Obywatele podczas wyborów kupują stare, naprędce odświeżane mięso, a potem zżymają się i narzekają Zjednoczony front lewicy nie dopuścił do skrócenia kadencji Sejmu, dzięki czemu zyskał na czasie. Ten czas będzie co prawda bezpowrotnie stracony dla Polski, ale nie dla towarzyszy - zarówno tych starych, jak i nowych. Łączy ich specyficzna wrażliwość społeczna - na własny interes. I nie chodzi tu tylko o przyspawanie do foteli parlamentarnych i załapanie się na kilka pensji poselskich i senatorskich. Tak naprawdę chodzi o zabezpieczenie interesów na długi czas - kosztem dobrego funkcjonowania państwa i prawidłowego zarządzania jego majątkiem.
Bomba pod nowy rząd
Koronnym dowodem strategii lewicy jest rządowy projekt ustawy o przeprowadzaniu konkursów. W obliczu wyborczej klęski lewicowych ugrupowań ta ustawa ma zapewnić ochronę ponad trzydziestu funkcjonującym obecnie szefom urzędów centralnych, funduszy i agencji. I ma zagwarantować lewicy kontrolę nad pozostającymi w jej dyspozycji publicznymi pieniędzmi
- kilkudziesięcioma miliardami złotych. Tę regulację rząd cynicznie uzasadnia potrzebą odpolitycznienia kluczowych instytucji w państwie. Tyle że zabetonuje ona jego nominatów na stanowiskach na długie miesiące po wyborach, jeżeli w ogóle da się ich usunąć. Nowy rząd będzie musiał tolerować to, że nie będzie miał wpływu na wiele instytucji ważnych dla funkcjonowania państwa. W ten sam scenariusz wpisuje się rządowa nowela ustawy o zatrudnieniu, uniemożliwiająca przyszłym wojewodom i starostom zwolnienie kierowników wojewódzkich i powiatowych urzędów pracy. Podobny scenariusz zakłada projekt ustawy o lasach. I lewica robi to wszystko z wyjątkową bezczelnością, lekceważąc społeczeństwo, któremu w akcie głosowania poselskiego przyrzeka wszak służyć.
Skupiona wokół SLD grupa zaporowa najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że cierpliwość obywateli nie jest z gumy. Nawet jeżeli z tej gumy została zrobiona gruba kreska, dzięki której do dziś nie możemy sobie poradzić z kłamstwami, na których opierało się funkcjonowanie PRL. I nad tym SLD powinien się zastanowić. Bo choć udało mu się zyskać jeszcze kilka miesięcy, może to być okres dalszej fermentacji, która cały układ wywali w powietrze. Przedgrubokreskowi marksiści nie dopuszczają myśli, że wyborcy zażądają w końcu wystawienia rachunku za tę całą zabawę. W dodatku to dryfowanie rządu i parlamentu oznacza wymierne koszty ponoszone przez wyborców - koszty złych decyzji i koszty zaniechań. Słabo się robi, gdy pomyśleć, że ci ludzie uchwalą budżet, który będzie musiał realizować przyszły rząd.
Nowa stara wyborcza garkuchnia
Czy krytyka obecnego stanu rzeczy nie jest pewnego rodzaju uproszczeniem? Ten parlament nie wziął się przecież z niczego i sam się nie wybrał. Skoro mamy to, cośmy chcieli (czyli wybrali), to czy nasze obecne niezadowolenie nie powinno być również niezadowoleniem z nas samych - wyborców? Najwyższy czas zastanowić się nad poczuciem obowiązku wyborców, nad tym, czy chcą być traktowani poważnie przez klasę polityczną, czy tylko wykorzystywani w prowadzonych przez nią grach. Nie chce mi się wierzyć, że obywatele głosujący w poprzednich wyborach na SLD rzeczywiście wierzyli we wszystkie obietnice bez pokrycia. A przecież udzielili sojuszowi poparcia i przekazali władzę nad państwem.
Wygląda na to, że lewica świetnie się bawi podczas rozgrywki o wyborcze głosy. I nie zawraca sobie przy tym głowy troską o odpowiedzialność za mamienie ludzi zepsutą kiełbasą wyborczą. Obywatele kupują to stare, naprędce odświeżane mięso, a potem zżymają się i narzekają na efekt własnych decyzji. Może więc nadszedł czas, by nie czekać na bóle brzucha po takiej strawie, ale zawczasu ją odrzucić - razem z tymi, którzy ją serwują? Aby to jednak uczynić, trzeba przede wszystkim iść na wybory. I trzeba mieć świadomość, że obiecywane złote góry nie istnieją, a program wyborczy tej czy innej partii jest zobowiązaniem, za którego wykonanie powinno się surowo rozliczać jego autorów.
Lewica wygrała ostatnie wybory dzięki oszustwu i nadal trzyma się tego kursu. Niektórzy jej przedstawiciele czynią to zaś na tyle cynicznie, że kreują się na opozycję wobec samych siebie. I razem z luminarzami dawnej Unii Demokratycznej współtworzą teraz Partię Demokratyczną. Za chwilę w wyborach prezydenckich będą wspierać rzekomego bezpartyjnego fachowca Włodzimierza Cimoszewicza. To ma być taka ładna i nowa wyborcza garkuchnia. Kucharze co prawda ci sami, którzy truli nas przez ostatnie cztery lata, ale przecież nie robili tego z własnej woli. A może nawet robili to za nich inni - wbrew ich poglądom i, rzecz jasna, wywołując u nich takim działaniem obrzydzenie. Czy wyborcy dadzą sobie wcisnąć ten tani kit?
