wojna. W Izraelu wiedziałem już, czego i dlaczego bronię.
Niedawno moja przyjaciółka z Polski zdziwiła się, gdy wyznałem jej, że nigdy nie widziałem piramid: "To ty nigdy w Egipcie nie byłeś?". Owszem, byłem, i to nawet bez paszportu i bez wizy, ale jakoś mnie tam nie ciągnie. W odróżnieniu od Polski, gdzie od 15 lat bywam dość często (bo przedtem przez ponad 20 lat nam, byłym obywatelom, PRL odmawiała wiz). Moje sentymenty zostały "Pod Papugami" Niemena, a nie pod piramidami Cheopsa.
Walery Amiel
Poczułem, że cały mój świat się zawalił, ziemia pod nogami się rozstąpiła, że straciłem nagle i przyszłość, i przeszłość. Zwinięty zaraz potem przez bezpiekę z ulicy, z tłumu demonstrujących studentów, ja - absolwent handlu zagranicznego na SGPiS, student matematyki UW i asystent na politechnice oraz podporucznik WP - znalazłem się nagle w lochach Pałacu Mostowskich, a potem w więzieniu przy Rakowieckiej. Tam przesłuchiwano mnie na temat moich znajomości wśród rodzin żydowskich w Warszawie oraz mozolnie wmawiano mi, że 400 USD, znalezionych u mnie w domu już po aresztowaniu, służyło do finansowania Michnika i jego grupy "komandosów" przez międzynarodowy syjonizm. Na okładce teczki mojej sprawy, którą pierwszy raz zobaczyłem dopiero po wyjściu z więzienia, napisano: "W sprawie Michnika, Modzelewskiego i innych". To, że nie znałem wtedy ani jednego, ani drugiego nikogo nie obchodziło...
Pożegnanie z Polską
Mieczysław Moczar, ówczesny minister spraw wewnętrznych, chciał uderzyć we Władysława Gomułkę, by przejąć władzę w partii, więc gwałtownie szukał pretekstu. Kozłem ofiarnym tradycyjnie stali się Żydzi, którymi rzekomo miał być otoczony Gomułka.
Problemy zaczęły się już w roku 1967, gdy słabiutki - jak się wówczas zdawało - Izrael, w ciągu zaledwie sześciu dni, rozgromił kilka potężnych arabskich armii, wyszkolonych i uzbrojonych przez Związek Radziecki. W Polsce wybuchła radość, że oto "nasi Żydzi dali łupnia ruskim Arabom". W odpowiedzi władze rozpoczęły antysemicką nagonkę, zmuszając Żydów do publicznego opowiadania się za socjalizmem i przeciw Izraelowi. Fama głosiła, że Żydzi chodzili wtedy z nożami w kieszeniach, by w każdej chwili móc się odciąć od syjonizmu. Nagonka się wzmagała, aż w marcu 1968 r., po zdjęciu ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów" Mickiewicza, agenci bezpieki rozmieszczeni na uczelniach sprowokowali studenckie demonstracje. Podczas masowych aresztowań odsiewano wszystkich studentów żydowskiego pochodzenia, publikowano w prasie ich nazwiska, szczególnie tych, którzy mieli bardziej znanych rodziców. "Ludowi" zaś wyjaśniano przy okazji, że ci rodzice oficjalnie są niby za socjalizmem, ale tak naprawdę w domu spiskują przeciw władzy ludowej, bo inaczej ich dzieci nie demonstrowałyby na ulicach. Niektóre z tych dzieci usłyszały wtedy pierwszy raz, że są Żydami.
Tak zaczęły się masowe zwolnienia Żydów z pracy, często wyrzucano ich z mieszkań. Nie zostawiano im żadnego wyboru poza emigracją. Kto jednak chciał wyjechać, musiał dobrowolnie zrzec się polskiego obywatelstwa. Otrzymywał wtedy od rządu PRL, zamiast paszportu, dokument podróży, w którym widniało: "Posiadacz niniejszego dokumentu nie jest obywatelem polskim". Z życiowego dorobku władze pozwalały na wywóz po jednej "cennej" rzeczy na rodzinę - jeden dywan, jeden serwis naczyń stołowych, jeden komplet sztućców itp. Rodzice opowiadali mi potem, że do ich mieszkania, zanim jeszcze zdecydowali się na wyjazd, przyszła pani ze skierowaniem z kwaterunku, obejrzała mieszkanie i stwierdziła z pretensją, że kuchnia jest nieco za mała...
W poszukiwaniu "Syjamu"
Z więzienia wypuszczono nas masowo w sierpniu, kilka dni przed inwazją Układu Warszawskiego na Czechosłowację, widocznie planując nowe aresztowania. W tym czasie od kilku miesięcy trwał exodus Żydów z Polski: co wieczór z Dworca Gdańskiego w Warszawie odjeżdżały pociągi do Wiednia, wywożące ostatnich "syjonistów". Na pożegnalnych prywatkach - razem z przyjaciółmi o "lepszym" pochodzeniu - śpiewaliśmy w przypływie czarnego humoru sparafrazowany przebój Połomskiego: "Cała sala śpiewa z nami, precz z Żydami, precz z Żydami...".
