Dzięki atrakcyjności polskiego modelu demokratycznego Dymitr Samozwaniec 400 lat temu zasiadł na tronie carów Czterysta lat temu Polaków na Kremlu było wyjątkowo wielu. Była nawet polska caryca - wojewodzianka sandomierska Maryna z rodu Mniszchów. W lipcu mija czterechsetna rocznica wejścia na tron moskiewski jej wybranka cara Dymitra, który przeszedł do historii z przydomkiem Samozwaniec, a w świadomości kolejnych pokoleń Rosjan stał się symbolem "polskiej intrygi". Lubimy wspominać tamten czas jako moment wyjątkowego dynamizmu Rzeczypospolitej, jej zdolności do ekspansji względem sąsiada. Rosjanie pamiętają go jako okres "wielkiej smuty", zamętu, który miał zagrozić istnieniu nie tylko ich państwa, ale i tożsamości historycznej Rosji. W jednym i drugim wypadku jest to pamięć fałszywa. "Polska caryca" do Moskwy wybrała się uroczyście, z orszakiem liczącym prawie 4 tys. osób. Ślub per procura Maryna zawarła z Dymitrem wcześniej, w listopadzie 1605 r., na krakowskim Rynku w obecności króla Zygmunta III Wazy. Wiosną 1606 r. podążała na moskiewski tron. Polacy szli wraz z nią do Moskwy nie po to, by podbijać, ale w ślubnym orszaku. Na koronację i zaślubiny Maryny z carem biły dzwony wszystkich cerkwi stolicy. Na uczcie weselnej po uroczystej koronacji, która odbyła się 8 maja w Uspienskim Soborze (do dziś nie wiemy, czy Maryna odstąpiła od wiary katolickiej), car wystąpił w stroju husarskim, caryca - w sukni kroju polskiego.
Unia Polski z Moskwą
Kilka dni później posłowie reprezentujący króla Zygmunta rozpoczęli z carem rozmowy o "wiecznej lidze i wiecznej przyjaźni" między Rzeczpospolitą a Moskwą. Projekt, który przedstawili, był w istocie szkicem wstępu do nowej unii, takiej jak ta, która połączyła Polskę z Litwą. Wymieńmy jego postanowienia. Wspólna polityka zagraniczna i "wspólna obrona", wzajemne prawo poddanych obu stron do osiedlania się i nabywania majątków w obu państwach oraz do zawierania małżeństw mieszanych; dla kupców - swoboda handlu i przejazdu przez drugie państwo; otwarcie możliwości budowania kościołów katolickich w Moskwie (w Rzeczypospolitej "cerkwie ruskie są i kto chce, wolno każdemu nabożeństwa ruskiego używać") i posyłania dzieci moskiewskich "na naukę i oświecenie do szkół polskich i litewskich, gdzie się komu będzie podobało" (tu wzajemności nie było - bo "nauki i oświecenia" próżno było polsko-litewskim poddanym w Moskwie szukać). Znalazł się zapis o ujednoliceniu "formy, ceny i wagi" mennicy (jakby wstęp do wschodnioeuropejskiego "euro") i zapowiedź budowy wspólnej floty oraz propozycja obioru wspólnego monarchy w przyszłości.
Unia od Warty po Jenisej? Nie. Dwa dni po inauguracji rozmów car Dymitr już nie żył, a popiół z jego spalonych zwłok nabito w armatę i wystrzelono tam, skąd przybył: na zachód. Wraz z Dymitrem zginęło prawie 500 polskich gości jego wesela (Maryna cudem ocalała i z resztą Polaków została wzięta na Kremlu pod straż). Nie było zgody - był ciąg dalszy "wielkiej smuty", a potem "polska interwencja". Dlaczego? Czy Polacy i Rosjanie mieli wtedy szansę, którą zmarnowali? Czy mogło być inaczej, lepiej? Żeby odpowiedzieć na te pytania, musimy spojrzeć nieco dalej w przeszłość.
