Dzień bez notowań, rankingów czy list przebojów jest dniem straconym Żyjemy w epoce, w której życiem medialnym zawładnęła statystyka. Każdy dzień bez notowań, rankingów czy list przebojów jest dniem straconym. Od czasu gdy pewien amerykański naukowiec dzięki badaniom statystycznym udowodnił, że studentki z szerszym tyłkiem lepiej zdają egzaminy (a więc są bardziej inteligentne) niż te z tyłkami nieco mniejszymi, uznałem, że wszelka statystyka to rzecz wybitnie podejrzana i że dzięki niej można udowodnić każdą bzdurę.
Dawniej jak ktoś był "notowany", to oznaczało to tyle, że siedział w pierdlu. Dziś jak polityk nie jest "notowany", to znaczy, że się nie liczy. Notowania - na szczęście - dotyczą nie tylko polityków. W lipcowym numerze krajowego wydania miesięcznika "Forbes" opublikowana została "Lista gwiazd polskiego show-biznesu". Lista zawiera sto niekoniecznie znanych nazwisk z sumami honorariów, które za ich wynajęcie trzeba zapłacić. Dawno czegoś tak głupiego nie czytałem. Każda lista to jakieś uproszczenie, ale lista sporządzona przez "Forbesa" to zwykła lipa.
Lista jest do kitu, bo twórcy nieszczęsnej listy wyłączyli z niej muzyków. To tak, jakby robiąc ranking bokserów, wyłączyć tych wszystkich, którzy walczą w wadze ciężkiej, a zostawić tylko tych, którzy biją się w koguciej. W efekcie na liście nie ma ani popularnej Mandaryny, ani Roberta Gawlińskiego, ani Kazika Staszewskiego. Są za to zapowiadacze pogody, dziennikarze sportowi czy trzeciorzędni aktorzy z głupawych seriali. Do wykreślenia muzyków "Forbes" się jednak przyznaje wstydliwie małym druczkiem pod koniec tekstu.
"Forbes" wywalił też z show-biznesu kabareciarzy, do czego się nie przyznaje. To tak, jakby wykreślić nawet tych z wagi koguciej i zostawić tylko tych, co walczą w wadze muszej. W rankingu nie ma ani bardzo popularnego Marcina Dańca, ani Jerzego Kryszaka, ani Grzegorza Halamy czy Ireneusza Krosnego. Nie ma najbardziej topowych obecnie kabareciarzy, takich jak Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju czy Michał i Marcin Wójcikowie z Ani Mru-Mru. Na liście pisma są za to Magdalena Strużyńska i Joanna Jabłczyńska. Zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, co to za kobiety. Jak znam życie, pewnie grają w jakimś gównianym serialu, ale na Boga, one nie funkcjonują w branży! Tymczasem zdaniem "Forbesa" za Strużyńską trzeba zabulić osiem patoli, a Jabłczyńską można sobie zamówić za tauzena mniej. "Forbes" wykreślił też z show-biznesu didżejów. Na liście nie ma ani old school prezenterów, takich jak Marek Niedźwiecki, Hirek Wrona czy Marek Sierocki, ani nikogo z bardzo znanych młodych, na przykład Dj Adamusa. Nie ma też tych, którzy zwykle zarabiają najwięcej, czyli twórców przebojów, na przykład Jacka Cygana.
Autorzy listy wymyślili sobie, że podzwonią po agencjach zajmujących się organizacją imprez i spytają, ile kasy trzeba by zapłacić znanej osobie za pojawienie się na bankiecie firmy. Drugim pomysłem na układanie listy była analiza artykułów na temat danej osoby w tzw. prasie kolorowej i przeliczenie tego na koszt powierzchni reklamowej. Obie te metody są fałszywe, gdyż nie dają szans na sporządzenie uczciwej
i sensownej listy. Na Zachodzie listy takie robi się na podstawie rocznych zarobków gwiazd. Ceny podawane przez agencje są to przeważnie tzw. ceny wywoławcze. W rzeczywistości można zamówić każdego wykonawcę o wiele taniej. Sumy podawane przez "Forbesa" to są więc w wielu wypadkach marzenia sław o wypłacie. Co z tego, że ktoś chce 10 tys. zł za swój występ, jak dawno nikt mu tyle nie dał. Z kolei opieranie listy na artykułach prasy kolorowej to wielkie ryzyko. Prasa ta często podnieca się osobnikami, którzy w realnym show-biznesie nic nie znaczą.
Kto przy zdrowych zmysłach zapłaci za pojawienie się na bankiecie Alicji Bachledy-Curuś 15 tys. zł?! Ta miła dziewczyna, którą pamiętamy jedynie z roli Zosi w "Panu Tadeuszu" Wajdy, praktycznie w prawdziwym show-biznesie nie funkcjonuje. Tuż po filmie próbowano zrobić z niej gwiazdę estrady, ale jej kariera muzyczna się załamała, nie udało się Alicji wylansować żadnego przeboju, od dawna nie słyszałem o żadnym jej koncercie. Tymczasem na liście "Forbesa" Alicja zajmuje 27. miejsce! Takich kuriozów jest na liście pisma więcej.
