PiS proponuje program umiarkowanie szybkiej katastrofy Euro - nie, niskie stopy procentowe - tak, podatek liniowy - nie, zarżnąć klasę średnią - tak. Ulga rodzinna i mieszkanie dla każdego, prywatyzacja bez prywatyzacji... To najważniejsze elementy programu gospodarczego Prawa i Sprawiedliwości. Nazywa się bardzo ładnie: "Finanse publiczne. Rozwój przez zatrudnienie". Po lekturze tego dokumentu nasuwa się jednak nieodparty wniosek, że lepiej byłoby go nie realizować. Jego skutki dają się bowiem streścić jako "stagnacja wskutek chaosu i rozrzutności". Co przy tym równie istotne, jest on totalnie niezgodny z propozycjami Platformy Obywatelskiej. I to niezgodny w sprawach absolutnie fundamentalnych; pomysły PiS są znacznie bliższe rozwiązaniom proponowanym przez Wrzodaka i innych wybitnych ekonomistów LPR. Dlatego stworzenie wspólnego programu koalicji PO-PiS (czy też PiS-PO) wydaje się równie realne, co skonstruowanie podwodnej łodzi żaglowej. Kilka tygodni temu twórcy programu PiS zgromili (słusznie!) na łamach "Wprost" obecny rząd za doprowadzenie do gigantycznego, liczonego w setkach miliardów złotych, zadłużenia państwa. Ich program jest jednak w istocie receptą na dalsze powiększenie "dziury Belki".
Drukujemy złotówki
Do polityki monetarnej autorzy dokumentu odnoszą się w trzech miejscach. Pierwszy raz, kiedy stwierdzają, że "realne stopy procentowe są zbyt wysokie". Drugi raz, kiedy przestrzegają przed "przedwczesnym powiązaniem złotego z mechanizmem europejskiego węża walutowego w celu szybkiego wejścia do strefy euro, nieuzasadnionego sytuacją polskiej gospodarki i poziomem jej konwergencji do gospodarek państw strefy euro". Tłumacząc to zdanie na język polski, trzeba wyjaśnić, że "poziom konwergencji do gospodarek strefy euro" oznacza zredukowanie deficytu budżetowego do 3 proc. PKB, utrzymanie zadłużenia poniżej 60 proc. PKB i inflacji na poziomie zbliżonym do przeciętnego unijnego (jest to mniej niż 3 proc.). Jak to zalecenie PiS rozumieć - skoro w części krytycznej autorzy programu ganią SLD za zbyt duży deficyt budżetu i zadłużenie - przyznaję, nie wiem.
Jako lekarstwo PiS proponuje:
- obniżenie realnych stóp procentowych, co pobudzi wzrost gospodarczy, przyciągnie inwestycje bezpośrednie, spowoduje wzrost zatrudnienia, popytu wewnętrznego i przyrost bazy podatkowej,
- przeciwdziałanie aprecjacji złotego, czemu ma sprzyjać owo obniżenie realnych stóp procentowych,
- zrezygnowanie (i to jest to trzecie odniesienie do polityki monetarnej) z restrykcyjnego podejścia do likwidowania inflacji.
Lekarstwo jest zatem proste - i w dodatku takie samo jak proponuje LPR i Samoobrona - nie wchodźmy do strefy euro i obniżmy stopy procentowe. Jak to zrobić przy niezależnym NBP? I o ile obniżyć, skoro przy średniorocznej inflacji wynoszącej 3 proc. nominalna stopa NBP to 5 proc.? Jakie po owej obniżce będzie oprocentowanie lokat bankowych? I czy przy takich odsetkach (zmniejszonych dodatkowo o 20-procentowy "podatek Belki") będą chętni do oszczędzania? Czy rzeczywiście obniżenie stóp procentowych osłabi złotówkę (przecież w innym miejscu autorzy stwierdzają, że chcą przyciągać kapitał zagraniczny). I co to wreszcie znaczy "zrezygnowanie z restrykcyjnego likwidowania inflacji"? Co prawda, na to ostatnie pytanie można znaleźć cień odpowiedzi. W zamieszczonym rysunku, który pokazuje wspaniałe skutki programu PiS dla wzrostu PKB i spadku bezrobocia, można się także dopatrzyć, że inflacja z obecnych 3 proc. wzrosłaby w 2006 r. do 3,5 proc. i potem ustabilizowałaby się na tym poziomie. Stabilna inflacja przy spadających stopach i rosnącej podaży pieniądza jest jednak nowatorskim wkładem autorów w teorię ekonomii. Ponieważ na potwierdzenie tezy, że inflacja bardziej nie wzrośnie, mogą jedynie dać słowo honoru, ja daję im swoje, twierdząc, że jak się podaż pieniądza znacząco powiększa, to ceny rosną w tempie coraz szybszym.