Koronnym dowodem strategii lewicy jest rządowy projekt ustawy o przeprowadzaniu konkursów. W obliczu wyborczej klęski lewicowych ugrupowań ta ustawa ma zapewnić ochronę ponad trzydziestu funkcjonującym obecnie szefom urzędów centralnych, funduszy i agencji. I ma zagwarantować lewicy kontrolę nad pozostającymi w jej dyspozycji publicznymi pieniędzmi
- kilkudziesięcioma miliardami złotych. Tę regulację rząd cynicznie uzasadnia potrzebą odpolitycznienia kluczowych instytucji w państwie. Tyle że zabetonuje ona jego nominatów na stanowiskach na długie miesiące po wyborach, jeżeli w ogóle da się ich usunąć. Nowy rząd będzie musiał tolerować to, że nie będzie miał wpływu na wiele instytucji ważnych dla funkcjonowania państwa. W ten sam scenariusz wpisuje się rządowa nowela ustawy o zatrudnieniu, uniemożliwiająca przyszłym wojewodom i starostom zwolnienie kierowników wojewódzkich i powiatowych urzędów pracy. Podobny scenariusz zakłada projekt ustawy o lasach. I lewica robi to wszystko z wyjątkową bezczelnością, lekceważąc społeczeństwo, któremu w akcie głosowania poselskiego przyrzeka wszak służyć.
Skupiona wokół SLD grupa zaporowa najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że cierpliwość obywateli nie jest z gumy. Nawet jeżeli z tej gumy została zrobiona gruba kreska, dzięki której do dziś nie możemy sobie poradzić z kłamstwami, na których opierało się funkcjonowanie PRL. I nad tym SLD powinien się zastanowić. Bo choć udało mu się zyskać jeszcze kilka miesięcy, może to być okres dalszej fermentacji, która cały układ wywali w powietrze. Przedgrubokreskowi marksiści nie dopuszczają myśli, że wyborcy zażądają w końcu wystawienia rachunku za tę całą zabawę. W dodatku to dryfowanie rządu i parlamentu oznacza wymierne koszty ponoszone przez wyborców - koszty złych decyzji i koszty zaniechań. Słabo się robi, gdy pomyśleć, że ci ludzie uchwalą budżet, który będzie musiał realizować przyszły rząd.
Nowa stara wyborcza garkuchnia
Czy krytyka obecnego stanu rzeczy nie jest pewnego rodzaju uproszczeniem? Ten parlament nie wziął się przecież z niczego i sam się nie wybrał. Skoro mamy to, cośmy chcieli (czyli wybrali), to czy nasze obecne niezadowolenie nie powinno być również niezadowoleniem z nas samych - wyborców? Najwyższy czas zastanowić się nad poczuciem obowiązku wyborców, nad tym, czy chcą być traktowani poważnie przez klasę polityczną, czy tylko wykorzystywani w prowadzonych przez nią grach. Nie chce mi się wierzyć, że obywatele głosujący w poprzednich wyborach na SLD rzeczywiście wierzyli we wszystkie obietnice bez pokrycia. A przecież udzielili sojuszowi poparcia i przekazali władzę nad państwem.
Wygląda na to, że lewica świetnie się bawi podczas rozgrywki o wyborcze głosy. I nie zawraca sobie przy tym głowy troską o odpowiedzialność za mamienie ludzi zepsutą kiełbasą wyborczą. Obywatele kupują to stare, naprędce odświeżane mięso, a potem zżymają się i narzekają na efekt własnych decyzji. Może więc nadszedł czas, by nie czekać na bóle brzucha po takiej strawie, ale zawczasu ją odrzucić - razem z tymi, którzy ją serwują? Aby to jednak uczynić, trzeba przede wszystkim iść na wybory. I trzeba mieć świadomość, że obiecywane złote góry nie istnieją, a program wyborczy tej czy innej partii jest zobowiązaniem, za którego wykonanie powinno się surowo rozliczać jego autorów.
Lewica wygrała ostatnie wybory dzięki oszustwu i nadal trzyma się tego kursu. Niektórzy jej przedstawiciele czynią to zaś na tyle cynicznie, że kreują się na opozycję wobec samych siebie. I razem z luminarzami dawnej Unii Demokratycznej współtworzą teraz Partię Demokratyczną. Za chwilę w wyborach prezydenckich będą wspierać rzekomego bezpartyjnego fachowca Włodzimierza Cimoszewicza. To ma być taka ładna i nowa wyborcza garkuchnia. Kucharze co prawda ci sami, którzy truli nas przez ostatnie cztery lata, ale przecież nie robili tego z własnej woli. A może nawet robili to za nich inni - wbrew ich poglądom i, rzecz jasna, wywołując u nich takim działaniem obrzydzenie. Czy wyborcy dadzą sobie wcisnąć ten tani kit?
Więcej możesz przeczytać w 29/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.