WXVI wieku za zabicie chłopa szlachcic karany był niewielką grzywną, a chłop zabijający szlachcica był skazywany na śmierć. Na taką nierówność pozwalało ówczesne prawo, gdyż uważano, że różna jest wartość życia chłopa i szlachcica. Dziś w cywilizowanych krajach nie do pomyślenia są takie zapisy, m.in. dlatego, że uznajemy równość wszystkich ludzi. Mówi o tym również polska konstytucja, która stanowi, że Polska jest "demokratycznym państwem prawa". Kiedy jednak obserwujemy życie publiczne, próbujemy załatwić coś w urzędzie czy - nie daj Boże - stajemy przed sądem, natychmiast przekonujemy się, że często są to tylko deklaracje. Wymiar sprawiedliwości nadal jest dużo bardziej pobłażliwy dla ludzi władzy niż dla zwykłych obywateli.
Co wolno Cimoszewiczowi
Niewyobrażalne jest, by specjalista astronomii lub fizyki ogłosił, że Ziemia jest kwadratowa. Tymczasem u nas, gdy Włodzimierz Cimoszewicz składa ewidentnie fałszywe zeznania przed komisją sejmową, prokurator mówi, że te zeznania wcale fałszywe nie są. Gdy czterokrotnie składa nieprawdziwe oświadczenia majątkowe, mimo że przewodniczący komisji etyki zwracał mu uwagę na błąd, organy ścigania orzekają, że marszałek Sejmu po prostu się pomylił. Zmieniają w ten sposób samą definicję tego, co w prawie uważa się za umyślne działanie. Gdy wreszcie Cimoszewicz obraża komisję śledczą, porównując jej członków do sikających piesków, prokurator stwierdza, że to nie jest zniewaga dotycząca wchodzących w skład komisji posłów. Tego wszystkiego nie można już nazwać błędem, który może być ewentualnie sprostowany w drodze kontroli instancyjnej. To coś znacznie więcej, co każe myśleć o nadużyciu władzy ze strony prokuratury.
Niestety, sprawa Cimoszewicza to nie wypadek przy pracy, ale standard. Prezydencki minister Marek Ungier przez dziewięć lat nie był ścigany, bo jego sprawa spoczywała w szufladzie prokuratora. Policjanci, który zatrzymali pędzącego z prędkością niemal 180 km/godz. Marka Siwca, bali się mu wręczyć mandat i kazali jechać dalej. Wszystko to pokazuje, że podstawowa zasada, jaką jest równość wobec prawa, istnieje w Polsce tylko na papierze.
Lepiej niż w Sudanie
Oczywiście, nie ma bezwzględnej miary, która pozwala ustalić, na ile dany kraj spełnia standardy państwa prawa. Możemy się pocieszać, że inni mają gorzej.
W Uzbekistanie, Bangladeszu, Sudanie, Egipcie czy Palestynie przestrzeganie naszych standardów zostałyby pewnie okrzyknięte jako sukces. Czy jednak państwu położonemu w środku Europy, które od piętnastu lat buduje demokrację i które chce spełniać wszystkie standardy cywilizacji zachodniej, ma to wystarczać? Z pewnością nie.
Jeśli mówimy o konstruowaniu IV Rzeczypospolitej, przywracaniu zaufania do państwa czy rewolucji moralnej, powinniśmy zacząć od odbudowy w społeczeństwie wiary, że prawo jest prawem dla wszystkich. W pierwszej kolejności należy wprowadzić zasadę, że ludzie władzy, którym przysługują szczególne przywileje, nie tylko przestają być bezkarni, ale że w stosunku do nich stosowany jest nawet zwiększony rygoryzm prawny i obyczajowy. To nie jest wymyślanie prochu: w kodeksie karnym Juliusza Makarewicza z 1932 r. urzędnik, który popełnił jakiekolwiek przestępstwo - w związku z urzędowaniem czy w czasie urzędowania - mógł ponieść karę nawet o połowę surowszą niż zwykły obywatel.
Korporacje bronią swoich
Funkcjonariusz, który uzyskuje władzę, w bardzo wielu wypadkach uzyskuje immunitet. Jednak osoby, które go posiadają (niezależnie od tego, czy to posłowie, senatorowie, sędziowie czy prokuratorzy), nie używają go, by bronić się przed naciskami, lecz traktują jako kolejny bonus od państwa - obok służbowego samochodu, sekretarki i telefonu. Dlatego zasłaniają się immunitetem, gdy policja zatrzymuje ich za zbyt szybką jazdę czy kierowanie samochodem po pijanemu.
Podobnie rzecz się ma z sądami dyscyplinarnymi. Wszystkie korporacje, zaczynając od adwokackiej, a kończąc na lekarskiej, przede wszystkim bronią swych członków. Głównym celem przeprowadzanych przez nie postępowań jest to, aby ich członkowie nie ponosili odpowiedzialności za przewinienia dyscyplinarne.
