Już 300 tysięcy londyńczyków to Polacy Jeśli wybierasz się do Londynu na wakacje, właściwie nie musisz znać angielskiego. W metrze, autobusie, hotelu, restauracji czy pubie zawsze znajdzie się ktoś, kto mówi po polsku. Często w pubie czy restauracji pracuje kilkoro Polaków. Język polski słychać na ulicy i w supermarketach. I nic dziwnego, bo w Londynie mieszka już prawie jeden na stu Polaków, a jeden na pięćdziesięciu - w Wielkiej Brytanii. Nic więc dziwnego, że wśród 56 ofiar zamachów z 7 lipca znalazły się aż trzy Polki, co oznacza to, że wśród polskich londyńczyków ofiar było 2,5 razy więcej niż wśród pozostałych londyńczyków. Polacy byli zresztą pierwsi przy stacji Edgware Road tuż po eksplozjach. Pracowali w pobliżu, więc od razu pobiegli pomagać: jeden z piłą tarczową do metalu, inny z łopatą, jeszcze inny z łomem.
- Pracowałem w górskim pogotowiu, mam doświadczenie w grotach, więc zaraz oddałem się do dyspozycji londyńskiej policji - wspomina Janusz Olesiak, majster na budowie w pobliżu stacji Edgware Road. Na zamachy większość Polaków reagowała w typowo brytyjski sposób: "Nie zamierzamy zmieniać naszego stylu życia. Nie damy się im zastraszyć" - mówili. Praktycznie w każdym wagoniku metra można spotkać naszych rodaków i nie wyglądają na zastraszonych czy przejętych, nie rozglądają się podejrzliwie, nie wpatrują we współpasażerów o oliwkowej skórze. Żartują, czytają, załatwiają interesy.
Kraków w Londynie
Polska wspólnota na Wyspach Brytyjskich to spore miasto - wielkości Krakowa z przyległościami. A jak wiadomo, w mieście nie może zabraknąć sklepów i firm usługowych, przedsiębiorstw dających pracę i przychodni lekarskich, restauracji i sal koncertowych, gazet i zakładów pogrzebowych. To wszystko w bardzo krótkim czasie Polacy stworzyli w Londynie.
Z badań "Pentora" przeprowadzonych w ubiegłym tygodniu na zlecenie "Wprost" wynika, że Polacy uważają Londyn za najbardziej przyjazne miasto w Europie. Ponad 44 proc. badanych jest zdania, że brytyjska stolica oferuje nam najlepsze warunki pracy. Na drugi w tym quasi-rankingu Berlin wskazuje 16 proc. badanych, a na trzeci - Rzym - 5,7 proc. Prawie jedna trzecia Polaków (28,8 proc.) przyznaje, że ktoś z ich rodziny lub znajomych wyjechał ostatnio do pracy w Londynie. Mimo niedawnych zamachów terrorystycznych w stolicy Wielkiej Brytanii aż 43 proc. ankietowanych deklaruje, że chętnie podjęłoby pracę właśnie w Londynie.
Pracowity jak Polak
Po co Polacy jadą do Londynu? Oczywiście po pieniądze. Nie zarabiają tam dużo, ale zawsze: minimalna stawka za godzinę to 4,85 funta, czyli około 28 zł. Trzeba od tego odjąć podatek, około 5,6 zł, czyli zostaje 22,4 zł na godzinę. Otrzymując minimalną stawkę, zarabiamy 180 zł dziennie, czyli 900 zł tygodniowo. Z tego co najmniej 300 zł trzeba wydać na mieszkanie w dwuosobowym, wynajętym pokoju i drugie tyle na skromne jedzenie i przejazdy. Tygodniowo można więc odłożyć 300 zł. Ale często, zwłaszcza na budowach, można zarobić na czysto 400 funtów tygodniowo, czyli około 2,4 tys. zł. Po roku pracy na brytyjskich saksach można wrócić do Polski z 50 tys. zł, co wystarcza na zadatek na własne mieszkanie albo na przyzwoity samochód.
Dla Polaków wyjeżdżających do Londynu najważniejsze jest jednak to, że mają pracę. - Ten, kto naprawdę chce pracować, kto szanuje pracę, tu na pewno ją znajdzie - mówi Katarzyna Kopacz, redaktor naczelna tygodnika "Polish Express". - Istnieje już w Anglii mit polskiego pracownika: chce pracować, jest sumienny, skory do poświęceń, chętnie zostaje po godzinach. Pewnie, że są tu też menele, zwłaszcza na stacji Victoria i w okolicach POSK (Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego) na Ealingu. Tacy też będą tu zawsze przyjeżdżać i zawsze będą psuć porządnym ludziom opinię. Ale wystarczy przejść kilka ulic dalej, wejść do restauracji czy pubu, by zobaczyć, jak dobrze tam Polacy pracują. I Anglicy to wiedzą - opowiada Katarzyna Kopacz.
Doktor sprzątaczka i magister hydraulik
Sporo osób kręci nosami, że dobrze wykształceni Polacy jadą do pracy fizycznej w Anglii. Faktem jest, że jeszcze do niedawna 97 proc. polskich sprzątaczek zatrudnionych w firmie Sara-Int Ltd miało wyższe wykształcenie, a 30 proc. po dwa fakultety. Dzisiaj jeszcze 50 proc. ma dyplom studiów. - Niedawno "Daily Mail" napisał: "Wszyscy kochamy tych naszych Polaków, tych hydraulików, sprzątaczki czy murarzy z wyższym wykształceniem. Ale co my zrobimy, gdy któregoś dnia oni wszyscy wrócą do Polski, żeby być tym, do czego się przygotowywali - inżynierami, menedżerami, nauczycielami"? - cytuje Adriana Chodakowska, redaktor naczelna tygodnika "Cooltura".