Początek kryzysu państwa moskiewskiego wiąże się z wygaśnięciem w roku 1598 panującej na Rusi od 700 lat dynastii Rurykowiczów. Dla państwa o uformowanej strukturze władzy absolutnej podważenie legitymacji osoby cara, czyli centrum tego systemu, musiało być szokiem. Kiedy umarł syn Iwana Groźnego car Fiodor - ostatni z panujących Rurykowiczów - po władzę udało się sięgnąć Borysowi Godunowowi. W brutalnej walce pokonał rywali z rodzin bojarskich. Wcześniej w tajemniczych okolicznościach (najprawdopodobniej z inicjatywy Godunowa) w "nieszczęśliwym wypadku" zginął Dymitr, najmłodszy syn Iwana Groźnego. Wydawało się, że Godunow zainstaluje na dobre nową dynastię na tronie. Ale rywale - chwilowo pokonani przedstawiciele wielkich rodzin Szujskich, Romanowów, Mścisławskich, Bielskich - nie pogodzili się z przegraną. Wszystkie niższe stany moskiewskiego państwa - od drobnej szlachty po chłopów - wyniszczone straszliwym wysiłkiem, jakim było utrzymanie aparatu militarno-administracyjnego zdolnego od połowy XV wieku zbudować imperium większe od reszty Europy, wchodziły w okres skrajnego społeczno-ekonomicznego kryzysu. Walka o władzę nad Moskwą dopiero się zaczynała.
W Koronie tron stopniowo stawał się elekcyjny od wymarcia królewskiej linii Piastów, dlatego udało się uniknąć kryzysu państwa, kiedy zabrakło z kolei Jagiellonów. System współwładzy sejmujących stanów - Rzeczypospolitej - sprawdzał się wówczas znakomicie, spajając Polskę i Litwę w pełnym wolności eksperymencie ustrojowym. System ten sprawdzał się tak dobrze, że kiedy pojawiła się perspektywa pustego tronu w Moskwie, z którą od wieku toczyło państwo polsko-litewskie bój o panowanie nad dziedzictwem Rusi Kijowskiej, polska strona wysunęła inicjatywę zamknięcia konfliktu przez nową unię: tym razem z Moskwą.
Tak właśnie po raz pierwszy pojawili się Polacy na Kremlu. W 1600 r. stanęło w Moskwie poselstwo pod przewodnictwem kanclerza litewskiego Lwa Sapiehy, który w orszaku 1200 osób przybył złożyć Borysowi Godunowowi propozycję unii od Rzeczypospolitej - niemal dokładnie taką, jaką sześć lat później powtórzyli posłowie polscy Dymitrowi Samozwańcowi. Dzięki temu wiemy, o jakie warunki rozbijała się ta propozycja: o te, w których Moskwa widziała zagrożenie swej tożsamości. Na pierwszym miejscu dopuszczenie swobody wyznania katolickiego w jej państwie, potem nabywania w nim ziemi przez Polaków, możliwość małżeństw mieszanych, swoboda nauki dzieci moskiewskich w polskich szkołach. Moskwa tworzyła osobną, ufundowaną na prawosławiu cywilizację. Nie była gotowa do otwarcia na Zachód, czując się zbyt słabo w konfrontacji z idącymi stamtąd wzorami. A jednak, przynajmniej część bojarskich elit, kusiły one coraz bardziej. Na tym polegał dramat wydarzeń "wielkiej smuty" i na to też liczyli Polacy w ponawianych projektach. Nie mieliby szans wystąpić z nimi poważnie, stanąć znów na Kremlu, gdyby nie rozbicie wewnętrzne w Moskwie. Z niego właśnie, z intrygi rywalizującego z Godunowem o koronę rodu Romanowów, wyszedł pierwszy Dymitr Samozwaniec.
