Głową państwa łatwiej zostać niż piłkarzem reprezentacji Tomasz Lis zaprosił do swego programu Lecha Kaczyńskiego i Zbigniewa Religę. Miała to być dyskusja kandydatów na prezydenta. Ale prezydent Warszawy postawił warunek: zażądał od autora "Co z tą Polską?", by określił swoją rolę w programie. Kaczyński pytał, czy Lis wystąpi jako kandydat, czy też jedynie jako dziennikarz. Innymi słowy, prezydent Warszawy zażądał od Lisa jednoznacznej deklaracji, czy będzie się ubiegał o prezydenturę. Lis odmówił takiej deklaracji, więc Kaczyński nie pojawił się w programie. Historia z niedoszłą debatą kandydatów na prezydenta pokazuje dwie rzeczy. Po pierwsze, politycy boją się prezydenckich ambicji Lisa. Po drugie, twórcy "Faktów" coraz trudniej balansować na granicy dziennikarstwa i polityki. Im mocniej wymaga się od niego jasnych deklaracji, tym bardziej sprzeczne śle sygnały. Tak było także w kontaktach z dziennikarzami "Wprost". Najpierw Lis bardzo wyraźnie i jednoznacznie powiedział nam: "Nie będę kandydować. Nie chcę i nie mam takich planów". Podczas autoryzacji tej wypowiedzi, dzień później, Lis wyciął pierwsze zdanie. Tymczasem "nie chcę" i "nie będę" to jednak dwie różne deklaracje (Wałęsa też "nie chciał, ale musiał"), i Lis świetnie o tym wie.
Co z tym Lisem?
Wszystko zaczęło się równo rok temu, kiedy "Newsweek" opublikował sondaż, z którego wynikało, że jedynym kandydatem zagrażającym Jolancie Kwaśniewskiej byłby właśnie Lis. Prezenter "Faktów" niemrawo zaprzeczał, że nie jest zainteresowany karierą polityczną, ale niewiele mu to pomogło - po konflikcie z TVN musiał odejść ze stacji. Miał więcej czasu na spotkania z czytelnikami swojej publicystycznej książki "Co z tą Polską?", spotkania coraz mniej przypominające wieczorki autorskie, a coraz bardziej podobne do kampanii wyborczej.
Polityczne salony z niepokojem przyglądały się poczynaniom znanego dziennikarza, bo wyraźnie wchodził na ich teren. Niepokój wzrósł, gdy w programie "Co z tą Polską?" Lis zaczął się prezentować jako stojący ponad podziałami mediator godzący skłóconych polityków. Wypisz, wymaluj - prezydent wszystkich Polaków. W dodatku kolejne sondaże potwierdzały, że wielu Polaków widzi w nim następcę Aleksandra Kwaśniewskiego.
Obecna ekwilibrystyka Lisa staje się jednak coraz bardziej niebezpieczna zarówno dla niego, jak i dla Polsatu. Im dłużej autor "Co z tą Polską?" przeżywa wewnętrzne rozterki dotyczące swej przyszłości, tym bardziej zagrożona jest wiarygodność jego i stacji, w której pracuje. Rodzi to napięcia między nim i Zygmuntem Solorzem, ale prawdziwą tragedią Lisa byłoby, gdyby podobne iskrzenie zrodziło się między nim a publicznością jego programów. Czas już najwyższy, by Lis ostatecznie się określił. Inaczej może przegrać na obu polach: medialnym i politycznym.
Kardiolog nie składa broni
Lis zmienił pracę, fryzurę, image, ale wciąż pozostaje najważniejszym znakiem zapytania na politycznej scenie. Ostateczne deklaracje złożyli natomiast jego najwięksi rywale z listy niepolitycznych kandydatów do Pałacu Prezydenckiego: Jolanta Kwaśniewska zapewniła, że nie wystartuje, a Zbigniew Religa wręcz przeciwnie - że "na 90 procent weźmie udział w wyborach". I choć niektórzy lewicowcy zapewniają, że decyzje prezydentowej "da się jeszcze odkręcić", chyba sami w to nie wierzą. Zresztą na lewicy akurat zapanowała klęska urodzaju kandydatów do najwyższej godności w państwie i nikt już nie ogląda się na Pierwszą Damę.
Na placu boju na pewno pozostał Wybitny Kardiochirurg, który ani trochę nie zamierza zmieniać fryzury, ani image'u. Religa uskrzydlony sondażami, dającymi mu chwilami pierwszeństwo w wyścigu do prezydenckiego fotelu, na dobre pożegnał się z posadą kardiologa i wziął za politykę.