Nie wszystko jednak złoto, co się w Londynie świeci: wielu Polaków ma problemy ze znalezieniem pracy, jeszcze więcej - ze znalezieniem mieszkania. "Ścianą płaczu" nazwali rodacy tablicę ogłoszeniową ustawioną przez Hindusów, właścicieli sporego sklepu spożywczego dwa kroki od POSK na Ealingu. "Poszukuję pracy", "poszukuję miejsca w pokoju kilkuosobowym" - to najczęściej powtarzające się ogłoszenia. Przychodzili tam wszyscy desperaci, ludzie bez zaplecza, bez grosza przy duszy, bez znajomości języka, zziębnięci i nie umyci. Było tam też mnóstwo meneli, zapitych od samego rana awanturników kombinujących, jak zdobyć pieniądze na kolejną flaszkę. Strach było tam podejść, więc policja nakazała zlikwidować tablicę. Teraz znajduje się ona w środku sklepu i jest znacznie mniejsza. Menele przenieśli się na ławeczkę pod POSK i odgonili swoją obecnością porządnych ludzi. Kiedy któregoś dnia jakiś pijany w sztok Polak zdjął spodnie i załatwiał swoje potrzeby w momencie, kiedy z pobliskiej szkoły wychodziły dzieci, przyjechała policja i odpiłowała ławeczkę od trotuaru.
Polskie bogactwo Brytanii
Wielka Brytania i Irlandia to jedyne obok Szwecji kraje starej unii, które zdecydowały się otworzyć swoje granice dla pracowników z nowej unii. Czy tego żałują? - Jesteśmy dla Wielkiej Brytanii bogactwem. Tylko za rozmowy z telefonów komórkowych płacimy tutejszym firmom miliard funtów rocznie, a drugie tyle właścicielom mieszkań za czynsz - twierdzi Krzysztof Ruszczyński, prezes polskiego Radia Hey Now.
Kiedy konserwatyści atakowali premiera Tony`ego Blaira za otwarcie Wysp Brytyjskich na najazd taniej siły roboczej, powiedział on w parlamencie: "Przecież ktoś musi te domy wybudować!". I Polacy budują dziś domy w Wielkiej Brytanii, budują też jej bogactwo. Przy okazji budują także nasze bogactwo, bo zarobione tam pieniądze w większości trafiają do Polski. Nie zmienia to jednak faktu, że tylko co trzeci spośród 300 tys. pracujących w Londynie Polaków rejestruje się w urzędach pracy. Pozostali pracują na czarno, choć przecież mogliby najzupełniej legalnie. - Zgłosiła się do nas matka szukająca syna po zamachach z 7 lipca. Mówiła, że syn jest w Anglii turystycznie. "A gdzie się zatrzymał?" - pytamy. "Ano sypia na ławkach" - odpowiedziała, sądząc, że stwierdzenie, iż przyjechał tu do pracy, mogłoby mu zaszkodzić na policji - opowiada Krzysztof Ruszczyński z Radia Hey Now.
Młodzi Polacy w Londynie nie mają jeszcze pełnej świadomości praw wynikających z przynależności do unii. Krzysztof Ruszczyński opowiada o 26-letniej wykształconej Polce, która planuje małżeństwo z obywatelem Republiki Południowej Afryki. Uważała, że to małżeństwo będzie dla niej przepustką do świata. Ze zdumieniem słuchała, że skorzysta na nim głównie jej mąż, bo będzie się mógł dzięki temu bez przeszkód osiedlić w jednym z 25 krajów unii.
Polski zachodni Londyn
Największym skupiskiem Polaków w Londynie jest wciąż Ealing, a generalnie zachodni Londyn, czyli takie dzielnice jak Fulham, Hammersmith, Balham, Wimbledon i Acton. Mieszka tam prawie połowa wszystkich Polaków. Pozostali są rozproszeni po tym gigantycznym mieście. Ponieważ w Wielkiej Brytanii nie prowadzi się żadnej ewidencji ludności, jedynymi probierzami gęstości zaludnienia Polaków w danej dzielnicy jest rozchodzenie się polskich gazet i obecność polskich produktów w sklepach.
W Londynie jest już 30 polskich sklepów i prawie dwa razy tyle sklepów z polskimi towarami należących do Hindusów lub Pakistańczyków. Ci szybciej niż ktokolwiek inny orientują się w potrzebach swoich klientów, więc kiedy widzą, że zaczynają u nich kupować Polacy, natychmiast sprowadzają pierogi, bigos, flaki i gołąbki, a potem soki owocowe, zupę w proszku, kabanosy czy kefir. To artykuły, bez których Polak na obczyźnie więdnie jak nie podlewany kwiatek. Podobnie jak bez polskiego chleba, wypiekanego tu w sześciu polskich piekarniach. Polskie produkty spożywcze pojawiają się także w wielkich sieciach dystrybucyjnych, zwłaszcza tych, które są obecne w Polsce, na przykład w Tesco.