Samozwaniec
Był to młody Jurij Otriepiew, służący rodzinie Romanowów syn setnika strzelców. Nauczono go roli "cudownie ocalonego" od śmierci w 1591 r. Dymitra, najmłodszego syna Iwana Groźnego. Inteligentny chłopak poradził sobie z rolą, której odegranie miało podważyć tron Borysa Godunowa i otworzyć drogę na Kreml Romanowom. "Ujawnił się" w 1604 r. w Rzeczypospolitej na ziemiach ukraińskich. Nie od razu znalazł poparcie. Większość elit senatorskich Rzeczypospolitej (z kanclerzem Janem Zamoyskim na czele) była przeciwna "moskiewskiej awanturze" i naruszaniu rozejmu; podobnie w popieranie "moskiewskiego hospodarzyka" nie chciała się angażować większość pytanej o to na sejmikach 1605 r. szlachty. Samozwaniec zyskał wsparcie w rodzie Wiśniowieckich i w osobie wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha, w którego córce Marynie zakochał się romantyczną miłością.
Szansę poparcia pretensji Samozwańca do tronu w Moskwie jako okazji do zyskania sojusznika w walce nie tylko z "Turkiem", ale i ze Szwecją (o odzyskanie tronu dla siebie) dostrzegł sam król Zygmunt III Waza. Odwieczną myśl o przeciągnięciu Moskwy na łono wiary katolickiej połączyli z osobą pretendenta także jezuici i papież Paweł V. Z tym błogosławieństwem i zgodą króla mógł Samozwaniec wyjść z Rzeczypospolitej. Dostał od Zygmunta 4 tys. zł, którymi mógł opłacić kilkuset zbrojnych. Ruszyło z nim 2500 zwerbowanych żołnierzy, do których za Dnieprem dołączyło 2000 Kozaków dońskich. W cztery tysiące szabel na Moskwę?
Wyprawa nie miałaby szans powodzenia, gdyby nie zyskała masowego poparcia w Moskwie. I zyskała - w spiskujących przeciw Godunowowi elitach bojarskich i w masach buntującej się przeciw ciężarom ludności. Dzięki temu, a nie za sprawą "polskiej intrygi", mógł Samozwaniec w dziewięć miesięcy od przekroczenia granicy stanąć na Kremlu jako jego pan. Nie po to Romanowowie wyszkolili sługę, by teraz padać przed nim na kolana. Tym bardziej inne wielkie rody bojarskie nie miały zamiaru poddać się Samozwańcowi. Na czele spisku, który skończył się rzezią Polaków i zamordowaniem cara, stanął ród Szujskich. To jego przedstawiciel Wasyl ubiegł Romanowów i ogłosił się władcą. Zaraz też zaczęto tworzyć na potrzeby nowego cara czarną legendę Samozwańca. Jej jądrem było oskarżenie o zamiar zaprzedania Moskwy jezuitom, wytępienia wiary prawosławnej, wymordowania bojarów i znaczniejszej szlachty, by utorować drogę Polakom. O tym, jak daleki był rzeczywiście Dymitr Samozwaniec od tych planów, pisze przekonująco w polskiej monografii tej postaci jej wybitna znawczyni Danuta Czerska.
Okupacja Kremla
Legenda jednak została i zaczęła żyć własnym życiem. Umocnił ją ciąg dalszy "smuty" - Polakom raz jeszcze dane było stanąć na Kremlu. Tym razem zbrojnie. Skoro wcześniej bojarzy nie chcieli uznać dynastii zakładanej przez Godunowa, jednego z nich, dlaczego teraz mieliby godzić się z nową, Szujskiego? Szybko znalazł się drugi Samozwaniec i jego zwolennicy. Poparły go masy zbuntowanego Kozactwa, mozaiki ludów przyłączonych na południu do Moskwy w ostatnich stu latach jej ekspansji i grupa polskich awanturników. Przede wszystkim rozgrywały nową dymitriadę rody bojarskie, dążące do obalenia Szujskiego. Wśród nich główną rolę odegrali Romanowowie, których główny reprezentant Fiodor-Filaret podniesiony został przez nowego łże-Dymitra do godności patriarchy Cerkwi moskiewskiej. Kiedy do akcji wkroczyła Rzeczpospolita zaniepokojona sojuszem Moskwy ze Szwedami, bojarzy obalili Szujskiego i otworzyli bramy Moskwy wojskom hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Nowy Samozwaniec (z którym ponownie związała się Maryna) nie był już potrzebny.
