10 miejsc, które musisz zobaczyć: Budrewicz odkrywa Tuwę Ustalenie, czy Tuwa naprawdę istnieje, stwarza trudności. Gdy z ciekawości pytam, otrzymuję takie odpowiedzi: "Wiadomo, to miasto gdzie wyrabiają samowary"; "To państewko na Pacyfiku", "Może to jedna z nowych gwiazd?". Szczęśliwie nikt nie twierdził, że to rodowa siedziba Juliana Tuwima... Wyjątkowi erudyci przypominali sobie, że pierwsze na świecie znaczki pocztowe ukazały się w azjatyckiej Tuwie. Tylko istni mędrcy słyszeli coś o pisarzu Ferdynandzie Antonim Ossendowskim, który gdzieś w okolicach Mongolii, a więc i Tuwy, krążył. Że gdzieś tam doszło do jego spotkania z legendarnym baronem Ungernem.
Niech owaa ma cię w swojej opiece!
Do Tuwy poleciałem samolotem. Ląduje się w mieście Kyzył - stolicy dawnego Urianhaju, a obecnej Tuwy, czyli autonomicznej republiki Federacji Rosyjskiej. Kraj ma obszar połowy Polski, ale żyje tam nie więcej ludzi niż w dużej dzielnicy Warszawy: około 300 tysięcy. Gdzieś tu, po spotkaniu z rzeką Bij-Chem, bierze początek Ulug-Chem, czyli wielki Jenisej, a nad nim stoi obelisk oznaczający środek Azji. Ten środek ustalił w 1910 r. angielski uczony i odkrywca Alexander Carruhers. Brzmi to dumnie, więc mało kto się przejmuje, że do miana centrum kontynentu przyznaje się tuzin innych miejsc między Uralem a Japonią. Tak czy inaczej, fotografia na tle obelisku upamiętniającego środek Azji jest obowiązkowa. Bez niej czułbym się jak bez paszportu.
Tuwa jest krajem przyjaznym ludziom i nikt tu nikomu nie zamierza dokuczać. Niczego się dzisiaj tu nie ukrywa, nawet szamańskich tradycji. Pokazuje się liczne miejsca duchów opiekuńczych - owaa. Przeważnie są to kopce kamieni lub drzewa obwieszone paskami różnokolorowego materiału. Zaprasza się w Góry Sajańskie, na obszerne połoniny pełne owiec, kóz, jaków, wielbłądów, a także pasących się marałów - jeleni o imponującym porożu. Po wyżynach galopują jeźdźcy na koniach; przeważnie chłopcy nigdy nie uczeni konnej jazdy, dosiadający wierzchowców na oklep.
Korytarz Hunów
Na stołecznych ulicach oraz w mniejszych miastach i osadach słyszy się język tuwiński, rzadziej rosyjski. Tuwa jest bodaj jedyną republiką w Federacji Rosyjskiej, gdzie tubylcy stanowią większość ludności. Zadziwiające, w jak wielkim stopniu zachowali od VII wieku swoją odrębność. A historię mieli dramatyczną. Rządzili nimi kolejni najeźdźcy: Ujgurzy, Kirgizi, Mongołowie, Chińczycy. Przeciw tym ostatnim wybuchło kilka krwawych powstań, a jedno z nich trwało aż dwadzieścia lat (1864-1884).
Po wizycie w Tuwie przed kilkunastu laty pisałem: "Trudne i niebezpieczne było życie w kraju stanowiącym korytarz Hunów, potem obszar ścierających się wpływów Rosji i Chin. Kraju feudałów i pasterzy, Nojonów i Aratów. Władza chińsko-mandżurska skończyła się w roku 1912. Pomogła w tym Rosja, która po dwóch latach objęła protektorat nad niepodległym państwem, a później (w 1921 r.) zaanektowała całe terytorium pod nazwą Tuwińskiej Republiki Ludowej, przekształconej 70 lat później w republikę o przymiotniku `autonomiczna`. I choć Moskwa trzymała dłoń na semipaństewku, mieszkańcy gór i wyżyn na granicy Mongolii pozostawali wierni tradycji i zachowywali suwerenność myślenia. W 1992 r. powitali u siebie Dalajlamę, traktując go jak głowę państwa tybetańskiego i podkreślając duchową z nim łączność; w czasie wizyty Dalajlama poświęcił nową flagę republiki Tuwy".
