Oscary to typowa impreza handlowa, podczas której dba się o interesy rzemieślników z Hollywood
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, rozdano kolejne Oscary. Jedenaście z nich przyznano filmowi fantasy - ostatniej części trylogii - "Władca pierścieni. Powrót króla". Czy uważa pan to za objaw zdrowia amerykańskiego kina, czy jego choroby?
Zygmunt Kałużyński: Ci, którzy popierają kino twórcze, zawsze się spodziewają, że Oscary coś im przyniosą. Tymczasem Oscary to impreza handlowa, która ma popierać amerykański przemysł filmowy. Ktoś nawet żartem powiedział, że powinien być Oscar za doskonałą perforację taśmy.
TR: Za to akurat nagrody nie ma, ale są Oscary za montaż, dźwięk czy efekty specjalne, czyli za rozmaite elementy produkcji filmu, ważne z punktu widzenia poszczególnych rzemieślników wprzęgniętych w ten mechanizm.
ZK: Zdarza się więc, że ci fachowcy potrafią nagrodzić za perfekcję nagrania dźwięku film, który poza tym niedużo reprezentuje. Stąd te nieporozumienia.
TR: Niezupełnie. Rozumiem, że tym można wytłumaczyć Oscara za dźwięk dla "Władcy pierścieni", ale już w ten sposób nie wytłumaczy pan Oscara dla twórcy tego filmu Petera Jacksona - za najlepszą reżyserię. Tu pojawia się dylemat artystyczny. Jackson okazał się swego rodzaju filmowym superszewcem: miał uszyć kamasze dla całej armii. Nagrodę dostał zaś za to, że nie pomylił się w numeracji. Buty wykonał na czas i solidnie, zatem żołnierze nie skarżą się, że nogi im się odparzają. O sztuce w tym wypadku raczej nie rozmawiamy.
ZK: Musi pan pamiętać, że z punktu widzenia amerykańskiego przemysłu filmowego reżyser ma inne miejsce. My widzimy w nim artystę, a w Ameryce w gruncie rzeczy jest on naczelnym inspicjentem.
TR: Chce pan powiedzieć, że reżyser w Ameryce znaczy mniej niż w Europie?
ZK: Kiedy czyta się wspomnienia reżyserów amerykańskich, o których myślimy z aprobatą, dajmy na to Johna Forda, to można się natknąć na zastanawiające uwagi. Ford pisze na przykład, że jego zadaniem było przyjść o oznaczonej godzinie (przeważnie o 7 rano) na plan, wziąć dwie stronice skryptu, których wcześniej nigdy nie widział, przestudiować je w pół godziny, a następnie z aktorami, w przygotowanych już dekoracjach i oświetleniu, wykonać zadanie, a raczej dopilnować, by wszyscy je wykonali. Wielki Ford przyznał, że na każde pięć filmów, które zrobił, tylko jeden był bliski jego ambitnej twórczości. Reszta to było wykonawstwo.
TR: Jeżeli tak jest, to dlaczego aż takie znaczenie przypisuje się Oscarom?
ZK: My, którzy kochamy sztukę filmową, ciągle się łudzimy, że Oscary uwzględnią nasz punkt widzenia. Tymczasem tam idzie o promocję przemysłu!
TR: Ale wie pan, że w tym roku nie do końca się to udało. Tak naprawdę, była to najlepsza promocja przemysłu filmowego Nowej Zelandii, gdzie wyprodukowano "Władcę pierścieni". Większość nagrodzonych pochodziła właśnie z tego kraju. Prowadzący ceremonię Billy Crystal zażartował nawet w pewnym momencie, że chyba nie ma już w Nowej Zelandii nikogo, komu by tego wieczoru za coś nie dziękowano. Laureatka Oscara za najlepszą rolę żeńską Charlize Theron reprezentowała Południową Afrykę. A więc z punktu widzenia interesów amerykańskiego środowiska filmowego tegoroczne Oscary były chyba mało przydatne
ZK: Fachowcy może i byli nowozelandzcy, ale posługiwali się techniką hollywoodzką. To jest ta sama mentalność, te same chwyty, ten sam sposób obrazowania.
TR: Wcale nie "ten sam sposób obrazowania", panie Zygmuncie, bo kino amerykańskie to z jednej strony wielkie superprodukcje, a z drugiej - także nominowany do Oscara, niezależny i skromny film Sofii Coppoli "Między słowami", zrealizowany w Japonii za niewielkie pieniądze. I w zupełnie inny sposób, niż robi się filmy w Hollywood.