Obok polskich sklepów kwitną firmy doradcze. Największym problemem dla nowo przybyłych Polaków jest bowiem biurokracja. Załatwienie karty pracy, karty stałego pobytu, świadectwa sanitarnego czy rozwiązanie kwestii płacenia podatków jest dla tysięcy młodych Polaków problemem nie do przebycia. Dlatego wydają swoje ciężko zarobione funty na firmy, które robią to za nich. Problem nie tyle tkwi w skomplikowanych procedurach biurokratycznych w Wielkiej Brytanii, ile w nieznajomości angielskiego. Według zgodnych ocen firm zatrudniających Polaków, aż 70 proc. nowo przybyłych nie zna angielskiego nawet w wersji elementarnej, czyli tak, by móc powiedzieć ticket, kupując bilet na przejazd metrem, czy bread, by kupić kawałek chleba.
Coraz więcej mamy w Londynie polskich firm usługowych: zakładów fryzjerskich, firm zakładających odbiorniki satelitarne umożliwiające oglądanie polskich stacji, salonów masażu, przychodni lekarskich i dentystycznych, laboratoriów analiz, a nawet firm pogrzebowych. Polak bez problemu odbierze cię z lotniska, przewiezie twoje rzeczy do nowego mieszkania czy wywiezie twoje śmieci. Są już też hurtownie z polskim wyposażeniem łazienek, a marka polskiej stolarki budowlanej jest już ugruntowana. Można też sobie zamówić polską suknię ślubną (panuje boom na małżeństwa między Polakami w Londynie), można bez trudu kupić polski środek na kaca, dostać od Polaka kredyt na zakup mieszkania w Wielkiej Brytanii lub w Polsce, kupić od Polaka samochód (nowy albo używany) czy zrobić tłumaczenie dokumentów w jednej z kilkunastu polskich firm.
Trzy emigracje
Tak naprawdę w Londynie ma się do czynienia nie z jedną, lecz z trzema polskimi emigracjami: wojenną, solidarnościową i unijną, czyli tą po 1 maja 2004 r. Stosunki między nimi są chłodne, a czasami wręcz wrogie. - Nikt nie lubi zmieniać swego sposobu myślenia, zwłaszcza nagle. Starzy nie mogą się pogodzić, że młodzi nie klękają przed nimi i nie mówią "jacy byliście cudowni". Ja im powtarzam, że jeżeli my się na nich nie otworzymy, ogromny dorobek najstarszego pokolenia, taki jak POSK, Instytut Sikorskiego czy domy parafialne, zostanie zmarnowany, a to byłby śmiertelny grzech. Zaczyna to do nich trafiać: w tej chwili 80 proc. wysiłku naszego związku jest skierowane na pomoc nowo przybyłym - mówi "Wprost" dr Jan Mokrzycki, przewodniczący Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii.
- Podziały są ewidentne, a wzajemne przenikanie poszczególnych fal emigracyjnych bardzo ograniczone. Co tu ukrywać: stara Polonia nas nienawidzi. Powierzenie zarządzania Klubem Orła Białego 30-letniej Magdalenie Harvey, mieszkającej w Londynie od ośmiu lat, było kolosalnym przełomem i sensacją na cały polski Londyn. Po raz pierwszy stara emigracja powierzyła młodej osobie coś, co sama wybudowała. Jesteśmy podzieleni, a jedyny moment, kiedy byliśmy razem, to był marsz po śmierci papieża - opowiada Danuta Michalska, menedżer w Klubie Orła Białego na Balham Broadway.
- Nie spotkałam się z tym, by ktoś ze starej emigracji pomógł Polakowi z nowej. To są dwa oddzielne światy. VII Polski Festiwal w Slough z ubiegłej niedzieli to impreza starej emigracji. Nowa ma własne - to kwitnące inicjatywy, może z dominacją kultury masowej, ale takie są najwyraźniej potrzeby. Jest sporo koncertów, są polskie kluby, takie jak Boulevard na Ealingu z polskimi nocami, Corks Wine Bar w centrum z polskimi wieczorami, jest sala w Shepherd`s Bush Empire, gdzie występowała Maryla Rodowicz i Manaam, czy Turnmills, gdzie można zobaczyć polskie zespoły hiphopowe. W ratuszu w Acton wystąpił na przykład zespół Ich Troje - wylicza Katarzyna Jaklewicz, naczelna tygodnika "Goniec Polski" z siedzibą na Ealingu. - Dawna Polonia gromadziła się wokół wartości i patriotyzmu, wolności ojczyzny. Wierzyła, że jest depozytariuszem najwyższych polskich wartości, że kiedyś wyzwoli kraj i triumfalnie przywiezie do niego owe wartości. Kraj jednak sam się wyzwolił, a ich wartości okazały się nikomu niepotrzebne. Stąd pewne rozgoryczenie. A dzisiejsi Polacy nie mają patriotycznych wzlotów - może dlatego, że ich ojczyzna jest wolna i normalna - dodaje ks. Krzysztof Wojcieszek z kościoła NMP Matki Kościoła na Ealingu.