Krytyczna masa patologii
W ogólnie ponurym obrazie rzeczywistości polskiego wymiaru sprawiedliwości widać element pozytywny. Wydaje się, że liczba patologii, jaka w ostatnich latach została ujawniona, przekroczyła dopuszczalną masę krytyczną. Świadomość w społeczeństwie, że zmiany są niezbędne, wzrasta z tygodnia na tydzień, co wyraźnie widać w kolejnych sondażach. Dotyczy to zwłaszcza klasy średniej i młodzieży, co dowodzi, że przełom nie tylko jest możliwy, ale i prawdopodobny. I że wreszcie uda się zapewnić nie tylko formalną, ale i rzeczywistą równość obywateli wobec prawa.
Co wolno Cimoszewiczowi
Niewyobrażalne jest, by specjalista astronomii lub fizyki ogłosił, że Ziemia jest kwadratowa. Tymczasem u nas, gdy Włodzimierz Cimoszewicz składa ewidentnie fałszywe zeznania przed komisją sejmową, prokurator mówi, że te zeznania wcale fałszywe nie są. Gdy czterokrotnie składa nieprawdziwe oświadczenia majątkowe, mimo że przewodniczący komisji etyki zwracał mu uwagę na błąd, organy ścigania orzekają, że marszałek Sejmu po prostu się pomylił. Zmieniają w ten sposób samą definicję tego, co w prawie uważa się za umyślne działanie. Gdy wreszcie Cimoszewicz obraża komisję śledczą, porównując jej członków do sikających piesków, prokurator stwierdza, że to nie jest zniewaga dotycząca wchodzących w skład komisji posłów. Tego wszystkiego nie można już nazwać błędem, który może być ewentualnie sprostowany w drodze kontroli instancyjnej. To coś znacznie więcej, co każe myśleć o nadużyciu władzy ze strony prokuratury.
Niestety, sprawa Cimoszewicza to nie wypadek przy pracy, ale standard. Prezydencki minister Marek Ungier przez dziewięć lat nie był ścigany, bo jego sprawa spoczywała w szufladzie prokuratora. Policjanci, który zatrzymali pędzącego z prędkością niemal 180 km/godz. Marka Siwca, bali się mu wręczyć mandat i kazali jechać dalej. Wszystko to pokazuje, że podstawowa zasada, jaką jest równość wobec prawa, istnieje w Polsce tylko na papierze.
Lepiej niż w Sudanie
Oczywiście, nie ma bezwzględnej miary, która pozwala ustalić, na ile dany kraj spełnia standardy państwa prawa. Możemy się pocieszać, że inni mają gorzej.
W Uzbekistanie, Bangladeszu, Sudanie, Egipcie czy Palestynie przestrzeganie naszych standardów zostałyby pewnie okrzyknięte jako sukces. Czy jednak państwu położonemu w środku Europy, które od piętnastu lat buduje demokrację i które chce spełniać wszystkie standardy cywilizacji zachodniej, ma to wystarczać? Z pewnością nie.
Jeśli mówimy o konstruowaniu IV Rzeczypospolitej, przywracaniu zaufania do państwa czy rewolucji moralnej, powinniśmy zacząć od odbudowy w społeczeństwie wiary, że prawo jest prawem dla wszystkich. W pierwszej kolejności należy wprowadzić zasadę, że ludzie władzy, którym przysługują szczególne przywileje, nie tylko przestają być bezkarni, ale że w stosunku do nich stosowany jest nawet zwiększony rygoryzm prawny i obyczajowy. To nie jest wymyślanie prochu: w kodeksie karnym Juliusza Makarewicza z 1932 r. urzędnik, który popełnił jakiekolwiek przestępstwo - w związku z urzędowaniem czy w czasie urzędowania - mógł ponieść karę nawet o połowę surowszą niż zwykły obywatel.
Korporacje bronią swoich
Funkcjonariusz, który uzyskuje władzę, w bardzo wielu wypadkach uzyskuje immunitet. Jednak osoby, które go posiadają (niezależnie od tego, czy to posłowie, senatorowie, sędziowie czy prokuratorzy), nie używają go, by bronić się przed naciskami, lecz traktują jako kolejny bonus od państwa - obok służbowego samochodu, sekretarki i telefonu. Dlatego zasłaniają się immunitetem, gdy policja zatrzymuje ich za zbyt szybką jazdę czy kierowanie samochodem po pijanemu.
Podobnie rzecz się ma z sądami dyscyplinarnymi. Wszystkie korporacje, zaczynając od adwokackiej, a kończąc na lekarskiej, przede wszystkim bronią swych członków. Głównym celem przeprowadzanych przez nie postępowań jest to, aby ich członkowie nie ponosili odpowiedzialności za przewinienia dyscyplinarne.
