Zgnojony obraz Polski to wytwór frustratów, którzy stracili monopol na prawdę
Pewien dobrze wykształcony, pochodzący z bardzo zacnej rodziny człowiek uznał, że jego życie straciło sens. Był wprawdzie dumny ze wspaniałej przeszłości swojej rodziny, ale jeszcze bardziej był rozgoryczony tym, że nic z niej nie zostało. Że teraz jest bezsilny, bezradny i sfrustrowany. Nie chciał się pogodzić z usamodzielnieniem się siostry, z tym, że traci ona dziewictwo i oddala się od niego. Postanowił więc skończyć z sobą. To jeden z wątków "Wściekłości i wrzasku" Williama Faulknera. Jak ulał ta historia pasuje do tego, co się dzisiaj dzieje z politykami i inteligentami, którzy uważają się za współzałożycieli III RP. Teraz lamentują, że nasza rzeczywistość to jedno wielkie bagno, że nowa Polska straciła dziewictwo, które rzekomo miała. Oczywiście nie chcą się zabić dosłownie - jak Quentin Compson u Faulknera - jednak opisują Polskę tak, jakby konała, a oni razem z nią. Najlepszym tego przykładem są teksty Adama Michnika "Kiedy milczenie jest błotem" i "Smutek rynsztoków". To wściekłość i wrzask w czystej postaci.
"Polowanie na przeciwników politycznych metodą cepa i błota", "trybunał inkwizycyjny", "trybunał bolszewicki", "mowa rynsztoka", "motłoch" - takim językiem Michnik napisał o tym, co się rzekomo dziś w Polsce dzieje, o sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu, o przeciwnikach swojego przyjaciela Włodzimierza Cimoszewicza - "człowieka nieskazitelnie uczciwego". O degrengoladzie w dzisiejszej Polsce pisywali też m.in. prof. Jerzy Jedlicki, dr Waldemar Kuczyński, opowiadała prof. Hanna Świda-Ziemba, często mówi o tym Władysław Frasyniuk. Skąd ta wściekłość i wrzask? Czyżby stąd, że niegdysiejsi inżynierowie dusz stracili swoje wpływy, że demokracja dopuszcza inne, a nie tylko ich jedynie słuszne poglądy, że dramatycznie stopniały zastępy ich wyznawców? Kończy się ich świat, a właściwie świat ich układów, więc są zwyczajnie przerażeni i wściekli.
Nasi rozgoryczeni i sfrustrowani politycy oraz inteligenci przypominają mi powołany w 1793 r. we Francji Komitet Ocalenia Publicznego. Jest ironią losu, że to ciało świetnie sportretował (w filmie "Danton") jeden z najbardziej rozgoryczonych inteligentów - Andrzej Wajda (niestety, większość filmowców należy do tego grona - vide: "Polska szkoła mitu filmowego"). Wajda pokazał, jak rewolucyjny komitet staje się sektą, która wszędzie węszy spiski i zdradę, która boi się własnego społeczeństwa, ale przede wszystkim nim gardzi.
Żyję chyba w innym kraju, bo nie dostrzegam szamba, gnoju i rynsztoka (jak Michnik w esejach "W poszukiwaniu utraconego sensu" i "Smutek rynsztoków"), faszystów ani żadnego poważnego zagrożenia dla polskiej demokracji. Wręcz przeciwnie - mamy kwitnącą demokrację, która ma dość siły, by walczyć z patologiami (działania komisji śledczych i sporej już części wymiaru sprawiedliwości - szkoda, że nie całego, vide: "Wymiar niesprawiedliwości"), gdzie panuje pluralizm polityczny i ideowy, gdzie nieźle sobie radzą wolne media, gdzie coraz lepiej ma się wolny rynek (szkoda, że nie w całej służbie zdrowia - vide: "Narodowy Fundusz Zdzierców", cover story tego numeru), gdzie nikt nie ma monopolu na prawdę. Kampania wyborcza jest wreszcie starciem racji i pomysłów i nie ucieka od osobistych wątków, bo lepiej poznać prawdę o kandydatach teraz niż po ich wyborze (vide: "Sprzątanie po Kwaśniewskim"). Zgnojony i rynsztokowy obraz Polski to wytwór frustratów, którzy nie radzą sobie z konkurencją na wolnym rynku idei i polityki. Dla nich lepiej było, kiedy mieli monopol na prawdę, gdy czuli się demiurgami historii. Można zrozumieć ich wściekłość i wrzask po tym swoistym wygnaniu z raju. Ale już sugerowanie przez Michnika, że "nieskazitelnie uczciwy" Cimoszewicz to ofiara takiej samej nagonki jak Dreyfus czy Narutowicz, że rzekomy polski motłoch jest o krok od politycznego mordu, to grube nadużycie. To wstyd! Także dla pamięci Narutowicza i Dreyfusa.
Całe szczęście, że Polacy nie widzą gnoju, szamba i rynsztoka, lecz raczej groteskowość i komizm tego, o czym mówią Michnik i jemu podobni. Oto na przykład krążące w Internecie wyjaśnienie krętactw "nieskazitelnie uczciwego" Cimoszewicza. Miał akcje Orlenu, ale ich nie miał, bo należały do córki. Miał na to pieniądze, ale ponieważ ich nie miał, to wziął kredyt. Sprzedał je w styczniu 2002 r., ale ponieważ chciał w grudniu 2001 r., to tak naprawdę sprzedał je w grudniu. W deklaracjach ich nie wpisał, bo wypełniał je według stanu na kwiecień, a jak wiemy, sprzedał je w styczniu, czyli w grudniu. Zrobił korektę swojej deklaracji, z tym że niczego nie poprawiał, bo pytania były niestosowne. Zatrudnił wariatkę jako asystentkę i dał jej do wypełnienia swoje deklaracje, ale nie dał ich, bo to wariatka. Pozostawiał wzory swych podpisów w jakichś komitetach - jakby ktoś chciał mieć upoważnienie ministra spraw zagranicznych. Podpisy są jego, ale on ich nie składał - składała je pieczątka z komitetu. A pełnomocnictwa okazały się oryginalnie sfałszowanymi kopiami. We wszystko to nie należy wątpić, tylko głęboko wierzyć, bo - jak wiadomo - wiara czyni cuda. Amen!