Plac Lenina Pasterza
Centrum stolicy, gdzie wznosi się budynek teatru, nosi nazwę placu Arata (pasterza), a nie - jak do niedawna - placu Lenina. Stamtąd wieczorami grupki młodzieży zmierzają nad brzeg Jeniseju. Nikomu nie przeszkadzają unoszące się nad głowami czarne ptaki - podobno gatunek małych sępów. Przy obelisku odbywa się rytuał fotografowania. Niemal wszyscy noszą teraz z sobą komórkowe telefony. Przybyło też samochodów osobowych; gdy byłem tu pierwszy raz, na jezdniach panowała zupełna pustka, więc ze zdumieniem oglądałem scenę czołowego zderzenia dwóch bardzo powoli jadących aut.
Ważne w życiu 70-tysięcznego Kyzyłu, zwłaszcza jego młodego pokolenia, są odwiedziny w internetowch kawiarenkach. Działa tam też sporo restauracji i kawiarń. Sklepy są pełne towarów zachodniego pochodzenia. Oczywiście działają bankomaty. Słyszy się często język angielski, nauczany w wielu tuwińskich szkołach. Tuwa ma własny program telewizyjny i radiowy, dzięki czemu wszyscy mogą oglądać reklamy Coca-Coli i słuchać prezydenta republiki Szerig-ooł Oorżaka. Dzięki mediom popularne są zespoły kultywujące narodową sztukę gardłowego śpiewu.
Rzadko namawiam do odwiedzania muzeów, ale Kyzył będzie wyjątkiem. Bo zbiór zgromadzonych w muzeum narodowym starych fotografii jest wręcz niewiarygodny: ludzie w skórach i futrach, człowiek trzymany w dybach, nauka pisania na tabliczkach wysmarowanych zwierzęcym tłuszczem (papieru nie było), odrąbane przez Chińczyków i osadzone na żerdziach głowy, pierwszy samolot na niebie i tłumy osłupiałych gapiów.
Przed laty pytałem w Kyzyle, czy istnieje szansa na rozmowę z jakimś szamanem. Nie udało się. Dziś w każdym kożunie (województwie) działają szamani, niekiedy kobiety. To już element tuwińskiego folkloru: mówi się, że ci ludzie są w stałym kontakcie z duchami, że nauczają, jak należy żyć, udzielają porad medycznych. Gdy słyszy się gdzieś z oddali rytmiczne uderzenia bębna, można się domyślać trwającego właśnie szamańskiego seansu. Animizm, totemizm, a nawet fetyszyzm zawsze były tolerowane, a teraz są wielce wpływowe w kraju na pograniczu kultur i politycznych stref.
Byle nie araga!
Polecam wyprawę na mongolskie pogranicze. Droga, którą się jedzie, jest jak koryto wyschniętej rzeki. Dokoła brzozy, modrzewie, syberyjskie limby. A dalej i wyżej - tajga, tundra wysokogórska. Przez drogę przebiegają stadka owiec o czarnych pyszczkach. Czasem melduje się tabun koni lub pojedynczy jeździec. Praży słońce, pada deszcz lub grad, w perspektywie kręci się mała trąba powietrzna. Nadlatują ptaki, zapowiadając bliskość ludzkich siedzib. Wreszcie, blisko granicznej rzeki Naryn, pierwsze jurty i trawy: długie, smagane przez wiatr.
Wchodząc na pograniczu do brezentowej jurty, myślałem tylko, czy gościnni czabani (pasterze) nie każą mi pić aragi, czyli miejscowego kumysu, i jeść baranich flaków. Na szczęście do tego nie doszło. Usiedliśmy na niskich krzesełkach i słuchałem opowieści o sukcesach i kłopotach, o ciągłych zmianach pogody, o tym, jak do pobliskiej jurty zszedł z gór niedźwiedź i porwał barana. W tym czasie przez rozległe pastwisko galopowały konie z dosiadającymi ich chłopakami o ciemnej skórze. Raz po raz któryś z jeźdźców rzucał lasso na niepokornego rumaka. Czułem się jak w Teksasie. A potem odjechaliśmy w konnej honorowej asyście. I tak jest w Tuwie wszędzie - ciekawie i serdecznie. W każdym z pięciu tuwińskich miast, w dziesiątkach tuzinów wsi, osad i jurt. Także w rzadkich wioskach starowierców, np. w Erżeju, gdzie wszyscy mają białą skórę i włosy blond. Trzeba wyjątkowego trafu, by gdzieś blisko mongolskiej granicy dostrzec posępne twarze przemytników, byś może ludzi narkobiznesu. Tych lepiej omijać szerokim łukiem.