Wspólnota bez liderów
To zaskakujące, ale wielka polska społeczność w Londynie nie dorobiła się jeszcze własnych liderów. Naturalną koleją losu są nimi przedsiębiorcy, zwłaszcza ci, którzy dają pracę Polakom. Są nimi też redaktorzy trzech polskich czasopism - "Polish Express", "Cooltura" i "Goniec Polski". Czwarte pismo, najstarszy "Dziennik Polski", nadal jest organem niemal wyłącznie starej emigracji i na jego łamach nietrudno znaleźć źle tłumioną niechęć pod adresem nowych. Pojawiają się też liderzy środowiskowi, na przykład niejaki Dziki (nielicznym znany jako Tomasz Likus). Ten niestrudzony obrońca fok, wespół z urodzonym w Anglii Markiem Sobieralskim, zasłynął wśród najmłodszych jako organizator koncertów polskich zespołów punkrockowych czy hiphopowych. Na co dzień pracuje jako kurier, rozwożąc do klientów banków karty kredytowe. Koncerty polskich artystów to jedne z niewielu imprez integracyjnych w Londynie. Istnieje niewątpliwie potrzeba zachowania własnej tożsamości w tak heterogenicznym żywiole jak Londyn, ale tylko niewielki odsetek naszych rodaków decyduje się szukać towarzystwa innych Polaków. Zresztą okazji mają do tego niewiele. Rok temu podjęto próbę otwarcia polskiej tancbudy w północnym Londynie (na 1000 osób), ale odzew był niewielki i firma szybko splajtowała. Teraz na Ealingu pewien Polak z córką i zięciem założyli klub U Taty, gdzie panuje typowo polska atmosfera, jest polskie jedzenie i oczywiście picie, a do tego imprezy rozrywkowe.
Większość Polaków odwiedza puby angielskie lub irlandzkie, a najbardziej znany był do niedawna )O`Neill`s przy stacji Earls Court. Ale londyńscy Irlandczycy przestraszyli się, że zostaną wyparci z ich bastionu przez Polaków i polskie noce się skończyły. Teraz didżej tego pubu ma wyraźny zakaz wypowiadania choćby słowa po polsku.
Polacy z najnowszej londyńskiej fali myślą o nowej organizacji, tym bardziej że zasłużony POSK ledwie sobie daje radę ze starymi Polakami, zaś MSZ-owski Polski Instytut Kultury ma inne zadania i możliwości. Na razie aktywniejsi Polacy gromadzą się wokół polskich czasopism i Radia Hey Now, ale nadaje ono wyłącznie przez Internet. Na wyjście w eter na razie nie ma pieniędzy. Polskie czasopisma są rozdawane za darmo - żyją z reklam. Obok swych normalnych funkcji stały się czymś w rodzaju polskich skrzynek kontaktowych. Po zamachach bombowych z 7 lipca redakcja "Cooltury" przekształciła się w infolinię dla osób poszukujących swoich krewnych i tych, które chciały wyrazić swój szok po ataku islamskich terrorystów. W ciągu trzech dni redaktorzy odebrali prawie 4 tys. telefonów. Z kolei "Polish Time" obok pracy redakcyjnej organizuje seminaria dla Polaków: a to jak uregulować swój status, a to jak płacić podatki w Polsce, a to jak znaleźć pracę czy mieszkanie. Przychodzą tłumy.
Londyńska szkoła polskości
Istnieje jednak w polskim Londynie miejsce, w którym spotykają się niemal wszyscy tamtejsi Polacy. To kościół: w niedzielę o 18.30, czyli pół godziny przed mszą, kościół na Ealingu jest wypełniony po brzegi. Kiedy msza się zaczyna, na dworze pozostaje jeszcze dwieście, trzysta osób. W środku widać prawie wyłącznie dwudziesto-, trzydziestolatków. Kościół na Ealingu prowadzą ojcowie marianie - proboszczem jest ks. Krzysztof Wojcieszek ze Szczecina, do niedawna pracujący w Górze Kalwarii. - Tam całe miasto było moje. Kiedy wyglądałem przez okno plebanii, wiedziałem, kto gdzie mieszka, czym się zajmuje. Tutaj nie wiem nawet, kim są ludzie przychodzący na mszę. Mieszkają nie tylko w okolicy, ale i w całym Londynie. Nikt nie wie nawet, ilu Polaków mieszka na Ealingu - 20 tysięcy czy może 40 tysięcy. Podziwiam ich: są młodzi, bez ojczyzny, bez ojca i matki, muszą sobie dawać radę w obcym, często wrogim świecie - opowiada ksiądz Wojcieszek. - Sami przychodzą do kościoła - żeby utwierdzić swoją tożsamość, żeby nie zginąć w tłumie. Przyjeżdżają po naukę języka, po pracę, pieniądze, a spotykają Boga, wiarę i Kościół - dodaje inny marianin, ks. Dariusz Kwiatkowski.
Nowe pokolenie Polaków w Londynie powinno być wyrzutem sumienia polskich polityków, bo nie potrafili zatrzymać ich w kraju. Jednocześnie jednak jest to pokolenie, które Polskę zmieni bardziej, niż się obecnym politykom śni. Bo poznało prawdziwą pracę, poznało sens wyrzeczeń, bo się uczy. I kiedy ci ludzie wrócą do Polski, nie nabiorą się na żadne gruszki na wierzbie, na żaden socjalizm o ludzkiej twarzy czy wysokie podatki. Londyn jest więc, paradoksalnie, dla wielu Polaków miejscem, gdzie uczą się być obywatelami Rzeczypospolitej.
Kraków w Londynie
Polska wspólnota na Wyspach Brytyjskich to spore miasto - wielkości Krakowa z przyległościami. A jak wiadomo, w mieście nie może zabraknąć sklepów i firm usługowych, przedsiębiorstw dających pracę i przychodni lekarskich, restauracji i sal koncertowych, gazet i zakładów pogrzebowych. To wszystko w bardzo krótkim czasie Polacy stworzyli w Londynie.