"Polowanie na przeciwników politycznych metodą cepa i błota", "trybunał inkwizycyjny", "trybunał bolszewicki", "mowa rynsztoka", "motłoch" - takim językiem Michnik napisał o tym, co się rzekomo dziś w Polsce dzieje, o sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu, o przeciwnikach swojego przyjaciela Włodzimierza Cimoszewicza - "człowieka nieskazitelnie uczciwego". O degrengoladzie w dzisiejszej Polsce pisywali też m.in. prof. Jerzy Jedlicki, dr Waldemar Kuczyński, opowiadała prof. Hanna Świda-Ziemba, często mówi o tym Władysław Frasyniuk. Skąd ta wściekłość i wrzask? Czyżby stąd, że niegdysiejsi inżynierowie dusz stracili swoje wpływy, że demokracja dopuszcza inne, a nie tylko ich jedynie słuszne poglądy, że dramatycznie stopniały zastępy ich wyznawców? Kończy się ich świat, a właściwie świat ich układów, więc są zwyczajnie przerażeni i wściekli.
Nasi rozgoryczeni i sfrustrowani politycy oraz inteligenci przypominają mi powołany w 1793 r. we Francji Komitet Ocalenia Publicznego. Jest ironią losu, że to ciało świetnie sportretował (w filmie "Danton") jeden z najbardziej rozgoryczonych inteligentów - Andrzej Wajda (niestety, większość filmowców należy do tego grona - vide: "Polska szkoła mitu filmowego"). Wajda pokazał, jak rewolucyjny komitet staje się sektą, która wszędzie węszy spiski i zdradę, która boi się własnego społeczeństwa, ale przede wszystkim nim gardzi.
Żyję chyba w innym kraju, bo nie dostrzegam szamba, gnoju i rynsztoka (jak Michnik w esejach "W poszukiwaniu utraconego sensu" i "Smutek rynsztoków"), faszystów ani żadnego poważnego zagrożenia dla polskiej demokracji. Wręcz przeciwnie - mamy kwitnącą demokrację, która ma dość siły, by walczyć z patologiami (działania komisji śledczych i sporej już części wymiaru sprawiedliwości - szkoda, że nie całego, vide: "Wymiar niesprawiedliwości"), gdzie panuje pluralizm polityczny i ideowy, gdzie nieźle sobie radzą wolne media, gdzie coraz lepiej ma się wolny rynek (szkoda, że nie w całej służbie zdrowia - vide: "Narodowy Fundusz Zdzierców", cover story tego numeru), gdzie nikt nie ma monopolu na prawdę. Kampania wyborcza jest wreszcie starciem racji i pomysłów i nie ucieka od osobistych wątków, bo lepiej poznać prawdę o kandydatach teraz niż po ich wyborze (vide: "Sprzątanie po Kwaśniewskim"). Zgnojony i rynsztokowy obraz Polski to wytwór frustratów, którzy nie radzą sobie z konkurencją na wolnym rynku idei i polityki. Dla nich lepiej było, kiedy mieli monopol na prawdę, gdy czuli się demiurgami historii. Można zrozumieć ich wściekłość i wrzask po tym swoistym wygnaniu z raju. Ale już sugerowanie przez Michnika, że "nieskazitelnie uczciwy" Cimoszewicz to ofiara takiej samej nagonki jak Dreyfus czy Narutowicz, że rzekomy polski motłoch jest o krok od politycznego mordu, to grube nadużycie. To wstyd! Także dla pamięci Narutowicza i Dreyfusa.
Całe szczęście, że Polacy nie widzą gnoju, szamba i rynsztoka, lecz raczej groteskowość i komizm tego, o czym mówią Michnik i jemu podobni. Oto na przykład krążące w Internecie wyjaśnienie krętactw "nieskazitelnie uczciwego" Cimoszewicza. Miał akcje Orlenu, ale ich nie miał, bo należały do córki. Miał na to pieniądze, ale ponieważ ich nie miał, to wziął kredyt. Sprzedał je w styczniu 2002 r., ale ponieważ chciał w grudniu 2001 r., to tak naprawdę sprzedał je w grudniu. W deklaracjach ich nie wpisał, bo wypełniał je według stanu na kwiecień, a jak wiemy, sprzedał je w styczniu, czyli w grudniu. Zrobił korektę swojej deklaracji, z tym że niczego nie poprawiał, bo pytania były niestosowne. Zatrudnił wariatkę jako asystentkę i dał jej do wypełnienia swoje deklaracje, ale nie dał ich, bo to wariatka. Pozostawiał wzory swych podpisów w jakichś komitetach - jakby ktoś chciał mieć upoważnienie ministra spraw zagranicznych. Podpisy są jego, ale on ich nie składał - składała je pieczątka z komitetu. A pełnomocnictwa okazały się oryginalnie sfałszowanymi kopiami. We wszystko to nie należy wątpić, tylko głęboko wierzyć, bo - jak wiadomo - wiara czyni cuda. Amen!
Więcej możesz przeczytać w 37/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.