Jak dotrzeć do Tuwy? To proste jak transsyberyjska linia kolejowa: pociągiem do Moskwy, stamtąd pociągiem do Abakanu (trzy i pół doby), potem już tylko jakieś pięćset kilometrów autobusem do Kyzyłu. Kto bardziej ceni czas niż pieniądze, może lecieć samolotem - bilet z Moskwy do Tuwy kosztuje około 1000 zł.
Do Tuwy poleciałem samolotem. Ląduje się w mieście Kyzył - stolicy dawnego Urianhaju, a obecnej Tuwy, czyli autonomicznej republiki Federacji Rosyjskiej. Kraj ma obszar połowy Polski, ale żyje tam nie więcej ludzi niż w dużej dzielnicy Warszawy: około 300 tysięcy. Gdzieś tu, po spotkaniu z rzeką Bij-Chem, bierze początek Ulug-Chem, czyli wielki Jenisej, a nad nim stoi obelisk oznaczający środek Azji. Ten środek ustalił w 1910 r. angielski uczony i odkrywca Alexander Carruhers. Brzmi to dumnie, więc mało kto się przejmuje, że do miana centrum kontynentu przyznaje się tuzin innych miejsc między Uralem a Japonią. Tak czy inaczej, fotografia na tle obelisku upamiętniającego środek Azji jest obowiązkowa. Bez niej czułbym się jak bez paszportu.
Tuwa jest krajem przyjaznym ludziom i nikt tu nikomu nie zamierza dokuczać. Niczego się dzisiaj tu nie ukrywa, nawet szamańskich tradycji. Pokazuje się liczne miejsca duchów opiekuńczych - owaa. Przeważnie są to kopce kamieni lub drzewa obwieszone paskami różnokolorowego materiału. Zaprasza się w Góry Sajańskie, na obszerne połoniny pełne owiec, kóz, jaków, wielbłądów, a także pasących się marałów - jeleni o imponującym porożu. Po wyżynach galopują jeźdźcy na koniach; przeważnie chłopcy nigdy nie uczeni konnej jazdy, dosiadający wierzchowców na oklep.
Korytarz Hunów
Na stołecznych ulicach oraz w mniejszych miastach i osadach słyszy się język tuwiński, rzadziej rosyjski. Tuwa jest bodaj jedyną republiką w Federacji Rosyjskiej, gdzie tubylcy stanowią większość ludności. Zadziwiające, w jak wielkim stopniu zachowali od VII wieku swoją odrębność. A historię mieli dramatyczną. Rządzili nimi kolejni najeźdźcy: Ujgurzy, Kirgizi, Mongołowie, Chińczycy. Przeciw tym ostatnim wybuchło kilka krwawych powstań, a jedno z nich trwało aż dwadzieścia lat (1864-1884).
Po wizycie w Tuwie przed kilkunastu laty pisałem: "Trudne i niebezpieczne było życie w kraju stanowiącym korytarz Hunów, potem obszar ścierających się wpływów Rosji i Chin. Kraju feudałów i pasterzy, Nojonów i Aratów. Władza chińsko-mandżurska skończyła się w roku 1912. Pomogła w tym Rosja, która po dwóch latach objęła protektorat nad niepodległym państwem, a później (w 1921 r.) zaanektowała całe terytorium pod nazwą Tuwińskiej Republiki Ludowej, przekształconej 70 lat później w republikę o przymiotniku `autonomiczna`. I choć Moskwa trzymała dłoń na semipaństewku, mieszkańcy gór i wyżyn na granicy Mongolii pozostawali wierni tradycji i zachowywali suwerenność myślenia. W 1992 r. powitali u siebie Dalajlamę, traktując go jak głowę państwa tybetańskiego i podkreślając duchową z nim łączność; w czasie wizyty Dalajlama poświęcił nową flagę republiki Tuwy".
Plac Lenina Pasterza
Centrum stolicy, gdzie wznosi się budynek teatru, nosi nazwę placu Arata (pasterza), a nie - jak do niedawna - placu Lenina. Stamtąd wieczorami grupki młodzieży zmierzają nad brzeg Jeniseju. Nikomu nie przeszkadzają unoszące się nad głowami czarne ptaki - podobno gatunek małych sępów. Przy obelisku odbywa się rytuał fotografowania. Niemal wszyscy noszą teraz z sobą komórkowe telefony. Przybyło też samochodów osobowych; gdy byłem tu pierwszy raz, na jezdniach panowała zupełna pustka, więc ze zdumieniem oglądałem scenę czołowego zderzenia dwóch bardzo powoli jadących aut.
