Postkomuniści postanowili na odchodnym obrzydzić Polakom demokrację i zniechęcić ich do publicznej aktywności
Od społeczeństwa nie wywiniesz się, bratku! Z niego wyszedłeś i nic ci tu nie pomogą żadne abstrakcje" - pisał Witkacy w "Pożegnaniu jesieni". Wydana prawie sto lat temu powieść opisuje świat kompletnej dekadencji, w którym bohaterowie (przedstawiciele starego porządku), w obliczu nadchodzącej rewolucji, wykazują podziwu godną mieszankę bezradności i beztroski. Podobnie zachowywała się Alicja z krainy czarów, która spotykając monstrum, zamykała oczy i krzyczała: "Nie ma potwora!". Taki też klimat panował w ubiegłym tygodniu w polskim Sejmie. Posłowie lewicy zaciekle walczyli o to, by opozycja nie skróciła kadencji Sejmu, premier składał dymisję tylko po to, by jej nie przyjęto, a prezydent przekonywał, że to wszystko triumf demokracji. Na naszych oczach, za sprawą postkomunistów, polityczny teatr zamienił się w cyrk, a występujący w nim aktorzy z zaskakującą łatwością wcielili się w role klaunów.
Strategia lewicy jest prosta: chcą wmówić Polakom, że polityka to cyrk, w którym wszyscy są siebie warci. Czyli następna ekipa będzie równie groteskowa i niekompetentna jak obecna. Ma to zdemobilizować wyborców, zniechęcić ich do głosowania, a szerzej - do interesowania się publicznymi sprawami. Z tej strategii tzw. lewicy przebija znana w PRL prawda - jej największym wrogiem nie jest prawica ani żadna siła polityczna, lecz społeczeństwo.
A kuku! Daliście się nabrać!
Jeszcze nigdy w historii III RP lewica nie serwowała tyle cynizmu. "A kuku! Dałeś się nabrać!" - krzyknął jeden z posłów SLD, gdy Roman Giertych z sejmowej trybuny przypomniał o złożonej przez SLD w 2001 r. obietnicy, że wybory będą się odbywały na wiosnę. Te słowa, skierowane do jednego z liderów opozycji, posłowie sojuszu zdają się kierować do całego społeczeństwa. Można by sądzić, że to przejaw utraty instynktu samozachowawczego. W rzeczywistości w tym szaleństwie jest metoda. Na obrzydzaniu Polakom publicznej aktywności SLD nie straci, bo więcej już stracić nie może. Postkomuniści przegrali już właściwie wszystko, co mogli, i się z tym pogodzili. Dlatego ich strategia nie jest nastawiona na odzyskiwanie utraconego elektoratu, ale na zohydzenie społeczeństwu demokracji.
Pierwsze efekty są już widoczne: według socjologów, w zbliżających się wyborach frekwencja może być najniższa od 1989 r. i wynieść niewiele ponad 30 proc. Taka sytuacja jest postkomunistom wyjątkowo na rękę. Po pierwsze, absencja dwóch trzecich Polaków przy urnach oznacza niską demokratyczną legitymację dla przyszłej centroprawicowej ekipy rządzącej. Wysoka absencja wyborcza, nawet jeśli koalicja PO-PiS zdobędzie większość w przyszłym Sejmie, będzie oznaczała bardzo trudne warunki startu dla przyszłego rządu, co może wywołać lęk przed radykalnymi zmianami. Po drugie, niska frekwencja oznacza, że o wyniku wyborczym zadecydują tzw. twarde elektoraty. Zarówno SLD, jak i SDPL mogą na tym tylko zyskać. Obie partie liczą bowiem na żelazny elektorat złożony z różnego rodzaju sierot po PRL, czytelników "Trybuny" i "Nie". Oni od lewicy nie odejdą, nawet gdyby sąd lustracyjny skazał wszystkich jej liderów, a Sejm przyjął jeszcze dziesięć raportów Ziobry.
Teatrzyk im. Zbigniewa Nowaka
Kilka kolejnych miesięcy w Sejmie (po odrzuceniu wniosku o skrócenie kadencji) oczywiście nie odbuduje społecznego zaufania dla lewicy. Może się jednak okazać wystarczającym czasem do dalszego obrzydzenia Polakom demokracji i polityki. Charakterystyczne, że uzasadniając łamanie kolejnych obietnic i usprawiedliwiając ewidentne patologie, politycy lewicy powołują się właśnie na demokratyczne procedury. Pogląd, że za fasadą odpowiednich uregulowań prawnych można ukryć każde kłamstwo i świństwo, to przekonanie żywcem z PRL. Dzięki temu, powołując się na odpowiednie procedury, można składać dymisje tak, by dalej rządzić, by przechodzić do opozycji, zachowując teki premiera i wicepremiera (casus Marka Belki i Izabeli Jarugi-Nowackiej), wielokrotnie obiecywać przyspieszone wybory, a potem się z tego wycofywać.