Wypada jednak przypomnieć, że z niego taki niepolityczny kandydat jak z Marka Pola budowniczy autostrad. Religa od dwunastu lat zasiada w Senacie i uprawia politykę dokładnie taką, jakiej Polacy nie znoszą. Założył własną mikroskopijną partię, która nie ma najmniejszego sensu, ale za to jest jej przewodniczącym. Próbował połączyć swojego liliputa z karzełkiem Aldony Kameli-Sowińskiej (Inicjatywa dla Polski). Wyszła z tego groteskowa klapa. Próbował się dogadać z Polskim Stronnictwem Ludowym i klapa była niemniej groteskowa, chociaż z tego akurat może jeszcze coś wykiełkuje. Tylko czy Religa z poparciem PSL będzie dalej apolitycznym kandydatem?
Nie bez znaczenia w wyborach prezydenckich są poglądy kandydatów. Jakie ma Religa? Licho wie. Jego partia nazywa się Centrum, więc pewnie centrowe, ale to nic nie mówiący ogólnik. Zresztą sam Religa niezbyt chętnie rozprawia o swoich poglądach. Za to chciałby, żeby w Polsce było dobrze. Trzeba nazwać rzecz po imieniu - Religa to człowiek sympatyczny i zacny, lecz polityczny szkodnik.
Los Religi wydaje się jednak przesądzony - jego kontrkandydaci będą dla niego brutalni, jak to zwykle w kampanii wyborczej. Nikt nie będzie zważał na to, że profesor uratował na sali operacyjnej życie setkom ludzi. Raczej spytają, jakie ma kompetencje, by poprawiać życie milionom. I dlatego Religa ma największe szanse, by podzielić los Jacka Kuronia, Adama Strzembosza i Hanny Gronkiewicz-Waltz - kandydatów wygrywających w cuglach w sondażach sympatii czy popularności i przegrywających z kretesem w prawdziwych wyborach.
Pomazaniec i półbóg
Brutalność kampanii odstrasza od niej tzw. niepolityczne autorytety. Tak właśnie skończyła się przygoda z polityką Jolanty Kwaśniewskiej, która nie tylko całkiem serio mówiła, że "prezydent to pomazaniec boży", ale i domagała się od mediów statusu półboga nie podlegającego krytyce. A kiedy zaczęto prezydentową dopytywać o finanse jej fundacji Porozumienie bez Barier, uznała to za zamach na jej osobę i obraziła się śmiertelnie na wszystkich pytających.
Przypadek Lisa wydaje się podobny. Szanowany przez kolegów dziennikarzy Tomek staje się dla nich politykiem Tomaszem Lisem, dla którego nie mają zamiaru stosować taryfy ulgowej. I - uznali - jeśli naganne jest załatwianie pracy licznym pociotkom przez Piotra Szynalskiego z SLD, to kontrowersyjne jest też latanie przez Lisa prywatnym samolotem Sławomira Smołokowskiego, właściciela naftowej spółki J&S, na mecze Ligi Mistrzów. Choć ani jedno, ani drugie nie jest przestępstwem, to od polityków wymaga się po prostu wyższych standardów, zwłaszcza od tych kandydujących na prezydenta. Od dziennikarzy zresztą też.
Lis nie ma ochoty na nicowanie swego życia prywatnego i waha się z wejściem do świata polityki. Jego startu najbardziej boją się politycy Platformy Obywatelskiej. - On zmiótłby Tuska - wyraża powszechne w tym środowisku obawy jeden z polityków tej partii, pewny, że Lis wystartuje w wyborach. Na fali stadnej nienawiści do partii tego rodzaju obawy polityka przed bezpartyjnym kandydatem są dla wielu wyborców wystarczającym powodem do popierania właśnie niepolitycznych kandydatów.
Pogodynka do Sejmu!
Kim właściwie są niepolityczni politycy? To zazwyczaj postacie wykreowane przez kolorowe czasopisma lub plotkarskie dzienniki, często wypowiadające w telewizji ładnie brzmiące komunały. Przepis na takiego kandydata jest prosty: powinien dobrze wyglądać (Lis, Kwaśniewska), być autorytetem w swoim, najlepiej szanowanym zawodzie (Religa, Lis), pomagać najbiedniejszym i poszkodowanym przez los (Religa, Kwaśniewska). Jeśli w dodatku jest otrzaskany z kamerą, jak cała trójka kandydatów, i ma znajomości w kolorowych pismach, może śmiało ruszać w Polskę.