Liniowy nie przejdzie
PiS obiecuje utrzymanie deficytu budżetu w ryzach, czyli na poziomie 30 mld zł. Bardzo słusznie, bo to jest owo zalecane przez unię (i teorię ekonomii) 3 proc. PKB. Jak to jednak chce zrobić? Nie wiadomo! O redukcji wydatków nie ma ani słowa (poza enigmatycznym stwierdzeniem, że trzeba je "odsztywnić"). PiS nie chce także podnosić podatków. O podatkach pośrednich (VAT i akcyza przysparzają budżetowi trzy czwarte dochodów!) nie ma w dokumencie ani słowa, a więc zapewne pozostaną bez zmian. Zmniejszą się natomiast (według deklaracji - o 6 mld zł, a według mojego szacunku - znacznie bardziej) dochody z PiT. Spadną też wskutek wprowadzenia ulgi zatrudnieniowej dochody z CIT.
Zmiany w podatku od dochodów osobistych przedstawione są bardzo ogólnikowo. Wiadomo tylko, że PiS mówi podatkowi liniowemu "kategoryczne nie", w zamian proponując dwie stawki podatkowe. Początkowo 18 proc. i 32 proc., a potem - od kiedy, nie wiadomo - 18 proc. i 28 proc. Przesunie się w górę - do jakiej granicy, nie wiadomo - także granica drugiego przedziału dochodowego. A właśnie w nie wyjaśnionych szczegółach tkwi diabeł. PiS bowiem dzieli ogół podatników na cztery grupy, z których trzy grupy zyskają, a jedna - straci. Tą jedyną grupą, która straci, są podatnicy z przedziału X-74 tys. zł, gdzie X jest nową granicą drugiego przedziału dochodowego. Praktycznie rzecz biorąc, są to ci, którzy zarabiają 4-5 tys. zł miesięcznie, czyli nasza mała klasa średnia. Ich stopa podatkowa wzrośnie o 2 punkty procentowe. W skrajnym wypadku da to wzrost podatku o 750 zł rocznie.
Jakie cele przyświecają autorom tej reformy? Czy idzie im o "sprawiedliwość społeczną"? Nie. Czy o pobudzenie inwestycji? Nie, bo zmiany dla najbogatszych będą słabo odczuwalne, a po kieszeni biją klasę średnią. Autorom programu PiS na pewno nie idzie też o zrównoważenie budżetu, bo "reforma" doprowadzi, co prawda, do ubytku jego dochodów, ale nie do uproszczenia systemu, bo jest równie zawiły jak obecnie.
PiS nie zamierza przywracać wygasłych ulg podatkowych, chce za to wprowadzić ulgę prorodzinną, zastępującą obecny dodatek rodzinny. Ma ona wynosić 50 zł przy jednym dziecku, 200 zł przy dwójce dzieci, 600 zł przy trójce i 1600 zł przy czwórce. Nieco dziwi, że ulgi te wypłacane byłyby bez względu na dochód rodziny. Przy 11 mln dzieci jest to dość kosztowne - zmniejszy przychody budżetu o 12 mld zł (a nie - jak zadeklarowano - o 6 mld), podczas gdy koszt obecnych zasiłków wypłacanych tylko dzieciom w rodzinach o dochodzie na osobę poniżej 504 zł jest dziesięciokrotnie niższy. A 12 mld zł to mniej więcej całość dochodów z CIT. I to przed zmianami. Tymczasem PiS chce te dochody zmniejszyć, ale nie przez obniżenie stawki, ale przez wprowadzenie ulgi zatrudnieniowej. Autorzy programu PiS proponują, by każdy przedsiębiorca, tworząc nowe miejsce pracy, otrzymywał w formie potrącenia od podatku CIT przez dwa lata co miesiąc 1000 zł. Ma to - zdaniem autorów - dać 50-procentowe obniżenie efektywnego podatku dochodowego od osób prawnych. Koszt zatem jest pewny (około 6 mld zł) i dość wysoki. Pewne jest także to, że faktyczne efekty będą mniejsze od oczekiwanych. Taka ulga, jak każda zresztą, tworzy bowiem nieskończoną liczbą sposobów na wyłudzenie pieniędzy. Można na przykład zwalniać, aby zatrudniać, lub tworzyć firmy pochodne i przesuwać do nich pracowników.