- To, że kolejny parlament dotrwa do końca swojej kadencji, jest niewątpliwym sukcesem - ogłosił w ostatni piątek prezydent Kwaśniewski. Na szacunek dla konstytucji, czym ma być dotrwanie do jesieni, powoływał się Krzysztof Janik, przeciwnik przyspieszonych wyborów. Z kolei Roman Jagieliński mówił o potrzebie "obrony statusu konstytucyjnej kadencji Sejmu", porównując postulaty jej skrócenia do pojawiających się pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II głosów domagających się jego ustąpienia. Także w imię konstytucji Marek Belka zgłaszał dymisję swego gabinetu, wiedząc, że prezydent jej nie przyjmie.
Na wierność najwyższemu prawu powoływali się posłowie SLD, przekonujący, że zgodnie z regulaminem Sejmu nie można usunąć z sali zakłócającego obrady niezrównoważonego psychicznie posła Zbigniewa Nowaka. Gdy na żądanie Donalda Tuska marszałkowi Włodzimierzowi Cimoszewiczowi udało się wyprosić okupującego mównicę parlamentarzystę, lewa strona sali zaczęła się domagać jego powrotu. "Ubolewam, że nie ma z nami Nowaka. Mam nadzieję, że pan marszałek go nam przywróci" - postulował Krzysztof Janik, wywołując u swoich kolegów ryk śmiechu.
Danse macabre
Częste powoływanie się na demokratyczne procedury, gdy trudno wytłumaczyć obłudę i cynizm, jest dla postkomunistycznej lewicy bardzo charakterystyczne. Tymczasem socjologia i filozofia polityki zna pojęcie demokracji substancjalnej, odwołującej się do pojęcia dobra wspólnego i określonych wartości. O ile demokrację proceduralną można zbudować stosunkowo łatwo (ostatecznie można ją nawet społeczeństwu narzucić), o tyle tę drugą, prawdziwą, buduje się w bólach i jest to zwykle proces długotrwały. Bez tego trudno jednak mówić o zwalczaniu patologii czy rzeczywistej odnowie moralnej w życiu publicznym. Nie będzie o to łatwo następnemu rządowi i Sejmowi, bo lewicy zależy na wciągnięciu do swego cyrku wszystkich polityków.
"Czuję się, jakbym była rekwizytem w gigantycznym przedstawieniu. Mamy do czynienia z >>Antygoną<< w wersji komediowej" - komentowała w dniu dymisji premiera wiceszefowa PO Zyta Gilowska. "To teatr absurdu. Część posłów odgrywa danse macabre. Z żywego trupa odpadają co raz jakieś odpadki. Niestety, trup chodzi, straszy i wzbudza powszechną odrazę" - zauważa szef klubu PiS Ludwik Dorn.
Popyt na prawdę
Obecna opozycja powinna zrobić wszystko, by lewicy nie udało się przekonać Polaków do teorii o zblatowaniu wszystkich elit politycznych, do obrzydzenia demokracji i sensu reformowania państwa. Przecież wszystkie afery, skandale, niedorzeczności i kłamstwa nie są wytworem jakiejś mitycznej klasy politycznej, lecz mają swoich ojców, których z imienia i nazwiska można wskazać i rozliczyć.
Od PO oraz PiS Polacy nie oczekują już cudownych recept na uzdrowienie gospodarki czy polityki. Nie domagają się zmian konstytucyjnych, być może specjalnie nie liczą nawet na uzdrowienie systemu opieki zdrowotnej. Popularność centroprawicy wiąże się ze wzrastającym w Polsce popytem na prawdę i elementarną wiarygodność aktorów życia publicznego. W cyrku te wartości się nie liczą, bo wszystko jest udawane i odgrywane przez iluzjonistów i prestidigitatorów. Wiele wskazuje na to, że Polacy chcą jednak wreszcie wyjść z cyrku.
