Nasze filmy czasem nagradzano na festiwalach, bo były egzotyczne, ale niewiele z nich liczyło się poza Polską
Filmowcy są najbardziej wierzącą częścią polskiego społeczeństwa. Wierzą w samych siebie, tylko że nie bardzo potrafią znaleźć kolejnych wyznawców. Ale jak na tak małą sektę potrafią być wpływowi - jak scjentolodzy w Hollywood. Wbrew zapowiedziom trzydziesty, jubileuszowy festiwal w Gdyni (od 12 do 17 września) nie będzie przełomowy. Potwierdzi tylko to, o czym wiemy, czyli świetne samopoczucie środowiska - niewspółmierne do efektów ich pracy. Ale jubileusz jest dobrą okazją do tego, by obalić kilka mitów, w które środowisko filmowe święcie wierzy. Największym z nich jest mit potęgi polskiego kina w czasach tzw. polskiej szkoły.
Mit polskiej szkoły filmowej
To, że nie powstają dziś dobre filmy, to - jak mawiał Kisiel - rezultat. Kisiel zresztą konsekwentnie kwestionował mity o potędze naszej kinematografii. Bo tak naprawdę potęgą nigdy ona nie była. Ot, po prostu, powstało kilka przyzwoitych filmów, na przykład "Eroika" i "Zezowate szczęście" Munka, "Popiół i diament" i "Człowiek z marmuru" Wajdy, "Rękopis znaleziony w Saragossie" Hasa, "Nóż w wodzie" Polańskiego czy "Dekalog" Kieślowskiego. Ale trudno to uznać za osiągnięcie w kraju, gdzie produkowano 20-30 filmów rocznie. Trudno też mówić o jakiejś narodowej szkole, bo poza filmami Hasa i Polańskiego nie było w nich nic oryginalnego. Poza tym, te filmy - może poza Kieślowskim - nigdy nie były w szerokim rozpowszechnianiu, a już na pewno nie na najważniejszym rynku, czyli w USA. Nagradzano je na festiwalach, bo były egzotyczne - przecież pochodziły zza żelaznej kurtyny. Poza Polańskim, który w barwach polskiej kinematografii zrealizował zaledwie jeden film, nigdy nie mieliśmy swego Felliniego, Bunuela, Bergmana czy Melville`a.
Fundamentalną słabość polskiego kina opisywał bezkompromisowy i za to opluwany przez środowisko Zygmunt Kałużyński, znany m.in. z łamów "Wprost". Kałużyński miał rację, kpiąc z rzekomego popytu na Zachodzie na naszych reżyserów i aktorów po 1981 r. Po prostu Krystynę Jandę czy Daniela Olbrychskiego zatrudniano tam - skądinąd w drugorzędnych produkcjach - na fali mitu "Solidarności". Gdy ten mit wyblakł, propozycje się skończyły.
Mitem jest też potęga naszej kinematografii w czasach tzw. kina moralnego niepokoju, nawet jeśli z tego środowiska wywodzą się Agnieszka Holland i Krzysztof Kieślowski. Co ciekawe, podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni zobaczymy kilka obrazów nawiązujących do tego nurtu. Ale broni się właściwie tylko "Komornik" Feliksa Falka (skądinąd współtwórcy kina moralnego niepokoju) z Andrzejem Chyrą w tytułowej roli.
Instytut Kiczu Polskiego
W tegorocznym głównym konkursie festiwalu w Gdyni znalazło się 21 filmów, co ma być dowodem na ożywienie polskiej kinematografii i jej dobrą kondycję. Nic z tego. Wystarczy obejrzeć konkursowy "Bar pod młynkiem" Andrzeja Kondratiuka. To esencja najgorszych cech polskiego kina: brak pomysłu, brak akcji, epatowanie amatorszczyzną, infantylizm. Mamy rozchwiany obraz, przypominający domowe filmy wideo, sepleniących bezzębnych naturszczyków i ślimaka winniczka - jako najbardziej dynamicznego i jednego z częściej kadrowanych bohaterów filmu. Historia gastronomicznego biznesu pani Celinki i jej kochanka, recydywisty pana Romusia, jest żałosna. Można zapytać, dlaczego publiczna telewizja to arcydzieło sfinansowała. Chyba że chodziło o zapomogę dla słabującego filmowca, ale co to ma wspólnego z kinematografią?
Aż 18 z 21 konkursowych filmów wspierała TVP, w tym cztery w całości - wspomniany "Bar pod młynkiem", "Barbórkę" Macieja Pieprzycy, "Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego i "Piekło, niebo" Natalii Korynckiej-Gruz. To przedsmak tego, co będzie powstawać za nasze pieniądze pod szyldem Instytutu Filmu Polskiego, który tak chwalą minister kultury Waldemar Dąbrowski oraz sami twórcy.