Budujemy nowy dom
O przekształceniach własnościowych w dokumencie programowym PiS nie mówi się dużo. Właściwie tylko tyle, że potępia się prywatyzację pojmowaną jako sprzedaż firm inwestorom zagranicznym oraz inwestorom strategicznym. Wynika z tego, że będzie się prywatyzować, ale pod warunkiem że weźmie w tym udział inwestor krajowy, który w dodatku zobowiąże się, iż kupi niewielki ułamek wartości firmy. Po co miałby go kupować? - tego, niestety, partia szykująca się do przejęcia władzy nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia też, jak po zastosowaniu takiej metody prywatyzacji zamierza osiągać przychody w wysokości 7-10 mld zł rocznie. O tym, że prywatyzacja de facto zostanie wstrzymana, świadczy także jedno dziwne zdanie. Autorzy programu PiS napisali bowiem o "zbudowaniu 3 mln nowych mieszkań (...), (co) zostanie sfinansowane poprzez przychody z dywidendy do budżetu państwa, szacowane na 1,5 do 2,5 mld zł rocznie". Trudno zgadnąć, o jakie przychody tu chodzi. Jeżeli istniejące, to przy wielkim deficycie chyba je już wydawano, a jeśli nowe, to skąd się wezmą? Chyba że PiS zamierza coś znacjonalizować. Czepiać się jednak nie wypada, bo 3 mln mieszkań to 30 proc. obecnego ich stanu - liczba imponująca.
Widać czarno!
Prawo i Sprawiedliwość samodzielnie wyborów nie wygra. Jedyną szansę sprawowania władzy ma w koalicji z Platformą Obywatelską. A jeśli tak, to powinno raczej poszukiwać takich rozwiązań programowych, które mogłyby się stać podstawą wspólnego rządzenia. Takie postępowanie przyciągnęło do obu partii dodatkowy elektorat. Sytuacja odwrotna, w której wyborca widzi, że jedyni możliwi koalicjanci nie zgadzają się w niczym, spowoduje, że do urny nie pójdzie albo zagłosuje na kogoś innego. A wtedy obu partiom razem wziętym może zabraknąć większości w Sejmie. Co wtedy zrobią? Dokooptują kogoś trzeciego? W największej zgodzie z programem gospdoarczym PiS są poglądy "ekonomiczne" LPR i Samoobrony. W nich, mam nadzieję, prezes Kaczyński sojuszników nie szuka; chyba że stoi na czele Prawa i Socjalizmu, a nie Prawa i Sprawiedliwości.
Do polityki monetarnej autorzy dokumentu odnoszą się w trzech miejscach. Pierwszy raz, kiedy stwierdzają, że "realne stopy procentowe są zbyt wysokie". Drugi raz, kiedy przestrzegają przed "przedwczesnym powiązaniem złotego z mechanizmem europejskiego węża walutowego w celu szybkiego wejścia do strefy euro, nieuzasadnionego sytuacją polskiej gospodarki i poziomem jej konwergencji do gospodarek państw strefy euro". Tłumacząc to zdanie na język polski, trzeba wyjaśnić, że "poziom konwergencji do gospodarek strefy euro" oznacza zredukowanie deficytu budżetowego do 3 proc. PKB, utrzymanie zadłużenia poniżej 60 proc. PKB i inflacji na poziomie zbliżonym do przeciętnego unijnego (jest to mniej niż 3 proc.). Jak to zalecenie PiS rozumieć - skoro w części krytycznej autorzy programu ganią SLD za zbyt duży deficyt budżetu i zadłużenie - przyznaję, nie wiem.
Jako lekarstwo PiS proponuje:
- obniżenie realnych stóp procentowych, co pobudzi wzrost gospodarczy, przyciągnie inwestycje bezpośrednie, spowoduje wzrost zatrudnienia, popytu wewnętrznego i przyrost bazy podatkowej,
- przeciwdziałanie aprecjacji złotego, czemu ma sprzyjać owo obniżenie realnych stóp procentowych,
- zrezygnowanie (i to jest to trzecie odniesienie do polityki monetarnej) z restrykcyjnego podejścia do likwidowania inflacji.