Od społeczeństwa nie wywiniesz się, bratku! Z niego wyszedłeś i nic ci tu nie pomogą żadne abstrakcje" - pisał Witkacy w "Pożegnaniu jesieni". Wydana prawie sto lat temu powieść opisuje świat kompletnej dekadencji, w którym bohaterowie (przedstawiciele starego porządku), w obliczu nadchodzącej rewolucji, wykazują podziwu godną mieszankę bezradności i beztroski. Podobnie zachowywała się Alicja z krainy czarów, która spotykając monstrum, zamykała oczy i krzyczała: "Nie ma potwora!". Taki też klimat panował w ubiegłym tygodniu w polskim Sejmie. Posłowie lewicy zaciekle walczyli o to, by opozycja nie skróciła kadencji Sejmu, premier składał dymisję tylko po to, by jej nie przyjęto, a prezydent przekonywał, że to wszystko triumf demokracji. Na naszych oczach, za sprawą postkomunistów, polityczny teatr zamienił się w cyrk, a występujący w nim aktorzy z zaskakującą łatwością wcielili się w role klaunów.
Strategia lewicy jest prosta: chcą wmówić Polakom, że polityka to cyrk, w którym wszyscy są siebie warci. Czyli następna ekipa będzie równie groteskowa i niekompetentna jak obecna. Ma to zdemobilizować wyborców, zniechęcić ich do głosowania, a szerzej - do interesowania się publicznymi sprawami. Z tej strategii tzw. lewicy przebija znana w PRL prawda - jej największym wrogiem nie jest prawica ani żadna siła polityczna, lecz społeczeństwo.
A kuku! Daliście się nabrać!
Jeszcze nigdy w historii III RP lewica nie serwowała tyle cynizmu. "A kuku! Dałeś się nabrać!" - krzyknął jeden z posłów SLD, gdy Roman Giertych z sejmowej trybuny przypomniał o złożonej przez SLD w 2001 r. obietnicy, że wybory będą się odbywały na wiosnę. Te słowa, skierowane do jednego z liderów opozycji, posłowie sojuszu zdają się kierować do całego społeczeństwa. Można by sądzić, że to przejaw utraty instynktu samozachowawczego. W rzeczywistości w tym szaleństwie jest metoda. Na obrzydzaniu Polakom publicznej aktywności SLD nie straci, bo więcej już stracić nie może. Postkomuniści przegrali już właściwie wszystko, co mogli, i się z tym pogodzili. Dlatego ich strategia nie jest nastawiona na odzyskiwanie utraconego elektoratu, ale na zohydzenie społeczeństwu demokracji.
Pierwsze efekty są już widoczne: według socjologów, w zbliżających się wyborach frekwencja może być najniższa od 1989 r. i wynieść niewiele ponad 30 proc. Taka sytuacja jest postkomunistom wyjątkowo na rękę. Po pierwsze, absencja dwóch trzecich Polaków przy urnach oznacza niską demokratyczną legitymację dla przyszłej centroprawicowej ekipy rządzącej. Wysoka absencja wyborcza, nawet jeśli koalicja PO-PiS zdobędzie większość w przyszłym Sejmie, będzie oznaczała bardzo trudne warunki startu dla przyszłego rządu, co może wywołać lęk przed radykalnymi zmianami. Po drugie, niska frekwencja oznacza, że o wyniku wyborczym zadecydują tzw. twarde elektoraty. Zarówno SLD, jak i SDPL mogą na tym tylko zyskać. Obie partie liczą bowiem na żelazny elektorat złożony z różnego rodzaju sierot po PRL, czytelników "Trybuny" i "Nie". Oni od lewicy nie odejdą, nawet gdyby sąd lustracyjny skazał wszystkich jej liderów, a Sejm przyjął jeszcze dziesięć raportów Ziobry.
Teatrzyk im. Zbigniewa Nowaka
Kilka kolejnych miesięcy w Sejmie (po odrzuceniu wniosku o skrócenie kadencji) oczywiście nie odbuduje społecznego zaufania dla lewicy. Może się jednak okazać wystarczającym czasem do dalszego obrzydzenia Polakom demokracji i polityki. Charakterystyczne, że uzasadniając łamanie kolejnych obietnic i usprawiedliwiając ewidentne patologie, politycy lewicy powołują się właśnie na demokratyczne procedury. Pogląd, że za fasadą odpowiednich uregulowań prawnych można ukryć każde kłamstwo i świństwo, to przekonanie żywcem z PRL. Dzięki temu, powołując się na odpowiednie procedury, można składać dymisje tak, by dalej rządzić, by przechodzić do opozycji, zachowując teki premiera i wicepremiera (casus Marka Belki i Izabeli Jarugi-Nowackiej), wielokrotnie obiecywać przyspieszone wybory, a potem się z tego wycofywać.