Mistrz rozczarowania
Można mówić o szczęściu, że do konkursu nie dopuszczono kuriozalnego "Czasu surferów" Jacka Gąsiorowskiego. Za to w pozakonkursowych pokazach zobaczyć będzie można produkcje czołowych kiczmenów ekranu, czyli "Rh+" Jarosława Żamojdy i "Legendę" Mariusza Pujszo. Kuriozum jest też "Zakochany anioł" Artura Więcka, wedle scenariusza Witolda Beresia, znanego z łamów "Gazety Wyborczej" jako człowieka od mokrej roboty. Można tylko ubolewać, że w tę rzekomą komedię romantyczną dali się wpuścić tak dobrzy aktorzy jak Janusz Gajos czy Jerzy Trela.
Trudno uznać za udany film "Skazany na bluesa" Jana Kidawy-Błońskiego, który liczy wyłącznie na trwałość legendy nieżyjącego frontmana grupy Dżem. Na niedawnym festiwalu w Cieszynie wygwizdano film Janusza Zaorskiego "Lekarz drzew", a publiczność uznała go za najgorszy obraz dekady. Z kolei na "Rozdroże Cafe" Leszka Wosiewicza warto pójść tylko ze względu na muzykę Kazika. Zawodzi nudne dziełko o polsko-niemieckim pojednaniu, czyli "Wróżby kumaka" Roberta Glińskiego, na podstawie powieści Guentera Grassa. To jeszcze jedna porażka w ekranizacji tej tematyki, o czym świadczy wcześniejsza, też nieudana adaptacja prozy Pawła Huellego, czyli "Weiser" Wojciecha Marczewskiego.
Największym rozczarowaniem tegorocznego, jubileuszowego festiwalu jest drugi film Piotra Trzaskalskiego. Trzy lata temu okrzyknięto go, mocno na wyrost, objawieniem młodego kina - po debiutanckim "Edim". Jego nowy film "Mistrz" jest dziełem jeszcze nudniejszym i dalej uciekającym od rzeczywistości niż "Edi". To pretensjonalna, pełna teatralnych gestów i drętwych dialogów opowieść o rosyjskim cyrkowcu: bez pomysłu, bez humoru i najmniejszego zaczepienia w codziennych problemach przeciętnego Polaka.
Większość bohaterów z gdyńskich filmów można uznać za alter ego naszych filmowców - są to pretensjonalni bądź egzaltowani nudziarze. A przewodzi im Krzysztof Zanussi. Konia z rzędem temu, kto powie, dlaczego Zanussi musiał wysłać swoją ekipę aż do Urugwaju, by opowiedzieć o losach polskiego dyplomaty. Zanussi sili się na tanie moralizowanie o polityce zagranicznej, co jest o tyle chybione, że w tej dziedzinie moralności jest tyle, ile kot napłakał. Festiwal w Gdyni dowodzi, że filmowiec to wymarzony zawód w naszym kraju: za pieniądze podatnika i bez presji konkurencji można się świetnie bawić. Rację ma Bartosz Żurawiecki, który w ostatnim wydaniu branżowego "Filmu" napisał: "Nie czekam na Gdynię!". Słusznie - na co tu czekać?
Mit polskiej szkoły filmowej
To, że nie powstają dziś dobre filmy, to - jak mawiał Kisiel - rezultat. Kisiel zresztą konsekwentnie kwestionował mity o potędze naszej kinematografii. Bo tak naprawdę potęgą nigdy ona nie była. Ot, po prostu, powstało kilka przyzwoitych filmów, na przykład "Eroika" i "Zezowate szczęście" Munka, "Popiół i diament" i "Człowiek z marmuru" Wajdy, "Rękopis znaleziony w Saragossie" Hasa, "Nóż w wodzie" Polańskiego czy "Dekalog" Kieślowskiego. Ale trudno to uznać za osiągnięcie w kraju, gdzie produkowano 20-30 filmów rocznie. Trudno też mówić o jakiejś narodowej szkole, bo poza filmami Hasa i Polańskiego nie było w nich nic oryginalnego. Poza tym, te filmy - może poza Kieślowskim - nigdy nie były w szerokim rozpowszechnianiu, a już na pewno nie na najważniejszym rynku, czyli w USA. Nagradzano je na festiwalach, bo były egzotyczne - przecież pochodziły zza żelaznej kurtyny. Poza Polańskim, który w barwach polskiej kinematografii zrealizował zaledwie jeden film, nigdy nie mieliśmy swego Felliniego, Bunuela, Bergmana czy Melville`a.
Fundamentalną słabość polskiego kina opisywał bezkompromisowy i za to opluwany przez środowisko Zygmunt Kałużyński, znany m.in. z łamów "Wprost". Kałużyński miał rację, kpiąc z rzekomego popytu na Zachodzie na naszych reżyserów i aktorów po 1981 r. Po prostu Krystynę Jandę czy Daniela Olbrychskiego zatrudniano tam - skądinąd w drugorzędnych produkcjach - na fali mitu "Solidarności". Gdy ten mit wyblakł, propozycje się skończyły.