Lekarstwo jest zatem proste - i w dodatku takie samo jak proponuje LPR i Samoobrona - nie wchodźmy do strefy euro i obniżmy stopy procentowe. Jak to zrobić przy niezależnym NBP? I o ile obniżyć, skoro przy średniorocznej inflacji wynoszącej 3 proc. nominalna stopa NBP to 5 proc.? Jakie po owej obniżce będzie oprocentowanie lokat bankowych? I czy przy takich odsetkach (zmniejszonych dodatkowo o 20-procentowy "podatek Belki") będą chętni do oszczędzania? Czy rzeczywiście obniżenie stóp procentowych osłabi złotówkę (przecież w innym miejscu autorzy stwierdzają, że chcą przyciągać kapitał zagraniczny). I co to wreszcie znaczy "zrezygnowanie z restrykcyjnego likwidowania inflacji"? Co prawda, na to ostatnie pytanie można znaleźć cień odpowiedzi. W zamieszczonym rysunku, który pokazuje wspaniałe skutki programu PiS dla wzrostu PKB i spadku bezrobocia, można się także dopatrzyć, że inflacja z obecnych 3 proc. wzrosłaby w 2006 r. do 3,5 proc. i potem ustabilizowałaby się na tym poziomie. Stabilna inflacja przy spadających stopach i rosnącej podaży pieniądza jest jednak nowatorskim wkładem autorów w teorię ekonomii. Ponieważ na potwierdzenie tezy, że inflacja bardziej nie wzrośnie, mogą jedynie dać słowo honoru, ja daję im swoje, twierdząc, że jak się podaż pieniądza znacząco powiększa, to ceny rosną w tempie coraz szybszym.
Liniowy nie przejdzie
PiS obiecuje utrzymanie deficytu budżetu w ryzach, czyli na poziomie 30 mld zł. Bardzo słusznie, bo to jest owo zalecane przez unię (i teorię ekonomii) 3 proc. PKB. Jak to jednak chce zrobić? Nie wiadomo! O redukcji wydatków nie ma ani słowa (poza enigmatycznym stwierdzeniem, że trzeba je "odsztywnić"). PiS nie chce także podnosić podatków. O podatkach pośrednich (VAT i akcyza przysparzają budżetowi trzy czwarte dochodów!) nie ma w dokumencie ani słowa, a więc zapewne pozostaną bez zmian. Zmniejszą się natomiast (według deklaracji - o 6 mld zł, a według mojego szacunku - znacznie bardziej) dochody z PiT. Spadną też wskutek wprowadzenia ulgi zatrudnieniowej dochody z CIT.
Zmiany w podatku od dochodów osobistych przedstawione są bardzo ogólnikowo. Wiadomo tylko, że PiS mówi podatkowi liniowemu "kategoryczne nie", w zamian proponując dwie stawki podatkowe. Początkowo 18 proc. i 32 proc., a potem - od kiedy, nie wiadomo - 18 proc. i 28 proc. Przesunie się w górę - do jakiej granicy, nie wiadomo - także granica drugiego przedziału dochodowego. A właśnie w nie wyjaśnionych szczegółach tkwi diabeł. PiS bowiem dzieli ogół podatników na cztery grupy, z których trzy grupy zyskają, a jedna - straci. Tą jedyną grupą, która straci, są podatnicy z przedziału X-74 tys. zł, gdzie X jest nową granicą drugiego przedziału dochodowego. Praktycznie rzecz biorąc, są to ci, którzy zarabiają 4-5 tys. zł miesięcznie, czyli nasza mała klasa średnia. Ich stopa podatkowa wzrośnie o 2 punkty procentowe. W skrajnym wypadku da to wzrost podatku o 750 zł rocznie.
Jakie cele przyświecają autorom tej reformy? Czy idzie im o "sprawiedliwość społeczną"? Nie. Czy o pobudzenie inwestycji? Nie, bo zmiany dla najbogatszych będą słabo odczuwalne, a po kieszeni biją klasę średnią. Autorom programu PiS na pewno nie idzie też o zrównoważenie budżetu, bo "reforma" doprowadzi, co prawda, do ubytku jego dochodów, ale nie do uproszczenia systemu, bo jest równie zawiły jak obecnie.