Mało kto zwraca uwagę, że bycie przystojnym, wrażliwym i kompetentnym w jakimś fachu to dalece niewystarczające kwalifikacje do rządzenia państwem. Ronald Reagan rzeczywiście był aktorem i jednym z najlepszych amerykańskich prezydentów, ale nim wprowadził się do Białego Domu, musiał się uczyć rządzenia ludźmi nie tylko w związku zawodowym aktorów, ale terminując jako gubernator Kalifornii. Tymczasem wielu wyborców i niemało dziennikarzy uważa, że najlepszym prezydentem byłby wybitny lekarz bądź dobra i wrażliwa żona. Owszem, jest kraj, w którym do parlamentu z najsilniejszej, proprezydenckiej partii wszedł nie tylko znany siłacz zapaśnik, ale także tuzin prezenterek pogody i mendel innych gwiazdeczek telewizyjnych. Ten kraj to Rosja i chyba niewiele osób w Polsce uważa go za wzorzec demokracji.
Politycy do poprawki
O polityczne ambicje Religi czy Lisa trudno mieć do nich pretensje. Skoro naród ich chce, to dlaczego nie? Trudno winić też naród, który ma dość polityków kojarzących się mu z aferami, aresztami i łapówkami w postaci merca full wypas a` la Pęczak. Polacy wyciągają jednak z niechęci do polityków błędny wniosek. Uważają, że sprawami państwa i rządzeniem powinni się zająć ludzie spoza polityki. To atrakcyjna, ale niebezpieczna pokusa. Rządzenie to - wbrew utartym schematom - sztuka wyjątkowo trudna. Gdyby było inaczej, nieskończone rzesze naszych wujków oraz kuzynów (i leninowskie kucharki) byłyby mężami stanu, bo przecież oni wiedzą, jak rozwiązać wszelkie problemy Polski i świata. W każdym razie potrafią dużo o tym mówić.
Na polityce i piłce nożnej znają się wszyscy, ale nikt jakoś nie proponuje Pawłowi Janasowi, by powołał do reprezentacji wybitnego stomatologa czy popularnego piosenkarza. Bo receptą na uzdrowienie polskiej piłki nie jest oddanie jej amatorom i hobbystom, lecz uczynienie z działaczy, trenerów i zawodników profesjonalistów. Ta oczywista - zdawałoby się - prawda dotyczy również polityków. Oni nie są kiepscy dlatego, że są politykami, tylko dlatego, że są złymi politykami. Wybitny polityk to taki skarb dla Polski jak Ronaldinho dla Barcelony.
Oczywiście, istnieje możliwość, że Kwaśniewska lub Religa są urodzonymi głowami państwa. Najpierw jednak przekonajmy się, czy w ogóle się do tego nadają. Niech porządzą miastem, poministrują, poliderują partii. Wpuszczać ich od razu na szczyt to tak, jakby student medycyny przeprowadził skomplikowaną operację na otwartym sercu. Trzeba być wyjątkowo naiwnym, by sądzić, iż profesor medycyny Zbigniew Religa pozwoliłby na coś takiego w swojej klinice.
Wszystko zaczęło się równo rok temu, kiedy "Newsweek" opublikował sondaż, z którego wynikało, że jedynym kandydatem zagrażającym Jolancie Kwaśniewskiej byłby właśnie Lis. Prezenter "Faktów" niemrawo zaprzeczał, że nie jest zainteresowany karierą polityczną, ale niewiele mu to pomogło - po konflikcie z TVN musiał odejść ze stacji. Miał więcej czasu na spotkania z czytelnikami swojej publicystycznej książki "Co z tą Polską?", spotkania coraz mniej przypominające wieczorki autorskie, a coraz bardziej podobne do kampanii wyborczej.
Polityczne salony z niepokojem przyglądały się poczynaniom znanego dziennikarza, bo wyraźnie wchodził na ich teren. Niepokój wzrósł, gdy w programie "Co z tą Polską?" Lis zaczął się prezentować jako stojący ponad podziałami mediator godzący skłóconych polityków. Wypisz, wymaluj - prezydent wszystkich Polaków. W dodatku kolejne sondaże potwierdzały, że wielu Polaków widzi w nim następcę Aleksandra Kwaśniewskiego.
Obecna ekwilibrystyka Lisa staje się jednak coraz bardziej niebezpieczna zarówno dla niego, jak i dla Polsatu. Im dłużej autor "Co z tą Polską?" przeżywa wewnętrzne rozterki dotyczące swej przyszłości, tym bardziej zagrożona jest wiarygodność jego i stacji, w której pracuje. Rodzi to napięcia między nim i Zygmuntem Solorzem, ale prawdziwą tragedią Lisa byłoby, gdyby podobne iskrzenie zrodziło się między nim a publicznością jego programów. Czas już najwyższy, by Lis ostatecznie się określił. Inaczej może przegrać na obu polach: medialnym i politycznym.