Wiedziałem już wtedy, że muszę opuścić Polskę, ale nie bardzo wiedziałem, dokąd mam jechać. Znajomi duńscy studenci, którzy byli rok wcześniej w Warszawie, załatwili mi stypendium doktoranckie, pracę i mieszkanie, więc się zdecydowałem na Danię, bo niby i przyjaciele, i do Polski blisko. Granicę wielu z nas przejeżdżało na rauszu, by było weselej albo lżej. W Wiedniu, dokąd najpierw trafiłem, dotarło w końcu do mnie, że żadnego powrotu do Polski już nie będzie. Dlaczego więc Dania, a nie Ziemia Obiecana?
I tak trafiłem do Izraela, poznałem język, dostałem pracę i uzupełniałem studia. W Izraelu zobaczyłem też coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem: łzy mojego ojca. Było to wtedy, gdy rodzice weszli do przydzielonego im mieszkania. Kolana się pode mną ugięły, gdy usłyszałem, jak mój twardy, małomówny, 65-letni ojciec, z wojną, Katyniem i syberyjskim łagrem za sobą, mamrocze po cichu: "A ja dla nich nigdy nic nie zrobiłem".
"Syjoniści do Syjamu" - głosiły propagandowe transparenty, rozwieszane na mityngach klasy robotniczej skandującej w obronie rasowej czystości PRL. Dla jednej trzeciej spośród 30 tys. wyrzuconych z Polski Żydów "Syjamem" okazała się Skandynawia, która przyciągała systemem powszechnych ubezpieczeń społecznych. Dla kolejnej jednej trzeciej - Ameryka, bo dawała "wspaniałe widoki" na przyszłość. I tylko jedna trzecia tych "syjonistów" trafiła do Izraela. Z tego, jak wielkie znaczenie dla Żydów ma Izrael, wielu z nas zaczęło sobie zdawać sprawę dopiero po Marcu.
Pod Papugami
Zmobilizowano mnie w Jom Kippur, sądnego dnia 1973 r. Syreny oderwały mnie od świątecznego stołu w moim jerozolimskim mieszkaniu. Kilka dni później patrzyłem już z wnętrza ciężkiego samobieżnego działa na pustynię Synaj świeżymi, jeszcze polskimi oczami, zdziwiony na widok tego, co się wokół dzieje. Naszą załogę stanowiło pięć osób - dwóch 19-letnich Izraelczyków i trzech 30-latków po intensywnym przeszkoleniu w szkole czołgistów: Borys, prosto z Sojuza, a z Polski - Stefan i ja.
Gnaliśmy przez pustynię w zwartym szyku, dwadzieścia takich dział, ledwie nadążając za setką czołgów jadących w pierwszej linii, kanonadą ponad nimi oczyszczając im drogę. A one wbijały się klinem między dwie egipskie armie, które przeszły przez Kanał Sueski na naszą stronę - prawie nie bronioną w "sądny dzień" - i już się zdążyły okopać. Wiedzieliśmy, że aby przetrwać, musimy - nie zatrzymując się - dotrzeć do Suezu, do kanału, że przystanek to śmierć. Mijaliśmy pokryte arabskimi napisami, jeszcze dymiące rosyjskie czołgi, chwilę wcześniej zniszczone przez naszych. I tak, w nieustannej kanonadzie, dopadliśmy wody. Na drugą stronę kanału przetoczyliśmy się mostem pontonowym, na który nasze czołgi wlewały się wąskim ciurkiem z jednej strony i - jak przez lejek - wylewały się z drugiej, rozchodząc się jak w mechanicznym kontredansie: para w lewo, para w prawo; na południe - do Suezu i Morza Czerwonego, i na północ - do Ismaelii i Morza Śródziemnego. Tak została wygrana ta prawie przegrana już wojna.
O zwycięstwie powiadomił nas przez radio ze swojego czołgu dowodzący nami "Arik" Szaron, dziś siwy premier, wtedy młody i szczupły blondyn. Musiał być bardzo odważny, skoro nie bał się setką czołgów wbić w półmilionową niemal armię. A może zrobił to ze strachu? Nikt u nas nie miał złudzeń - i do dziś ich nie ma - wiemy, że Izrael może przegrać tylko raz. A tam, za plecami - rodzina. I ledwie wskrzeszony naród.
Mimo wszystko marcowe dni 1968 r. w Warszawie, gdy nie rozumiałem nic z tego, co się wokół mnie działo, były dla mnie emocjonalnie znacznie cięższe niż wojna. W Izraelu wiedziałem już, czego i dlaczego bronię.
Niedawno moja przyjaciółka z Polski zdziwiła się, gdy wyznałem jej, że nigdy nie widziałem piramid: "To ty nigdy w Egipcie nie byłeś?". Owszem, byłem, i to nawet bez paszportu i bez wizy, ale jakoś mnie tam nie ciągnie. W odróżnieniu od Polski, gdzie od 15 lat bywam dość często (bo przedtem przez ponad 20 lat nam, byłym obywatelom, PRL odmawiała wiz). Moje sentymenty zostały "Pod Papugami" Niemena, a nie pod piramidami Cheopsa.
Walery Amiel
Więcej możesz przeczytać w 11/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.