Z badań "Pentora" przeprowadzonych w ubiegłym tygodniu na zlecenie "Wprost" wynika, że Polacy uważają Londyn za najbardziej przyjazne miasto w Europie. Ponad 44 proc. badanych jest zdania, że brytyjska stolica oferuje nam najlepsze warunki pracy. Na drugi w tym quasi-rankingu Berlin wskazuje 16 proc. badanych, a na trzeci - Rzym - 5,7 proc. Prawie jedna trzecia Polaków (28,8 proc.) przyznaje, że ktoś z ich rodziny lub znajomych wyjechał ostatnio do pracy w Londynie. Mimo niedawnych zamachów terrorystycznych w stolicy Wielkiej Brytanii aż 43 proc. ankietowanych deklaruje, że chętnie podjęłoby pracę właśnie w Londynie.
Pracowity jak Polak
Po co Polacy jadą do Londynu? Oczywiście po pieniądze. Nie zarabiają tam dużo, ale zawsze: minimalna stawka za godzinę to 4,85 funta, czyli około 28 zł. Trzeba od tego odjąć podatek, około 5,6 zł, czyli zostaje 22,4 zł na godzinę. Otrzymując minimalną stawkę, zarabiamy 180 zł dziennie, czyli 900 zł tygodniowo. Z tego co najmniej 300 zł trzeba wydać na mieszkanie w dwuosobowym, wynajętym pokoju i drugie tyle na skromne jedzenie i przejazdy. Tygodniowo można więc odłożyć 300 zł. Ale często, zwłaszcza na budowach, można zarobić na czysto 400 funtów tygodniowo, czyli około 2,4 tys. zł. Po roku pracy na brytyjskich saksach można wrócić do Polski z 50 tys. zł, co wystarcza na zadatek na własne mieszkanie albo na przyzwoity samochód.
Dla Polaków wyjeżdżających do Londynu najważniejsze jest jednak to, że mają pracę. - Ten, kto naprawdę chce pracować, kto szanuje pracę, tu na pewno ją znajdzie - mówi Katarzyna Kopacz, redaktor naczelna tygodnika "Polish Express". - Istnieje już w Anglii mit polskiego pracownika: chce pracować, jest sumienny, skory do poświęceń, chętnie zostaje po godzinach. Pewnie, że są tu też menele, zwłaszcza na stacji Victoria i w okolicach POSK (Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego) na Ealingu. Tacy też będą tu zawsze przyjeżdżać i zawsze będą psuć porządnym ludziom opinię. Ale wystarczy przejść kilka ulic dalej, wejść do restauracji czy pubu, by zobaczyć, jak dobrze tam Polacy pracują. I Anglicy to wiedzą - opowiada Katarzyna Kopacz.
Doktor sprzątaczka i magister hydraulik
Sporo osób kręci nosami, że dobrze wykształceni Polacy jadą do pracy fizycznej w Anglii. Faktem jest, że jeszcze do niedawna 97 proc. polskich sprzątaczek zatrudnionych w firmie Sara-Int Ltd miało wyższe wykształcenie, a 30 proc. po dwa fakultety. Dzisiaj jeszcze 50 proc. ma dyplom studiów. - Niedawno "Daily Mail" napisał: "Wszyscy kochamy tych naszych Polaków, tych hydraulików, sprzątaczki czy murarzy z wyższym wykształceniem. Ale co my zrobimy, gdy któregoś dnia oni wszyscy wrócą do Polski, żeby być tym, do czego się przygotowywali - inżynierami, menedżerami, nauczycielami"? - cytuje Adriana Chodakowska, redaktor naczelna tygodnika "Cooltura".
Nie wszystko jednak złoto, co się w Londynie świeci: wielu Polaków ma problemy ze znalezieniem pracy, jeszcze więcej - ze znalezieniem mieszkania. "Ścianą płaczu" nazwali rodacy tablicę ogłoszeniową ustawioną przez Hindusów, właścicieli sporego sklepu spożywczego dwa kroki od POSK na Ealingu. "Poszukuję pracy", "poszukuję miejsca w pokoju kilkuosobowym" - to najczęściej powtarzające się ogłoszenia. Przychodzili tam wszyscy desperaci, ludzie bez zaplecza, bez grosza przy duszy, bez znajomości języka, zziębnięci i nie umyci. Było tam też mnóstwo meneli, zapitych od samego rana awanturników kombinujących, jak zdobyć pieniądze na kolejną flaszkę. Strach było tam podejść, więc policja nakazała zlikwidować tablicę. Teraz znajduje się ona w środku sklepu i jest znacznie mniejsza. Menele przenieśli się na ławeczkę pod POSK i odgonili swoją obecnością porządnych ludzi. Kiedy któregoś dnia jakiś pijany w sztok Polak zdjął spodnie i załatwiał swoje potrzeby w momencie, kiedy z pobliskiej szkoły wychodziły dzieci, przyjechała policja i odpiłowała ławeczkę od trotuaru.
Polskie bogactwo Brytanii
Wielka Brytania i Irlandia to jedyne obok Szwecji kraje starej unii, które zdecydowały się otworzyć swoje granice dla pracowników z nowej unii. Czy tego żałują? - Jesteśmy dla Wielkiej Brytanii bogactwem. Tylko za rozmowy z telefonów komórkowych płacimy tutejszym firmom miliard funtów rocznie, a drugie tyle właścicielom mieszkań za czynsz - twierdzi Krzysztof Ruszczyński, prezes polskiego Radia Hey Now.