Kardiolog nie składa broni
Lis zmienił pracę, fryzurę, image, ale wciąż pozostaje najważniejszym znakiem zapytania na politycznej scenie. Ostateczne deklaracje złożyli natomiast jego najwięksi rywale z listy niepolitycznych kandydatów do Pałacu Prezydenckiego: Jolanta Kwaśniewska zapewniła, że nie wystartuje, a Zbigniew Religa wręcz przeciwnie - że "na 90 procent weźmie udział w wyborach". I choć niektórzy lewicowcy zapewniają, że decyzje prezydentowej "da się jeszcze odkręcić", chyba sami w to nie wierzą. Zresztą na lewicy akurat zapanowała klęska urodzaju kandydatów do najwyższej godności w państwie i nikt już nie ogląda się na Pierwszą Damę.
Na placu boju na pewno pozostał Wybitny Kardiochirurg, który ani trochę nie zamierza zmieniać fryzury, ani image'u. Religa uskrzydlony sondażami, dającymi mu chwilami pierwszeństwo w wyścigu do prezydenckiego fotelu, na dobre pożegnał się z posadą kardiologa i wziął za politykę.
Wypada jednak przypomnieć, że z niego taki niepolityczny kandydat jak z Marka Pola budowniczy autostrad. Religa od dwunastu lat zasiada w Senacie i uprawia politykę dokładnie taką, jakiej Polacy nie znoszą. Założył własną mikroskopijną partię, która nie ma najmniejszego sensu, ale za to jest jej przewodniczącym. Próbował połączyć swojego liliputa z karzełkiem Aldony Kameli-Sowińskiej (Inicjatywa dla Polski). Wyszła z tego groteskowa klapa. Próbował się dogadać z Polskim Stronnictwem Ludowym i klapa była niemniej groteskowa, chociaż z tego akurat może jeszcze coś wykiełkuje. Tylko czy Religa z poparciem PSL będzie dalej apolitycznym kandydatem?
Nie bez znaczenia w wyborach prezydenckich są poglądy kandydatów. Jakie ma Religa? Licho wie. Jego partia nazywa się Centrum, więc pewnie centrowe, ale to nic nie mówiący ogólnik. Zresztą sam Religa niezbyt chętnie rozprawia o swoich poglądach. Za to chciałby, żeby w Polsce było dobrze. Trzeba nazwać rzecz po imieniu - Religa to człowiek sympatyczny i zacny, lecz polityczny szkodnik.
Los Religi wydaje się jednak przesądzony - jego kontrkandydaci będą dla niego brutalni, jak to zwykle w kampanii wyborczej. Nikt nie będzie zważał na to, że profesor uratował na sali operacyjnej życie setkom ludzi. Raczej spytają, jakie ma kompetencje, by poprawiać życie milionom. I dlatego Religa ma największe szanse, by podzielić los Jacka Kuronia, Adama Strzembosza i Hanny Gronkiewicz-Waltz - kandydatów wygrywających w cuglach w sondażach sympatii czy popularności i przegrywających z kretesem w prawdziwych wyborach.
Pomazaniec i półbóg
Brutalność kampanii odstrasza od niej tzw. niepolityczne autorytety. Tak właśnie skończyła się przygoda z polityką Jolanty Kwaśniewskiej, która nie tylko całkiem serio mówiła, że "prezydent to pomazaniec boży", ale i domagała się od mediów statusu półboga nie podlegającego krytyce. A kiedy zaczęto prezydentową dopytywać o finanse jej fundacji Porozumienie bez Barier, uznała to za zamach na jej osobę i obraziła się śmiertelnie na wszystkich pytających.
Przypadek Lisa wydaje się podobny. Szanowany przez kolegów dziennikarzy Tomek staje się dla nich politykiem Tomaszem Lisem, dla którego nie mają zamiaru stosować taryfy ulgowej. I - uznali - jeśli naganne jest załatwianie pracy licznym pociotkom przez Piotra Szynalskiego z SLD, to kontrowersyjne jest też latanie przez Lisa prywatnym samolotem Sławomira Smołokowskiego, właściciela naftowej spółki J&S, na mecze Ligi Mistrzów. Choć ani jedno, ani drugie nie jest przestępstwem, to od polityków wymaga się po prostu wyższych standardów, zwłaszcza od tych kandydujących na prezydenta. Od dziennikarzy zresztą też.