- To, że kolejny parlament dotrwa do końca swojej kadencji, jest niewątpliwym sukcesem - ogłosił w ostatni piątek prezydent Kwaśniewski. Na szacunek dla konstytucji, czym ma być dotrwanie do jesieni, powoływał się Krzysztof Janik, przeciwnik przyspieszonych wyborów. Z kolei Roman Jagieliński mówił o potrzebie "obrony statusu konstytucyjnej kadencji Sejmu", porównując postulaty jej skrócenia do pojawiających się pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II głosów domagających się jego ustąpienia. Także w imię konstytucji Marek Belka zgłaszał dymisję swego gabinetu, wiedząc, że prezydent jej nie przyjmie.
Na wierność najwyższemu prawu powoływali się posłowie SLD, przekonujący, że zgodnie z regulaminem Sejmu nie można usunąć z sali zakłócającego obrady niezrównoważonego psychicznie posła Zbigniewa Nowaka. Gdy na żądanie Donalda Tuska marszałkowi Włodzimierzowi Cimoszewiczowi udało się wyprosić okupującego mównicę parlamentarzystę, lewa strona sali zaczęła się domagać jego powrotu. "Ubolewam, że nie ma z nami Nowaka. Mam nadzieję, że pan marszałek go nam przywróci" - postulował Krzysztof Janik, wywołując u swoich kolegów ryk śmiechu.
Danse macabre
Częste powoływanie się na demokratyczne procedury, gdy trudno wytłumaczyć obłudę i cynizm, jest dla postkomunistycznej lewicy bardzo charakterystyczne. Tymczasem socjologia i filozofia polityki zna pojęcie demokracji substancjalnej, odwołującej się do pojęcia dobra wspólnego i określonych wartości. O ile demokrację proceduralną można zbudować stosunkowo łatwo (ostatecznie można ją nawet społeczeństwu narzucić), o tyle tę drugą, prawdziwą, buduje się w bólach i jest to zwykle proces długotrwały. Bez tego trudno jednak mówić o zwalczaniu patologii czy rzeczywistej odnowie moralnej w życiu publicznym. Nie będzie o to łatwo następnemu rządowi i Sejmowi, bo lewicy zależy na wciągnięciu do swego cyrku wszystkich polityków.
"Czuję się, jakbym była rekwizytem w gigantycznym przedstawieniu. Mamy do czynienia z >>Antygoną<< w wersji komediowej" - komentowała w dniu dymisji premiera wiceszefowa PO Zyta Gilowska. "To teatr absurdu. Część posłów odgrywa danse macabre. Z żywego trupa odpadają co raz jakieś odpadki. Niestety, trup chodzi, straszy i wzbudza powszechną odrazę" - zauważa szef klubu PiS Ludwik Dorn.
Popyt na prawdę
Obecna opozycja powinna zrobić wszystko, by lewicy nie udało się przekonać Polaków do teorii o zblatowaniu wszystkich elit politycznych, do obrzydzenia demokracji i sensu reformowania państwa. Przecież wszystkie afery, skandale, niedorzeczności i kłamstwa nie są wytworem jakiejś mitycznej klasy politycznej, lecz mają swoich ojców, których z imienia i nazwiska można wskazać i rozliczyć.
Od PO oraz PiS Polacy nie oczekują już cudownych recept na uzdrowienie gospodarki czy polityki. Nie domagają się zmian konstytucyjnych, być może specjalnie nie liczą nawet na uzdrowienie systemu opieki zdrowotnej. Popularność centroprawicy wiąże się ze wzrastającym w Polsce popytem na prawdę i elementarną wiarygodność aktorów życia publicznego. W cyrku te wartości się nie liczą, bo wszystko jest udawane i odgrywane przez iluzjonistów i prestidigitatorów. Wiele wskazuje na to, że Polacy chcą jednak wreszcie wyjść z cyrku.