Kiedy konserwatyści atakowali premiera Tony`ego Blaira za otwarcie Wysp Brytyjskich na najazd taniej siły roboczej, powiedział on w parlamencie: "Przecież ktoś musi te domy wybudować!". I Polacy budują dziś domy w Wielkiej Brytanii, budują też jej bogactwo. Przy okazji budują także nasze bogactwo, bo zarobione tam pieniądze w większości trafiają do Polski. Nie zmienia to jednak faktu, że tylko co trzeci spośród 300 tys. pracujących w Londynie Polaków rejestruje się w urzędach pracy. Pozostali pracują na czarno, choć przecież mogliby najzupełniej legalnie. - Zgłosiła się do nas matka szukająca syna po zamachach z 7 lipca. Mówiła, że syn jest w Anglii turystycznie. "A gdzie się zatrzymał?" - pytamy. "Ano sypia na ławkach" - odpowiedziała, sądząc, że stwierdzenie, iż przyjechał tu do pracy, mogłoby mu zaszkodzić na policji - opowiada Krzysztof Ruszczyński z Radia Hey Now.
Młodzi Polacy w Londynie nie mają jeszcze pełnej świadomości praw wynikających z przynależności do unii. Krzysztof Ruszczyński opowiada o 26-letniej wykształconej Polce, która planuje małżeństwo z obywatelem Republiki Południowej Afryki. Uważała, że to małżeństwo będzie dla niej przepustką do świata. Ze zdumieniem słuchała, że skorzysta na nim głównie jej mąż, bo będzie się mógł dzięki temu bez przeszkód osiedlić w jednym z 25 krajów unii.
Polski zachodni Londyn
Największym skupiskiem Polaków w Londynie jest wciąż Ealing, a generalnie zachodni Londyn, czyli takie dzielnice jak Fulham, Hammersmith, Balham, Wimbledon i Acton. Mieszka tam prawie połowa wszystkich Polaków. Pozostali są rozproszeni po tym gigantycznym mieście. Ponieważ w Wielkiej Brytanii nie prowadzi się żadnej ewidencji ludności, jedynymi probierzami gęstości zaludnienia Polaków w danej dzielnicy jest rozchodzenie się polskich gazet i obecność polskich produktów w sklepach.
W Londynie jest już 30 polskich sklepów i prawie dwa razy tyle sklepów z polskimi towarami należących do Hindusów lub Pakistańczyków. Ci szybciej niż ktokolwiek inny orientują się w potrzebach swoich klientów, więc kiedy widzą, że zaczynają u nich kupować Polacy, natychmiast sprowadzają pierogi, bigos, flaki i gołąbki, a potem soki owocowe, zupę w proszku, kabanosy czy kefir. To artykuły, bez których Polak na obczyźnie więdnie jak nie podlewany kwiatek. Podobnie jak bez polskiego chleba, wypiekanego tu w sześciu polskich piekarniach. Polskie produkty spożywcze pojawiają się także w wielkich sieciach dystrybucyjnych, zwłaszcza tych, które są obecne w Polsce, na przykład w Tesco.
Obok polskich sklepów kwitną firmy doradcze. Największym problemem dla nowo przybyłych Polaków jest bowiem biurokracja. Załatwienie karty pracy, karty stałego pobytu, świadectwa sanitarnego czy rozwiązanie kwestii płacenia podatków jest dla tysięcy młodych Polaków problemem nie do przebycia. Dlatego wydają swoje ciężko zarobione funty na firmy, które robią to za nich. Problem nie tyle tkwi w skomplikowanych procedurach biurokratycznych w Wielkiej Brytanii, ile w nieznajomości angielskiego. Według zgodnych ocen firm zatrudniających Polaków, aż 70 proc. nowo przybyłych nie zna angielskiego nawet w wersji elementarnej, czyli tak, by móc powiedzieć ticket, kupując bilet na przejazd metrem, czy bread, by kupić kawałek chleba.
Coraz więcej mamy w Londynie polskich firm usługowych: zakładów fryzjerskich, firm zakładających odbiorniki satelitarne umożliwiające oglądanie polskich stacji, salonów masażu, przychodni lekarskich i dentystycznych, laboratoriów analiz, a nawet firm pogrzebowych. Polak bez problemu odbierze cię z lotniska, przewiezie twoje rzeczy do nowego mieszkania czy wywiezie twoje śmieci. Są już też hurtownie z polskim wyposażeniem łazienek, a marka polskiej stolarki budowlanej jest już ugruntowana. Można też sobie zamówić polską suknię ślubną (panuje boom na małżeństwa między Polakami w Londynie), można bez trudu kupić polski środek na kaca, dostać od Polaka kredyt na zakup mieszkania w Wielkiej Brytanii lub w Polsce, kupić od Polaka samochód (nowy albo używany) czy zrobić tłumaczenie dokumentów w jednej z kilkunastu polskich firm.
Trzy emigracje
Tak naprawdę w Londynie ma się do czynienia nie z jedną, lecz z trzema polskimi emigracjami: wojenną, solidarnościową i unijną, czyli tą po 1 maja 2004 r. Stosunki między nimi są chłodne, a czasami wręcz wrogie. - Nikt nie lubi zmieniać swego sposobu myślenia, zwłaszcza nagle. Starzy nie mogą się pogodzić, że młodzi nie klękają przed nimi i nie mówią "jacy byliście cudowni". Ja im powtarzam, że jeżeli my się na nich nie otworzymy, ogromny dorobek najstarszego pokolenia, taki jak POSK, Instytut Sikorskiego czy domy parafialne, zostanie zmarnowany, a to byłby śmiertelny grzech. Zaczyna to do nich trafiać: w tej chwili 80 proc. wysiłku naszego związku jest skierowane na pomoc nowo przybyłym - mówi "Wprost" dr Jan Mokrzycki, przewodniczący Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii.