Podjęto rokowania zakończone umową o wstąpieniu na tron w Moskwie królewicza Władysława, syna Zygmunta III. Polski car znalazł wśród wielkich rodów bojarskich wielu ochoczych kolaborantów (z Romanowami na czele). Jego ojciec król Zygmunt zachciał jednak korony moskiewskiej dla siebie, odrzucając twardo warunek przyjęcia prawosławia przy objęciu tronu. Tego duchowieństwo moskiewskie i lud nie mogli zaakceptować. Wybuchło powstanie. Polska załoga na Kremlu znalazła się w oblężeniu. Po dwóch latach, 7 listopada 1612 r., znużeni morderczym głodem Polacy musieli kapitulować. Rosjanie wybrali ród panujący: Romanowów.
Legenda nowej dynastii wymagała wykreślenia wszystkiego, co przypominało rolę jej przedstawicieli w wykreowaniu kolejnych Dymitrów, w przyciąganiu "polskich interwentów" i kolaboracji z nimi. Walka elit moskiewskich o władzę na Kremlu i wojna domowa w imperium została przedstawiona w końcu jako bohaterska walka z najazdem polsko-jezuickim, którego celem było zabranie duszy prawosławnej Rosji. Legendę utrwalił ojciec założyciel nowożytnego nacjonalizmu rosyjskiego, historyk Mikołaj Karamzin. Do rangi arcydzieł podniósł ją Aleksander Puszkin w "Borysie Godunowie" (i Modest Musorgski, który Marynę, Samozwańca i jezuitów uwiecznił w operze). Odkurzono ją na zlecenie Stalina u progu lat 30., by wrócić do niej po 1991 r. Najpierw Jelcyn dekretem w 1995 r., a potem putinowska Duma ustanowili dzień "wyrzucenia polskich interwentów z Kremla" świętem narodowym Rosji, który ma zastąpić rocznicę rewolucji bolszewickiej.
Czy mamy protestować? Czy mamy byś z tego dumni? Historia ta jest zbyt skomplikowana, by na owe pytania udzielić łatwej odpowiedzi. Warto ją poznać na pewno, bo jest malownicza, sensacyjna i dramatyczna, jak połączenie "Władcy pierścieni" ze "Zderzeniem cywilizacji".
Kilka dni później posłowie reprezentujący króla Zygmunta rozpoczęli z carem rozmowy o "wiecznej lidze i wiecznej przyjaźni" między Rzeczpospolitą a Moskwą. Projekt, który przedstawili, był w istocie szkicem wstępu do nowej unii, takiej jak ta, która połączyła Polskę z Litwą. Wymieńmy jego postanowienia. Wspólna polityka zagraniczna i "wspólna obrona", wzajemne prawo poddanych obu stron do osiedlania się i nabywania majątków w obu państwach oraz do zawierania małżeństw mieszanych; dla kupców - swoboda handlu i przejazdu przez drugie państwo; otwarcie możliwości budowania kościołów katolickich w Moskwie (w Rzeczypospolitej "cerkwie ruskie są i kto chce, wolno każdemu nabożeństwa ruskiego używać") i posyłania dzieci moskiewskich "na naukę i oświecenie do szkół polskich i litewskich, gdzie się komu będzie podobało" (tu wzajemności nie było - bo "nauki i oświecenia" próżno było polsko-litewskim poddanym w Moskwie szukać). Znalazł się zapis o ujednoliceniu "formy, ceny i wagi" mennicy (jakby wstęp do wschodnioeuropejskiego "euro") i zapowiedź budowy wspólnej floty oraz propozycja obioru wspólnego monarchy w przyszłości.