Ważne w życiu 70-tysięcznego Kyzyłu, zwłaszcza jego młodego pokolenia, są odwiedziny w internetowch kawiarenkach. Działa tam też sporo restauracji i kawiarń. Sklepy są pełne towarów zachodniego pochodzenia. Oczywiście działają bankomaty. Słyszy się często język angielski, nauczany w wielu tuwińskich szkołach. Tuwa ma własny program telewizyjny i radiowy, dzięki czemu wszyscy mogą oglądać reklamy Coca-Coli i słuchać prezydenta republiki Szerig-ooł Oorżaka. Dzięki mediom popularne są zespoły kultywujące narodową sztukę gardłowego śpiewu.
Rzadko namawiam do odwiedzania muzeów, ale Kyzył będzie wyjątkiem. Bo zbiór zgromadzonych w muzeum narodowym starych fotografii jest wręcz niewiarygodny: ludzie w skórach i futrach, człowiek trzymany w dybach, nauka pisania na tabliczkach wysmarowanych zwierzęcym tłuszczem (papieru nie było), odrąbane przez Chińczyków i osadzone na żerdziach głowy, pierwszy samolot na niebie i tłumy osłupiałych gapiów.
Przed laty pytałem w Kyzyle, czy istnieje szansa na rozmowę z jakimś szamanem. Nie udało się. Dziś w każdym kożunie (województwie) działają szamani, niekiedy kobiety. To już element tuwińskiego folkloru: mówi się, że ci ludzie są w stałym kontakcie z duchami, że nauczają, jak należy żyć, udzielają porad medycznych. Gdy słyszy się gdzieś z oddali rytmiczne uderzenia bębna, można się domyślać trwającego właśnie szamańskiego seansu. Animizm, totemizm, a nawet fetyszyzm zawsze były tolerowane, a teraz są wielce wpływowe w kraju na pograniczu kultur i politycznych stref.
Byle nie araga!
Polecam wyprawę na mongolskie pogranicze. Droga, którą się jedzie, jest jak koryto wyschniętej rzeki. Dokoła brzozy, modrzewie, syberyjskie limby. A dalej i wyżej - tajga, tundra wysokogórska. Przez drogę przebiegają stadka owiec o czarnych pyszczkach. Czasem melduje się tabun koni lub pojedynczy jeździec. Praży słońce, pada deszcz lub grad, w perspektywie kręci się mała trąba powietrzna. Nadlatują ptaki, zapowiadając bliskość ludzkich siedzib. Wreszcie, blisko granicznej rzeki Naryn, pierwsze jurty i trawy: długie, smagane przez wiatr.
Wchodząc na pograniczu do brezentowej jurty, myślałem tylko, czy gościnni czabani (pasterze) nie każą mi pić aragi, czyli miejscowego kumysu, i jeść baranich flaków. Na szczęście do tego nie doszło. Usiedliśmy na niskich krzesełkach i słuchałem opowieści o sukcesach i kłopotach, o ciągłych zmianach pogody, o tym, jak do pobliskiej jurty zszedł z gór niedźwiedź i porwał barana. W tym czasie przez rozległe pastwisko galopowały konie z dosiadającymi ich chłopakami o ciemnej skórze. Raz po raz któryś z jeźdźców rzucał lasso na niepokornego rumaka. Czułem się jak w Teksasie. A potem odjechaliśmy w konnej honorowej asyście. I tak jest w Tuwie wszędzie - ciekawie i serdecznie. W każdym z pięciu tuwińskich miast, w dziesiątkach tuzinów wsi, osad i jurt. Także w rzadkich wioskach starowierców, np. w Erżeju, gdzie wszyscy mają białą skórę i włosy blond. Trzeba wyjątkowego trafu, by gdzieś blisko mongolskiej granicy dostrzec posępne twarze przemytników, byś może ludzi narkobiznesu. Tych lepiej omijać szerokim łukiem.
Jak dotrzeć do Tuwy? To proste jak transsyberyjska linia kolejowa: pociągiem do Moskwy, stamtąd pociągiem do Abakanu (trzy i pół doby), potem już tylko jakieś pięćset kilometrów autobusem do Kyzyłu. Kto bardziej ceni czas niż pieniądze, może lecieć samolotem - bilet z Moskwy do Tuwy kosztuje około 1000 zł.
Więcej możesz przeczytać w 30/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.