- Podziały są ewidentne, a wzajemne przenikanie poszczególnych fal emigracyjnych bardzo ograniczone. Co tu ukrywać: stara Polonia nas nienawidzi. Powierzenie zarządzania Klubem Orła Białego 30-letniej Magdalenie Harvey, mieszkającej w Londynie od ośmiu lat, było kolosalnym przełomem i sensacją na cały polski Londyn. Po raz pierwszy stara emigracja powierzyła młodej osobie coś, co sama wybudowała. Jesteśmy podzieleni, a jedyny moment, kiedy byliśmy razem, to był marsz po śmierci papieża - opowiada Danuta Michalska, menedżer w Klubie Orła Białego na Balham Broadway.
- Nie spotkałam się z tym, by ktoś ze starej emigracji pomógł Polakowi z nowej. To są dwa oddzielne światy. VII Polski Festiwal w Slough z ubiegłej niedzieli to impreza starej emigracji. Nowa ma własne - to kwitnące inicjatywy, może z dominacją kultury masowej, ale takie są najwyraźniej potrzeby. Jest sporo koncertów, są polskie kluby, takie jak Boulevard na Ealingu z polskimi nocami, Corks Wine Bar w centrum z polskimi wieczorami, jest sala w Shepherd`s Bush Empire, gdzie występowała Maryla Rodowicz i Manaam, czy Turnmills, gdzie można zobaczyć polskie zespoły hiphopowe. W ratuszu w Acton wystąpił na przykład zespół Ich Troje - wylicza Katarzyna Jaklewicz, naczelna tygodnika "Goniec Polski" z siedzibą na Ealingu. - Dawna Polonia gromadziła się wokół wartości i patriotyzmu, wolności ojczyzny. Wierzyła, że jest depozytariuszem najwyższych polskich wartości, że kiedyś wyzwoli kraj i triumfalnie przywiezie do niego owe wartości. Kraj jednak sam się wyzwolił, a ich wartości okazały się nikomu niepotrzebne. Stąd pewne rozgoryczenie. A dzisiejsi Polacy nie mają patriotycznych wzlotów - może dlatego, że ich ojczyzna jest wolna i normalna - dodaje ks. Krzysztof Wojcieszek z kościoła NMP Matki Kościoła na Ealingu.
Wspólnota bez liderów
To zaskakujące, ale wielka polska społeczność w Londynie nie dorobiła się jeszcze własnych liderów. Naturalną koleją losu są nimi przedsiębiorcy, zwłaszcza ci, którzy dają pracę Polakom. Są nimi też redaktorzy trzech polskich czasopism - "Polish Express", "Cooltura" i "Goniec Polski". Czwarte pismo, najstarszy "Dziennik Polski", nadal jest organem niemal wyłącznie starej emigracji i na jego łamach nietrudno znaleźć źle tłumioną niechęć pod adresem nowych. Pojawiają się też liderzy środowiskowi, na przykład niejaki Dziki (nielicznym znany jako Tomasz Likus). Ten niestrudzony obrońca fok, wespół z urodzonym w Anglii Markiem Sobieralskim, zasłynął wśród najmłodszych jako organizator koncertów polskich zespołów punkrockowych czy hiphopowych. Na co dzień pracuje jako kurier, rozwożąc do klientów banków karty kredytowe. Koncerty polskich artystów to jedne z niewielu imprez integracyjnych w Londynie. Istnieje niewątpliwie potrzeba zachowania własnej tożsamości w tak heterogenicznym żywiole jak Londyn, ale tylko niewielki odsetek naszych rodaków decyduje się szukać towarzystwa innych Polaków. Zresztą okazji mają do tego niewiele. Rok temu podjęto próbę otwarcia polskiej tancbudy w północnym Londynie (na 1000 osób), ale odzew był niewielki i firma szybko splajtowała. Teraz na Ealingu pewien Polak z córką i zięciem założyli klub U Taty, gdzie panuje typowo polska atmosfera, jest polskie jedzenie i oczywiście picie, a do tego imprezy rozrywkowe.
Większość Polaków odwiedza puby angielskie lub irlandzkie, a najbardziej znany był do niedawna )O`Neill`s przy stacji Earls Court. Ale londyńscy Irlandczycy przestraszyli się, że zostaną wyparci z ich bastionu przez Polaków i polskie noce się skończyły. Teraz didżej tego pubu ma wyraźny zakaz wypowiadania choćby słowa po polsku.