Unia od Warty po Jenisej? Nie. Dwa dni po inauguracji rozmów car Dymitr już nie żył, a popiół z jego spalonych zwłok nabito w armatę i wystrzelono tam, skąd przybył: na zachód. Wraz z Dymitrem zginęło prawie 500 polskich gości jego wesela (Maryna cudem ocalała i z resztą Polaków została wzięta na Kremlu pod straż). Nie było zgody - był ciąg dalszy "wielkiej smuty", a potem "polska interwencja". Dlaczego? Czy Polacy i Rosjanie mieli wtedy szansę, którą zmarnowali? Czy mogło być inaczej, lepiej? Żeby odpowiedzieć na te pytania, musimy spojrzeć nieco dalej w przeszłość.
Początek kryzysu państwa moskiewskiego wiąże się z wygaśnięciem w roku 1598 panującej na Rusi od 700 lat dynastii Rurykowiczów. Dla państwa o uformowanej strukturze władzy absolutnej podważenie legitymacji osoby cara, czyli centrum tego systemu, musiało być szokiem. Kiedy umarł syn Iwana Groźnego car Fiodor - ostatni z panujących Rurykowiczów - po władzę udało się sięgnąć Borysowi Godunowowi. W brutalnej walce pokonał rywali z rodzin bojarskich. Wcześniej w tajemniczych okolicznościach (najprawdopodobniej z inicjatywy Godunowa) w "nieszczęśliwym wypadku" zginął Dymitr, najmłodszy syn Iwana Groźnego. Wydawało się, że Godunow zainstaluje na dobre nową dynastię na tronie. Ale rywale - chwilowo pokonani przedstawiciele wielkich rodzin Szujskich, Romanowów, Mścisławskich, Bielskich - nie pogodzili się z przegraną. Wszystkie niższe stany moskiewskiego państwa - od drobnej szlachty po chłopów - wyniszczone straszliwym wysiłkiem, jakim było utrzymanie aparatu militarno-administracyjnego zdolnego od połowy XV wieku zbudować imperium większe od reszty Europy, wchodziły w okres skrajnego społeczno-ekonomicznego kryzysu. Walka o władzę nad Moskwą dopiero się zaczynała.
W Koronie tron stopniowo stawał się elekcyjny od wymarcia królewskiej linii Piastów, dlatego udało się uniknąć kryzysu państwa, kiedy zabrakło z kolei Jagiellonów. System współwładzy sejmujących stanów - Rzeczypospolitej - sprawdzał się wówczas znakomicie, spajając Polskę i Litwę w pełnym wolności eksperymencie ustrojowym. System ten sprawdzał się tak dobrze, że kiedy pojawiła się perspektywa pustego tronu w Moskwie, z którą od wieku toczyło państwo polsko-litewskie bój o panowanie nad dziedzictwem Rusi Kijowskiej, polska strona wysunęła inicjatywę zamknięcia konfliktu przez nową unię: tym razem z Moskwą.