Parszywa dwunastka Najwięksi destruktorzy demokracji |
---|
1 Aleksander Kwaśniewski prezydent Ojciec chrzestny i patron anarchii na polskiej scenie politycznej. Pozornie zwolennik samorozwiązania się Sejmu i przyspieszonych wyborów. W jego wypadku był to jednak tylko blef, bo od początku wiedział, że taki plan nie ma szans. W istocie chodziło jedynie o to, by w aureoli zatroskanego o losy demokracji dopilnować, by gabinetowi Belki nic się nie stało. Bo tylko w takim wypadku możliwe będzie dokończenie kilku istotnych dla prezydenta prywatyzacji i budowa zaplecza politycznego pod przyszłą partię Kwaśniewskiego. 2 Marek Belka premier To, że mało kto rozumie, o co chodzi w polskiej polityce, zawdzięczamy właśnie jemu. Jest nie tylko jednocześnie w rządzie i opozycji, ale chce też być jednocześnie premierem i nim nie być. Aleksander Kwaśniewski zapowiadał, że jeśli Belka będzie bardzo chciał, to jego dymisję przyjmie. Najwyraźniej premier za bardzo nie chciał. 3 Izabela Jaruga-Nowacka wicepremier Wicepremier Izabela Jaruga-Nowacka w konkursie na największy absurd roku przebiła nawet swego szefa Marka Belkę: nie tylko przeszła do opozycji wobec rządu, w którym jest drugą osobą, ale także wobec partii (Unii Pracy), którą przez ostatni rok kierowała. 4 Krzysztof Janik szef klubu SLD Dopilnował, żeby posłowie SLD karnie głosowali przeciwko samorozwiązaniu Sejmu. Dla niego to ważne, bo gdyby wybory odbyły się już w czerwcu, mógłby nie zdążyć przeprowadzić kampanii w napoleońskim stylu, która ma go wynieść na fotel szefa największej pozaparlamentarnej partii opozycyjnej. 5 Roman Jagieliński lider Stronnictwa Gospodarczego W czasie debaty nad samorozwiązaniem Sejmu jego partyjni koledzy musieli tłumaczyć, że skrót nazwy ich ugrupowania nie oznacza stowarzyszenia gejów. Ale niech się nie dziwią - przeinaczanie nazwy stronnictwa nie wynika tylko z tego, że Jagieliński zmieniał ją już około dziesięciu razy. 6 Jerzy Hausner polityk Partii Demokratycznej Kandydat do dwóch Nobli: to podobno on wymyślił kiedyś jeden z filarów PRL-owskiej ekonomii - zakaz sprzedaży alkoholu przed godz. 13.00. Teraz myśl ekonomiczną łączy z przebiegłą strategią polityczną. Wraz z Markiem Belką jest prekursorem pomysłu rządzenia spoza parlamentu. 7 Józef Oleksy szef SLD Jest przewodniczącym SLD, choć niedawno zaangażował się w tworzenie wewnątrzpartyjnej opozycji. W ubiegłym tygodniu mówiło się nawet, że może zostać premierem, bo jest w opozycji nie tylko do pozostającego w opozycji premiera Belki, ale także w opozycji do pozostających w opozycji do prezydenta Kwaśniewskiego działaczy SLD. Wszystko jasne? 8 Władysław Frasyniuk lider Partii Demokratycznej W dziedzinie partyjno-nomenklaturowej lingwistyki jest wyznawcą szkoły Romana Jagielińskiego. Nie tylko w tym jest jednak dobry. Jako były bokser doskonale wie, jak narzucać klimat umiarkowania. No i ma na koncie same sukcesy: potrafił uczynić nową jakość nie tylko z Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka i samego siebie, ale nawet z Marka Belki i Jerzego Hausnera. 9 Antoni Macierewicz Ruch Katolicko-Narodowy Już tylko on pozostał wierny tradycyjnym ideałom polskiej prawicy - inni nie dorośli do tej roli. Samotnie dba o to, by wyborcy po tej stronie politycznej sceny dostali zawrotów głowy od liczby ugrupowań. 10 Marek Pol Unia Pracy Po odejściu z partii Izabeli Jarugi-Nowackiej skutecznie przekonywał swoich partyjnych kolegów do głosowania przeciwko samorozwiązaniu parlamentu. Zabieg się udał, dzięki czemu Unia Pracy spędzi jeszcze kilka miesięcy w hospicjum zwanym Sejmem. 11 Roman Giertych lider Ligi Polskich Rodzin Sfrustrowany numer jeden polskiej polityki. Chce lustrować wszystkich - nawet braci Kaczyńskich. A wszystko przez to, że wypominają jego ojcu Maciejowi Giertychowi współpracę z Wojciechem Jaruzelskim. Giertych junior powinien mieć pretensje właśnie do ojca. Bo to on jest winien temu, że Roman urodził się za późno i nie może kandydować w tym roku na prezydenta. A przecież to jest głównym powodem frustracji. 12 Andrzej Lepper lider Samoobrony To podczas jego wystąpienia w czasie debaty nad samorozwiązaniem Sejmu okupujący mównicę poseł Zbigniew Nowak najczęściej kiwał potakująco głową. To wystarczająca rekomendacja. |
Więcej możesz przeczytać w 19/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.