PiS nie zamierza przywracać wygasłych ulg podatkowych, chce za to wprowadzić ulgę prorodzinną, zastępującą obecny dodatek rodzinny. Ma ona wynosić 50 zł przy jednym dziecku, 200 zł przy dwójce dzieci, 600 zł przy trójce i 1600 zł przy czwórce. Nieco dziwi, że ulgi te wypłacane byłyby bez względu na dochód rodziny. Przy 11 mln dzieci jest to dość kosztowne - zmniejszy przychody budżetu o 12 mld zł (a nie - jak zadeklarowano - o 6 mld), podczas gdy koszt obecnych zasiłków wypłacanych tylko dzieciom w rodzinach o dochodzie na osobę poniżej 504 zł jest dziesięciokrotnie niższy. A 12 mld zł to mniej więcej całość dochodów z CIT. I to przed zmianami. Tymczasem PiS chce te dochody zmniejszyć, ale nie przez obniżenie stawki, ale przez wprowadzenie ulgi zatrudnieniowej. Autorzy programu PiS proponują, by każdy przedsiębiorca, tworząc nowe miejsce pracy, otrzymywał w formie potrącenia od podatku CIT przez dwa lata co miesiąc 1000 zł. Ma to - zdaniem autorów - dać 50-procentowe obniżenie efektywnego podatku dochodowego od osób prawnych. Koszt zatem jest pewny (około 6 mld zł) i dość wysoki. Pewne jest także to, że faktyczne efekty będą mniejsze od oczekiwanych. Taka ulga, jak każda zresztą, tworzy bowiem nieskończoną liczbą sposobów na wyłudzenie pieniędzy. Można na przykład zwalniać, aby zatrudniać, lub tworzyć firmy pochodne i przesuwać do nich pracowników.
Budujemy nowy dom
O przekształceniach własnościowych w dokumencie programowym PiS nie mówi się dużo. Właściwie tylko tyle, że potępia się prywatyzację pojmowaną jako sprzedaż firm inwestorom zagranicznym oraz inwestorom strategicznym. Wynika z tego, że będzie się prywatyzować, ale pod warunkiem że weźmie w tym udział inwestor krajowy, który w dodatku zobowiąże się, iż kupi niewielki ułamek wartości firmy. Po co miałby go kupować? - tego, niestety, partia szykująca się do przejęcia władzy nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia też, jak po zastosowaniu takiej metody prywatyzacji zamierza osiągać przychody w wysokości 7-10 mld zł rocznie. O tym, że prywatyzacja de facto zostanie wstrzymana, świadczy także jedno dziwne zdanie. Autorzy programu PiS napisali bowiem o "zbudowaniu 3 mln nowych mieszkań (...), (co) zostanie sfinansowane poprzez przychody z dywidendy do budżetu państwa, szacowane na 1,5 do 2,5 mld zł rocznie". Trudno zgadnąć, o jakie przychody tu chodzi. Jeżeli istniejące, to przy wielkim deficycie chyba je już wydawano, a jeśli nowe, to skąd się wezmą? Chyba że PiS zamierza coś znacjonalizować. Czepiać się jednak nie wypada, bo 3 mln mieszkań to 30 proc. obecnego ich stanu - liczba imponująca.
Widać czarno!
Prawo i Sprawiedliwość samodzielnie wyborów nie wygra. Jedyną szansę sprawowania władzy ma w koalicji z Platformą Obywatelską. A jeśli tak, to powinno raczej poszukiwać takich rozwiązań programowych, które mogłyby się stać podstawą wspólnego rządzenia. Takie postępowanie przyciągnęło do obu partii dodatkowy elektorat. Sytuacja odwrotna, w której wyborca widzi, że jedyni możliwi koalicjanci nie zgadzają się w niczym, spowoduje, że do urny nie pójdzie albo zagłosuje na kogoś innego. A wtedy obu partiom razem wziętym może zabraknąć większości w Sejmie. Co wtedy zrobią? Dokooptują kogoś trzeciego? W największej zgodzie z programem gospdoarczym PiS są poglądy "ekonomiczne" LPR i Samoobrony. W nich, mam nadzieję, prezes Kaczyński sojuszników nie szuka; chyba że stoi na czele Prawa i Socjalizmu, a nie Prawa i Sprawiedliwości.
PiS Z EKONOMIĄ Eksperci gospodarczy PiS |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 30/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.