Tak właśnie po raz pierwszy pojawili się Polacy na Kremlu. W 1600 r. stanęło w Moskwie poselstwo pod przewodnictwem kanclerza litewskiego Lwa Sapiehy, który w orszaku 1200 osób przybył złożyć Borysowi Godunowowi propozycję unii od Rzeczypospolitej - niemal dokładnie taką, jaką sześć lat później powtórzyli posłowie polscy Dymitrowi Samozwańcowi. Dzięki temu wiemy, o jakie warunki rozbijała się ta propozycja: o te, w których Moskwa widziała zagrożenie swej tożsamości. Na pierwszym miejscu dopuszczenie swobody wyznania katolickiego w jej państwie, potem nabywania w nim ziemi przez Polaków, możliwość małżeństw mieszanych, swoboda nauki dzieci moskiewskich w polskich szkołach. Moskwa tworzyła osobną, ufundowaną na prawosławiu cywilizację. Nie była gotowa do otwarcia na Zachód, czując się zbyt słabo w konfrontacji z idącymi stamtąd wzorami. A jednak, przynajmniej część bojarskich elit, kusiły one coraz bardziej. Na tym polegał dramat wydarzeń "wielkiej smuty" i na to też liczyli Polacy w ponawianych projektach. Nie mieliby szans wystąpić z nimi poważnie, stanąć znów na Kremlu, gdyby nie rozbicie wewnętrzne w Moskwie. Z niego właśnie, z intrygi rywalizującego z Godunowem o koronę rodu Romanowów, wyszedł pierwszy Dymitr Samozwaniec.
Samozwaniec
Był to młody Jurij Otriepiew, służący rodzinie Romanowów syn setnika strzelców. Nauczono go roli "cudownie ocalonego" od śmierci w 1591 r. Dymitra, najmłodszego syna Iwana Groźnego. Inteligentny chłopak poradził sobie z rolą, której odegranie miało podważyć tron Borysa Godunowa i otworzyć drogę na Kreml Romanowom. "Ujawnił się" w 1604 r. w Rzeczypospolitej na ziemiach ukraińskich. Nie od razu znalazł poparcie. Większość elit senatorskich Rzeczypospolitej (z kanclerzem Janem Zamoyskim na czele) była przeciwna "moskiewskiej awanturze" i naruszaniu rozejmu; podobnie w popieranie "moskiewskiego hospodarzyka" nie chciała się angażować większość pytanej o to na sejmikach 1605 r. szlachty. Samozwaniec zyskał wsparcie w rodzie Wiśniowieckich i w osobie wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha, w którego córce Marynie zakochał się romantyczną miłością.
Szansę poparcia pretensji Samozwańca do tronu w Moskwie jako okazji do zyskania sojusznika w walce nie tylko z "Turkiem", ale i ze Szwecją (o odzyskanie tronu dla siebie) dostrzegł sam król Zygmunt III Waza. Odwieczną myśl o przeciągnięciu Moskwy na łono wiary katolickiej połączyli z osobą pretendenta także jezuici i papież Paweł V. Z tym błogosławieństwem i zgodą króla mógł Samozwaniec wyjść z Rzeczypospolitej. Dostał od Zygmunta 4 tys. zł, którymi mógł opłacić kilkuset zbrojnych. Ruszyło z nim 2500 zwerbowanych żołnierzy, do których za Dnieprem dołączyło 2000 Kozaków dońskich. W cztery tysiące szabel na Moskwę?
Wyprawa nie miałaby szans powodzenia, gdyby nie zyskała masowego poparcia w Moskwie. I zyskała - w spiskujących przeciw Godunowowi elitach bojarskich i w masach buntującej się przeciw ciężarom ludności. Dzięki temu, a nie za sprawą "polskiej intrygi", mógł Samozwaniec w dziewięć miesięcy od przekroczenia granicy stanąć na Kremlu jako jego pan. Nie po to Romanowowie wyszkolili sługę, by teraz padać przed nim na kolana. Tym bardziej inne wielkie rody bojarskie nie miały zamiaru poddać się Samozwańcowi. Na czele spisku, który skończył się rzezią Polaków i zamordowaniem cara, stanął ród Szujskich. To jego przedstawiciel Wasyl ubiegł Romanowów i ogłosił się władcą. Zaraz też zaczęto tworzyć na potrzeby nowego cara czarną legendę Samozwańca. Jej jądrem było oskarżenie o zamiar zaprzedania Moskwy jezuitom, wytępienia wiary prawosławnej, wymordowania bojarów i znaczniejszej szlachty, by utorować drogę Polakom. O tym, jak daleki był rzeczywiście Dymitr Samozwaniec od tych planów, pisze przekonująco w polskiej monografii tej postaci jej wybitna znawczyni Danuta Czerska.