Polacy z najnowszej londyńskiej fali myślą o nowej organizacji, tym bardziej że zasłużony POSK ledwie sobie daje radę ze starymi Polakami, zaś MSZ-owski Polski Instytut Kultury ma inne zadania i możliwości. Na razie aktywniejsi Polacy gromadzą się wokół polskich czasopism i Radia Hey Now, ale nadaje ono wyłącznie przez Internet. Na wyjście w eter na razie nie ma pieniędzy. Polskie czasopisma są rozdawane za darmo - żyją z reklam. Obok swych normalnych funkcji stały się czymś w rodzaju polskich skrzynek kontaktowych. Po zamachach bombowych z 7 lipca redakcja "Cooltury" przekształciła się w infolinię dla osób poszukujących swoich krewnych i tych, które chciały wyrazić swój szok po ataku islamskich terrorystów. W ciągu trzech dni redaktorzy odebrali prawie 4 tys. telefonów. Z kolei "Polish Time" obok pracy redakcyjnej organizuje seminaria dla Polaków: a to jak uregulować swój status, a to jak płacić podatki w Polsce, a to jak znaleźć pracę czy mieszkanie. Przychodzą tłumy.
Londyńska szkoła polskości
Istnieje jednak w polskim Londynie miejsce, w którym spotykają się niemal wszyscy tamtejsi Polacy. To kościół: w niedzielę o 18.30, czyli pół godziny przed mszą, kościół na Ealingu jest wypełniony po brzegi. Kiedy msza się zaczyna, na dworze pozostaje jeszcze dwieście, trzysta osób. W środku widać prawie wyłącznie dwudziesto-, trzydziestolatków. Kościół na Ealingu prowadzą ojcowie marianie - proboszczem jest ks. Krzysztof Wojcieszek ze Szczecina, do niedawna pracujący w Górze Kalwarii. - Tam całe miasto było moje. Kiedy wyglądałem przez okno plebanii, wiedziałem, kto gdzie mieszka, czym się zajmuje. Tutaj nie wiem nawet, kim są ludzie przychodzący na mszę. Mieszkają nie tylko w okolicy, ale i w całym Londynie. Nikt nie wie nawet, ilu Polaków mieszka na Ealingu - 20 tysięcy czy może 40 tysięcy. Podziwiam ich: są młodzi, bez ojczyzny, bez ojca i matki, muszą sobie dawać radę w obcym, często wrogim świecie - opowiada ksiądz Wojcieszek. - Sami przychodzą do kościoła - żeby utwierdzić swoją tożsamość, żeby nie zginąć w tłumie. Przyjeżdżają po naukę języka, po pracę, pieniądze, a spotykają Boga, wiarę i Kościół - dodaje inny marianin, ks. Dariusz Kwiatkowski.
Nowe pokolenie Polaków w Londynie powinno być wyrzutem sumienia polskich polityków, bo nie potrafili zatrzymać ich w kraju. Jednocześnie jednak jest to pokolenie, które Polskę zmieni bardziej, niż się obecnym politykom śni. Bo poznało prawdziwą pracę, poznało sens wyrzeczeń, bo się uczy. I kiedy ci ludzie wrócą do Polski, nie nabiorą się na żadne gruszki na wierzbie, na żaden socjalizm o ludzkiej twarzy czy wysokie podatki. Londyn jest więc, paradoksalnie, dla wielu Polaków miejscem, gdzie uczą się być obywatelami Rzeczypospolitej.
WIELOPOLSKA LONDYŃSKA |
---|
|
MŁODZI POLACY W LONDYNIE |
---|
|
POLSCY LONDYŃCZYCY |
---|
|
POLSKA OFIARA |
---|
Trzy Polki zabił 7 lipca w Londynie 19-letni Jamajczyk. Urodził się w chrześcijańskiej rodzinie - na chrzcie dano mu francuskie imię Germaine. Pod wpływem kolegów z sąsiedztwa zaczął chodzić do meczetu i koranicznej szkoły, przeszedł na islam i przyjął imię Dżamal Szahid. "Dżamal" znaczy "pustynny statek", zaś "szahid" dosłownie oznacza "świadka", ale tego słowa używa się też w znaczeniu "męczennik". Nie była męczennicą 23-letnia Monika Suchocka spod Malborka, która w marcu obroniła dyplom Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Nie była męczennicą 29-letnia Karolina Glueck z Chorzowa, która przyjechała do Londynu do siostry bliźniaczki Magdy. Tam poznała swego narzeczonego Richarda, a 8 lipca miała wyjechać z nim na romantyczny weekend do Paryża. Nie była też męczennicą 43-letnia Anna Brandt, która pracowała jako sprzątaczka niedaleko Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. W dniu zamachu przyjechała do niej do Londynu córka Natalia. Nie zdążyła już zobaczyć matki. W autobusie linii 30 w pobliżu Tavistock Square 18-letni Hassie Husain, Brytyjczyk z pochodzącej z Pakistanu muzułmańskiej rodziny, usiłował zabić jeszcze co najmniej dwoje Polaków. 20-letnia Małgorzata Majewska z Brodnicy nie żyłaby, gdyby nie zasłonił jej swoim ciałem siedzący obok potężny Murzyn. Straciła przytomność, miała głęboką ranę lewej ręki (wypisano ją ze szpitala pięć dni po zamachu). 52-letni Tadeusz Gryglewicz, od lat mieszkający w Londynie, na krótko przed eksplozją przesiadł się do tylnej części autobusu. Na uszach miał słuchawki, więc podczas wybuchu nie pękły mu bębenki. Miał tylko drobne rany na ciele. W nowych zamachach 21 lipca nikomu nic się nie stało. Cało uszli również Polacy, chociaż jeden z wybuchów niebezpiecznie zbliżył się do polskiej strefy: stacja Shephard`s Bush jest dwa kroki od Ealingu, a w okolicy znajdują się uczęszczane przez Polaków puby i restauracje. (JP) |
Więcej możesz przeczytać w 30/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.