Mitem jest też potęga naszej kinematografii w czasach tzw. kina moralnego niepokoju, nawet jeśli z tego środowiska wywodzą się Agnieszka Holland i Krzysztof Kieślowski. Co ciekawe, podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni zobaczymy kilka obrazów nawiązujących do tego nurtu. Ale broni się właściwie tylko "Komornik" Feliksa Falka (skądinąd współtwórcy kina moralnego niepokoju) z Andrzejem Chyrą w tytułowej roli.
Instytut Kiczu Polskiego
W tegorocznym głównym konkursie festiwalu w Gdyni znalazło się 21 filmów, co ma być dowodem na ożywienie polskiej kinematografii i jej dobrą kondycję. Nic z tego. Wystarczy obejrzeć konkursowy "Bar pod młynkiem" Andrzeja Kondratiuka. To esencja najgorszych cech polskiego kina: brak pomysłu, brak akcji, epatowanie amatorszczyzną, infantylizm. Mamy rozchwiany obraz, przypominający domowe filmy wideo, sepleniących bezzębnych naturszczyków i ślimaka winniczka - jako najbardziej dynamicznego i jednego z częściej kadrowanych bohaterów filmu. Historia gastronomicznego biznesu pani Celinki i jej kochanka, recydywisty pana Romusia, jest żałosna. Można zapytać, dlaczego publiczna telewizja to arcydzieło sfinansowała. Chyba że chodziło o zapomogę dla słabującego filmowca, ale co to ma wspólnego z kinematografią?
Aż 18 z 21 konkursowych filmów wspierała TVP, w tym cztery w całości - wspomniany "Bar pod młynkiem", "Barbórkę" Macieja Pieprzycy, "Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego i "Piekło, niebo" Natalii Korynckiej-Gruz. To przedsmak tego, co będzie powstawać za nasze pieniądze pod szyldem Instytutu Filmu Polskiego, który tak chwalą minister kultury Waldemar Dąbrowski oraz sami twórcy.
Mistrz rozczarowania
Można mówić o szczęściu, że do konkursu nie dopuszczono kuriozalnego "Czasu surferów" Jacka Gąsiorowskiego. Za to w pozakonkursowych pokazach zobaczyć będzie można produkcje czołowych kiczmenów ekranu, czyli "Rh+" Jarosława Żamojdy i "Legendę" Mariusza Pujszo. Kuriozum jest też "Zakochany anioł" Artura Więcka, wedle scenariusza Witolda Beresia, znanego z łamów "Gazety Wyborczej" jako człowieka od mokrej roboty. Można tylko ubolewać, że w tę rzekomą komedię romantyczną dali się wpuścić tak dobrzy aktorzy jak Janusz Gajos czy Jerzy Trela.
Trudno uznać za udany film "Skazany na bluesa" Jana Kidawy-Błońskiego, który liczy wyłącznie na trwałość legendy nieżyjącego frontmana grupy Dżem. Na niedawnym festiwalu w Cieszynie wygwizdano film Janusza Zaorskiego "Lekarz drzew", a publiczność uznała go za najgorszy obraz dekady. Z kolei na "Rozdroże Cafe" Leszka Wosiewicza warto pójść tylko ze względu na muzykę Kazika. Zawodzi nudne dziełko o polsko-niemieckim pojednaniu, czyli "Wróżby kumaka" Roberta Glińskiego, na podstawie powieści Guentera Grassa. To jeszcze jedna porażka w ekranizacji tej tematyki, o czym świadczy wcześniejsza, też nieudana adaptacja prozy Pawła Huellego, czyli "Weiser" Wojciecha Marczewskiego.
Największym rozczarowaniem tegorocznego, jubileuszowego festiwalu jest drugi film Piotra Trzaskalskiego. Trzy lata temu okrzyknięto go, mocno na wyrost, objawieniem młodego kina - po debiutanckim "Edim". Jego nowy film "Mistrz" jest dziełem jeszcze nudniejszym i dalej uciekającym od rzeczywistości niż "Edi". To pretensjonalna, pełna teatralnych gestów i drętwych dialogów opowieść o rosyjskim cyrkowcu: bez pomysłu, bez humoru i najmniejszego zaczepienia w codziennych problemach przeciętnego Polaka.
Większość bohaterów z gdyńskich filmów można uznać za alter ego naszych filmowców - są to pretensjonalni bądź egzaltowani nudziarze. A przewodzi im Krzysztof Zanussi. Konia z rzędem temu, kto powie, dlaczego Zanussi musiał wysłać swoją ekipę aż do Urugwaju, by opowiedzieć o losach polskiego dyplomaty. Zanussi sili się na tanie moralizowanie o polityce zagranicznej, co jest o tyle chybione, że w tej dziedzinie moralności jest tyle, ile kot napłakał. Festiwal w Gdyni dowodzi, że filmowiec to wymarzony zawód w naszym kraju: za pieniądze podatnika i bez presji konkurencji można się świetnie bawić. Rację ma Bartosz Żurawiecki, który w ostatnim wydaniu branżowego "Filmu" napisał: "Nie czekam na Gdynię!". Słusznie - na co tu czekać?
Więcej możesz przeczytać w 37/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.