Okupacja Kremla
Legenda jednak została i zaczęła żyć własnym życiem. Umocnił ją ciąg dalszy "smuty" - Polakom raz jeszcze dane było stanąć na Kremlu. Tym razem zbrojnie. Skoro wcześniej bojarzy nie chcieli uznać dynastii zakładanej przez Godunowa, jednego z nich, dlaczego teraz mieliby godzić się z nową, Szujskiego? Szybko znalazł się drugi Samozwaniec i jego zwolennicy. Poparły go masy zbuntowanego Kozactwa, mozaiki ludów przyłączonych na południu do Moskwy w ostatnich stu latach jej ekspansji i grupa polskich awanturników. Przede wszystkim rozgrywały nową dymitriadę rody bojarskie, dążące do obalenia Szujskiego. Wśród nich główną rolę odegrali Romanowowie, których główny reprezentant Fiodor-Filaret podniesiony został przez nowego łże-Dymitra do godności patriarchy Cerkwi moskiewskiej. Kiedy do akcji wkroczyła Rzeczpospolita zaniepokojona sojuszem Moskwy ze Szwedami, bojarzy obalili Szujskiego i otworzyli bramy Moskwy wojskom hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Nowy Samozwaniec (z którym ponownie związała się Maryna) nie był już potrzebny.
Podjęto rokowania zakończone umową o wstąpieniu na tron w Moskwie królewicza Władysława, syna Zygmunta III. Polski car znalazł wśród wielkich rodów bojarskich wielu ochoczych kolaborantów (z Romanowami na czele). Jego ojciec król Zygmunt zachciał jednak korony moskiewskiej dla siebie, odrzucając twardo warunek przyjęcia prawosławia przy objęciu tronu. Tego duchowieństwo moskiewskie i lud nie mogli zaakceptować. Wybuchło powstanie. Polska załoga na Kremlu znalazła się w oblężeniu. Po dwóch latach, 7 listopada 1612 r., znużeni morderczym głodem Polacy musieli kapitulować. Rosjanie wybrali ród panujący: Romanowów.
Legenda nowej dynastii wymagała wykreślenia wszystkiego, co przypominało rolę jej przedstawicieli w wykreowaniu kolejnych Dymitrów, w przyciąganiu "polskich interwentów" i kolaboracji z nimi. Walka elit moskiewskich o władzę na Kremlu i wojna domowa w imperium została przedstawiona w końcu jako bohaterska walka z najazdem polsko-jezuickim, którego celem było zabranie duszy prawosławnej Rosji. Legendę utrwalił ojciec założyciel nowożytnego nacjonalizmu rosyjskiego, historyk Mikołaj Karamzin. Do rangi arcydzieł podniósł ją Aleksander Puszkin w "Borysie Godunowie" (i Modest Musorgski, który Marynę, Samozwańca i jezuitów uwiecznił w operze). Odkurzono ją na zlecenie Stalina u progu lat 30., by wrócić do niej po 1991 r. Najpierw Jelcyn dekretem w 1995 r., a potem putinowska Duma ustanowili dzień "wyrzucenia polskich interwentów z Kremla" świętem narodowym Rosji, który ma zastąpić rocznicę rewolucji bolszewickiej.
Czy mamy protestować? Czy mamy byś z tego dumni? Historia ta jest zbyt skomplikowana, by na owe pytania udzielić łatwej odpowiedzi. Warto ją poznać na pewno, bo jest malownicza, sensacyjna i dramatyczna, jak połączenie "Władcy pierścieni" ze "Zderzeniem cywilizacji".
Więcej możesz przeczytać w 30/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.