Krytyczna masa patologii
W ogólnie ponurym obrazie rzeczywistości polskiego wymiaru sprawiedliwości widać element pozytywny. Wydaje się, że liczba patologii, jaka w ostatnich latach została ujawniona, przekroczyła dopuszczalną masę krytyczną. Świadomość w społeczeństwie, że zmiany są niezbędne, wzrasta z tygodnia na tydzień, co wyraźnie widać w kolejnych sondażach. Dotyczy to zwłaszcza klasy średniej i młodzieży, co dowodzi, że przełom nie tylko jest możliwy, ale i prawdopodobny. I że wreszcie uda się zapewnić nie tylko formalną, ale i rzeczywistą równość obywateli wobec prawa.
- NIETYKALNI
- Marek Sadowski
Minister sprawiedliwości w rządzie Marka Belki spowodował wypadek samochodowy w 1995 r. - potrącona przez niego kobieta została kaleką. Prokuratura nie mogła mu jednak postawić zarzutu, bo chronił go immunitet - najpierw sędziowski, a potem prokuratorski. Sadowski był kolejno sędzią (gdy zdarzył się wypadek), ministrem i prokuratorem krajowym. Immunitet udało się uchylić dopiero w grudniu 2004 r.
- Marek Ungier
Przez dziewięć lat prokuratura nie przesłuchała i nie postawiła formalnie zarzutów byłemu szefowi gabinetu Aleksandra Kwaśniewskiego. Prokuratorzy podejrzewają Ungiera o działania na szkodę firmy, której był prezesem na początku lat 90.
- Włodzimierz Cimoszewicz
Marszałek Sejmu prawdopodobnie złamał ustawę antykorupcyjną oraz kilkakrotnie nie wpisał do oświadczenia majątkowego posiadanych akcji Orlenu. Prokuratura nie postawiła mu jednak zarzutów i umorzyła śledztwo.
- Marek Belka
Premier zeznał przed komisją śledczą do spraw Orlenu, że nigdy nie podpisywał żadnego dokumentu o współpracy z SB. Mimo ujawnienia dokumentu z podpisem Belki prokuratura nie wszczęła w tej sprawie postępowania.
BEZ LITOŚCI
- Radosław Falisz
Ten mieszkaniec Wesołej pod Krakowem spędził w areszcie prawie dwa miesiące. Latem 2002 r. konduktor zakwestionował legitymację szkolną Radka. Okazało się, że chłopak wkleił swoje zdjęcie w miejsce fotografii młodszego brata. Po kilku dniach zapłacił karę i zapomniał o sprawie. Po 12 miesiącach od zajścia otrzymał wezwanie na komendę: postawiono mu zarzut sfałszowania dokumentów i nie powiadamiając rodziny, zamknięto w areszcie.
- Krzysztof Wijas
Ten siedemnastolatek spędził w kieleckim areszcie 9 miesięcy (a czeka go jeszcze kolejnych 15 miesięcy, bo został właśnie skazany na dwa lata więzienia) po tym, jak prokuratura uznała, że obrabował 20-letniego Łukasza S. Skazany nastolatek ma alibi w postaci zeznań 30 uczniów, dwóch nauczycieli i księdza, którzy zarzekają się, że w chwili napaści na Łukasza S. Wijas był w szkole, ale nie dano im wiary.
- Jan Snarski
Ponad 10 lat temu został on prezesem zadłużonej spółdzielni produkcyjnej niedaleko Narwi. Za zgodą członków zarządu odkupił maszyny i wydzierżawił 650 ha ziemi wraz z budynkami. Mimo że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, prokurator oskarżył go o zagarnięcie mienia. Snarski dwa i pół miesiąca spędził w areszcie. Po wyjściu na wolność zastał ruinę - to, czego nie rozkradziono, zlicytował komornik. Sąd oczyścił Snarskiego z zarzutów i procesuje się on teraz o odszkodowanie.
- Robert Z.
W czerwcu 2003 r. ten ochroniarz z Gliwic trafił na 82 dni do aresztu. Podejrzewano go o udział w porwaniu. Jedynym dowodem było to, że z jego numeru telefonu korzystali porywacze. Jak się okazało, sfałszowali oni kod identyfikujący aparat.
- Piotr Ż.
Mieszkaniec Koronowa trafił do bydgoskiego aresztu przez pomyłkę. W 1995 r. jego starszy brat spowodował stłuczkę, a poszkodowanemu podał dane Piotra. Kolegium wydało wyrok - 150 zł grzywny lub dwa tygodnie aresztu. Chłopak nie zapłacił. Skończył więc za kratami, gdzie kryminaliści bili go prętem, gwałcili i zmuszali do jedzenia puszek po konserwach. Próbowali go również powiesić.
Więcej możesz przeczytać w 37/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.