Skoro "Forbes" chce uczciwie oceniać polski show-biznes, powinien przyjąć inne kryteria (roczne dochody). Opublikowana lista nie daje żadnego pojęcia o tym, kto jak stoi w polskim show-biznesie. Wstyd, że pismo z taką marką wydrukowało coś, czego przydatność można porównać do przeterminowanego testu ciążowego. Szumnie reklamowana "Lista gwiazd polskiego show-biznesu" to w wydaniu "Forbesa" tylko zwykły, do tego nieprecyzyjny cennik chałtur.
Lista jest do kitu, bo twórcy nieszczęsnej listy wyłączyli z niej muzyków. To tak, jakby robiąc ranking bokserów, wyłączyć tych wszystkich, którzy walczą w wadze ciężkiej, a zostawić tylko tych, którzy biją się w koguciej. W efekcie na liście nie ma ani popularnej Mandaryny, ani Roberta Gawlińskiego, ani Kazika Staszewskiego. Są za to zapowiadacze pogody, dziennikarze sportowi czy trzeciorzędni aktorzy z głupawych seriali. Do wykreślenia muzyków "Forbes" się jednak przyznaje wstydliwie małym druczkiem pod koniec tekstu.
"Forbes" wywalił też z show-biznesu kabareciarzy, do czego się nie przyznaje. To tak, jakby wykreślić nawet tych z wagi koguciej i zostawić tylko tych, co walczą w wadze muszej. W rankingu nie ma ani bardzo popularnego Marcina Dańca, ani Jerzego Kryszaka, ani Grzegorza Halamy czy Ireneusza Krosnego. Nie ma najbardziej topowych obecnie kabareciarzy, takich jak Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju czy Michał i Marcin Wójcikowie z Ani Mru-Mru. Na liście pisma są za to Magdalena Strużyńska i Joanna Jabłczyńska. Zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, co to za kobiety. Jak znam życie, pewnie grają w jakimś gównianym serialu, ale na Boga, one nie funkcjonują w branży! Tymczasem zdaniem "Forbesa" za Strużyńską trzeba zabulić osiem patoli, a Jabłczyńską można sobie zamówić za tauzena mniej. "Forbes" wykreślił też z show-biznesu didżejów. Na liście nie ma ani old school prezenterów, takich jak Marek Niedźwiecki, Hirek Wrona czy Marek Sierocki, ani nikogo z bardzo znanych młodych, na przykład Dj Adamusa. Nie ma też tych, którzy zwykle zarabiają najwięcej, czyli twórców przebojów, na przykład Jacka Cygana.
Autorzy listy wymyślili sobie, że podzwonią po agencjach zajmujących się organizacją imprez i spytają, ile kasy trzeba by zapłacić znanej osobie za pojawienie się na bankiecie firmy. Drugim pomysłem na układanie listy była analiza artykułów na temat danej osoby w tzw. prasie kolorowej i przeliczenie tego na koszt powierzchni reklamowej. Obie te metody są fałszywe, gdyż nie dają szans na sporządzenie uczciwej
i sensownej listy. Na Zachodzie listy takie robi się na podstawie rocznych zarobków gwiazd. Ceny podawane przez agencje są to przeważnie tzw. ceny wywoławcze. W rzeczywistości można zamówić każdego wykonawcę o wiele taniej. Sumy podawane przez "Forbesa" to są więc w wielu wypadkach marzenia sław o wypłacie. Co z tego, że ktoś chce 10 tys. zł za swój występ, jak dawno nikt mu tyle nie dał. Z kolei opieranie listy na artykułach prasy kolorowej to wielkie ryzyko. Prasa ta często podnieca się osobnikami, którzy w realnym show-biznesie nic nie znaczą.
Kto przy zdrowych zmysłach zapłaci za pojawienie się na bankiecie Alicji Bachledy-Curuś 15 tys. zł?! Ta miła dziewczyna, którą pamiętamy jedynie z roli Zosi w "Panu Tadeuszu" Wajdy, praktycznie w prawdziwym show-biznesie nie funkcjonuje. Tuż po filmie próbowano zrobić z niej gwiazdę estrady, ale jej kariera muzyczna się załamała, nie udało się Alicji wylansować żadnego przeboju, od dawna nie słyszałem o żadnym jej koncercie. Tymczasem na liście "Forbesa" Alicja zajmuje 27. miejsce! Takich kuriozów jest na liście pisma więcej.
Skoro "Forbes" chce uczciwie oceniać polski show-biznes, powinien przyjąć inne kryteria (roczne dochody). Opublikowana lista nie daje żadnego pojęcia o tym, kto jak stoi w polskim show-biznesie. Wstyd, że pismo z taką marką wydrukowało coś, czego przydatność można porównać do przeterminowanego testu ciążowego. Szumnie reklamowana "Lista gwiazd polskiego show-biznesu" to w wydaniu "Forbesa" tylko zwykły, do tego nieprecyzyjny cennik chałtur.
Więcej możesz przeczytać w 30/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.