ZK: Ostatecznie Coppola dostała nagrodę tylko za scenariusz. Otóż taką samą nagrodę - jedynie za scenariusz i za nic więcej! - otrzymał film, który uchodzi za najwybitniejszy w historii kina - "Obywatel Kane". n
Zygmunt Kałużyński: Ci, którzy popierają kino twórcze, zawsze się spodziewają, że Oscary coś im przyniosą. Tymczasem Oscary to impreza handlowa, która ma popierać amerykański przemysł filmowy. Ktoś nawet żartem powiedział, że powinien być Oscar za doskonałą perforację taśmy.
TR: Za to akurat nagrody nie ma, ale są Oscary za montaż, dźwięk czy efekty specjalne, czyli za rozmaite elementy produkcji filmu, ważne z punktu widzenia poszczególnych rzemieślników wprzęgniętych w ten mechanizm.
ZK: Zdarza się więc, że ci fachowcy potrafią nagrodzić za perfekcję nagrania dźwięku film, który poza tym niedużo reprezentuje. Stąd te nieporozumienia.
TR: Niezupełnie. Rozumiem, że tym można wytłumaczyć Oscara za dźwięk dla "Władcy pierścieni", ale już w ten sposób nie wytłumaczy pan Oscara dla twórcy tego filmu Petera Jacksona - za najlepszą reżyserię. Tu pojawia się dylemat artystyczny. Jackson okazał się swego rodzaju filmowym superszewcem: miał uszyć kamasze dla całej armii. Nagrodę dostał zaś za to, że nie pomylił się w numeracji. Buty wykonał na czas i solidnie, zatem żołnierze nie skarżą się, że nogi im się odparzają. O sztuce w tym wypadku raczej nie rozmawiamy.
ZK: Musi pan pamiętać, że z punktu widzenia amerykańskiego przemysłu filmowego reżyser ma inne miejsce. My widzimy w nim artystę, a w Ameryce w gruncie rzeczy jest on naczelnym inspicjentem.
TR: Chce pan powiedzieć, że reżyser w Ameryce znaczy mniej niż w Europie?
ZK: Kiedy czyta się wspomnienia reżyserów amerykańskich, o których myślimy z aprobatą, dajmy na to Johna Forda, to można się natknąć na zastanawiające uwagi. Ford pisze na przykład, że jego zadaniem było przyjść o oznaczonej godzinie (przeważnie o 7 rano) na plan, wziąć dwie stronice skryptu, których wcześniej nigdy nie widział, przestudiować je w pół godziny, a następnie z aktorami, w przygotowanych już dekoracjach i oświetleniu, wykonać zadanie, a raczej dopilnować, by wszyscy je wykonali. Wielki Ford przyznał, że na każde pięć filmów, które zrobił, tylko jeden był bliski jego ambitnej twórczości. Reszta to było wykonawstwo.
TR: Jeżeli tak jest, to dlaczego aż takie znaczenie przypisuje się Oscarom?
ZK: My, którzy kochamy sztukę filmową, ciągle się łudzimy, że Oscary uwzględnią nasz punkt widzenia. Tymczasem tam idzie o promocję przemysłu!
TR: Ale wie pan, że w tym roku nie do końca się to udało. Tak naprawdę, była to najlepsza promocja przemysłu filmowego Nowej Zelandii, gdzie wyprodukowano "Władcę pierścieni". Większość nagrodzonych pochodziła właśnie z tego kraju. Prowadzący ceremonię Billy Crystal zażartował nawet w pewnym momencie, że chyba nie ma już w Nowej Zelandii nikogo, komu by tego wieczoru za coś nie dziękowano. Laureatka Oscara za najlepszą rolę żeńską Charlize Theron reprezentowała Południową Afrykę. A więc z punktu widzenia interesów amerykańskiego środowiska filmowego tegoroczne Oscary były chyba mało przydatne
ZK: Fachowcy może i byli nowozelandzcy, ale posługiwali się techniką hollywoodzką. To jest ta sama mentalność, te same chwyty, ten sam sposób obrazowania.
TR: Wcale nie "ten sam sposób obrazowania", panie Zygmuncie, bo kino amerykańskie to z jednej strony wielkie superprodukcje, a z drugiej - także nominowany do Oscara, niezależny i skromny film Sofii Coppoli "Między słowami", zrealizowany w Japonii za niewielkie pieniądze. I w zupełnie inny sposób, niż robi się filmy w Hollywood.
ZK: Ostatecznie Coppola dostała nagrodę tylko za scenariusz. Otóż taką samą nagrodę - jedynie za scenariusz i za nic więcej! - otrzymał film, który uchodzi za najwybitniejszy w historii kina - "Obywatel Kane". n
Więcej możesz przeczytać w 11/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.