Lis nie ma ochoty na nicowanie swego życia prywatnego i waha się z wejściem do świata polityki. Jego startu najbardziej boją się politycy Platformy Obywatelskiej. - On zmiótłby Tuska - wyraża powszechne w tym środowisku obawy jeden z polityków tej partii, pewny, że Lis wystartuje w wyborach. Na fali stadnej nienawiści do partii tego rodzaju obawy polityka przed bezpartyjnym kandydatem są dla wielu wyborców wystarczającym powodem do popierania właśnie niepolitycznych kandydatów.
Pogodynka do Sejmu!
Kim właściwie są niepolityczni politycy? To zazwyczaj postacie wykreowane przez kolorowe czasopisma lub plotkarskie dzienniki, często wypowiadające w telewizji ładnie brzmiące komunały. Przepis na takiego kandydata jest prosty: powinien dobrze wyglądać (Lis, Kwaśniewska), być autorytetem w swoim, najlepiej szanowanym zawodzie (Religa, Lis), pomagać najbiedniejszym i poszkodowanym przez los (Religa, Kwaśniewska). Jeśli w dodatku jest otrzaskany z kamerą, jak cała trójka kandydatów, i ma znajomości w kolorowych pismach, może śmiało ruszać w Polskę.
Mało kto zwraca uwagę, że bycie przystojnym, wrażliwym i kompetentnym w jakimś fachu to dalece niewystarczające kwalifikacje do rządzenia państwem. Ronald Reagan rzeczywiście był aktorem i jednym z najlepszych amerykańskich prezydentów, ale nim wprowadził się do Białego Domu, musiał się uczyć rządzenia ludźmi nie tylko w związku zawodowym aktorów, ale terminując jako gubernator Kalifornii. Tymczasem wielu wyborców i niemało dziennikarzy uważa, że najlepszym prezydentem byłby wybitny lekarz bądź dobra i wrażliwa żona. Owszem, jest kraj, w którym do parlamentu z najsilniejszej, proprezydenckiej partii wszedł nie tylko znany siłacz zapaśnik, ale także tuzin prezenterek pogody i mendel innych gwiazdeczek telewizyjnych. Ten kraj to Rosja i chyba niewiele osób w Polsce uważa go za wzorzec demokracji.
Politycy do poprawki
O polityczne ambicje Religi czy Lisa trudno mieć do nich pretensje. Skoro naród ich chce, to dlaczego nie? Trudno winić też naród, który ma dość polityków kojarzących się mu z aferami, aresztami i łapówkami w postaci merca full wypas a` la Pęczak. Polacy wyciągają jednak z niechęci do polityków błędny wniosek. Uważają, że sprawami państwa i rządzeniem powinni się zająć ludzie spoza polityki. To atrakcyjna, ale niebezpieczna pokusa. Rządzenie to - wbrew utartym schematom - sztuka wyjątkowo trudna. Gdyby było inaczej, nieskończone rzesze naszych wujków oraz kuzynów (i leninowskie kucharki) byłyby mężami stanu, bo przecież oni wiedzą, jak rozwiązać wszelkie problemy Polski i świata. W każdym razie potrafią dużo o tym mówić.
Na polityce i piłce nożnej znają się wszyscy, ale nikt jakoś nie proponuje Pawłowi Janasowi, by powołał do reprezentacji wybitnego stomatologa czy popularnego piosenkarza. Bo receptą na uzdrowienie polskiej piłki nie jest oddanie jej amatorom i hobbystom, lecz uczynienie z działaczy, trenerów i zawodników profesjonalistów. Ta oczywista - zdawałoby się - prawda dotyczy również polityków. Oni nie są kiepscy dlatego, że są politykami, tylko dlatego, że są złymi politykami. Wybitny polityk to taki skarb dla Polski jak Ronaldinho dla Barcelony.
Oczywiście, istnieje możliwość, że Kwaśniewska lub Religa są urodzonymi głowami państwa. Najpierw jednak przekonajmy się, czy w ogóle się do tego nadają. Niech porządzą miastem, poministrują, poliderują partii. Wpuszczać ich od razu na szczyt to tak, jakby student medycyny przeprowadził skomplikowaną operację na otwartym sercu. Trzeba być wyjątkowo naiwnym, by sądzić, iż profesor medycyny Zbigniew Religa pozwoliłby na coś takiego w swojej klinice.
Więcej możesz przeczytać w 4/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.