Miasto jazzu, tańca, grzechu i romantycznej legendy Missisipi zawsze podnosiło się po katastrofach To zdumiewające, jak szybko media postawiły krzyżyk na Nowym Orleanie i odprawiły za miasto żałobną mszę. Przedwcześnie, bo to miasto zajmuje szczególne miejsce na mapie kulturalnej i turystycznej Ameryki, jako kolebka jazzu, romantyczna legenda Missisipi i pływających po niej pięknych jak pałace bocznokołowców - pełnych wytwornych dam i szarmanckich szulerów.
To miejsce pełnych muzyki i tańca pogrzebów i akcji słynnego dramatu Tennessee Williamsa "Tramwaj zwany pożądaniem". Tu odbywa się najsłynniejsza w Ameryce parada karnawałowa zwana Mardi Gras, tu tysiące miłośników tradycyjnej muzyki synkopowanej z całego świata przyciąga co rok New Orleans Jazz & Heritage Festival.
Nowy Orlean oferuje przybyszom niepowtarzalną, pełną dekadenckiej elegancji kolonialną architekturę French Quarter. Oferuje zabawę do białego rana w dziesiątkach barów i klubów oraz atmosferę luzu i radości życia, jakiej nie uświadczy się w żadnym innym zagonionym mieście Ameryki. Tu czas płynie wolniej i nie na darmo drugą nazwą Nowego Orleanu jest The Big Easy, co można by przetłumaczyć jako Wielki Luz.
Taniec na własnym pogrzebie
Zniszczenia po przejściu Katriny i powodzi są katastrofalne. Na to nakłada się kryzys humanitarny, nie widziany w USA od czasu osławionego zaciemnienia Nowego Jorku w 1977 r., gdy bandy rabusiów ruszyły w miasto, by plądrować sklepy. Nowy Orlean w swojej historii przeżył kilka kataklizmów, w tym wielką powódź z 1927 r., która spustoszyła cały region. Ale zawsze wracał do życia. Być może teraz ów powrót do dawnej świetności potrwa nieco dłużej, ale na pewno nastąpi. - Nasza kultura przetrwa - mówi szef Jazz & Heritage Festival Quint Davis. - Przetrwała niewolnictwo, przetrwa wszystko inne. Nie można zakazać ludziom tańczyć. Nie da się utopić tańca. My tańczymy na pogrzebach, a teraz zatańczymy na naszym własnym pogrzebie.
Jazz i seks
O kosmopolitycznej tożsamości Nowego Orleanu zdecydował fakt, że w XIX wieku było to jedno z głównych portowych miast Ameryki. Tu przybywały statki nie tylko z Europy, ale także z Kuby i innych wysp Morza Karaibskiego oraz z Ameryki Środkowej. Również etniczna i narodowościowa mieszanka była niepowtarzalna. Mieszkali tu zarówno liczni potomkowie francuskich osadników, zwanych Kreolami. Stanowili oni dość osobliwy miks rasowy, jako że w męsko-damskich zabawach nie uznawali żadnych barier, w pozostałych stanach Ameryki tradycyjnie wyznaczonych przez kolor skóry czy pochodzenie. Z czasem przybyli z Kanady frankofońscy Cajunowie i zaczęli się osiedlać także biali anglosascy protestanci i wyzwoleni po wojnie secesyjnej murzyńscy niewolnicy.
Nowy Orlean rozwijał się w totalnej separacji od pełnego religijnych zakazów, purytańskiego i zacofanego ekonomicznie Południa. Segregacja rasowa nie była tak rygorystycznie przestrzegana, a przewaga ludzi wyznania rzymskokatolickiego decydowała o tym, że muzyka i taniec nie były uważane za śmiertelny grzech. Równie liberalny był stosunek nowoorleańczyków do nadużywania alkoholu i hazardu. Było to miasto grzechu, a popyt na seks był ogromny. Aby zapanować nad tą mroczną stroną życia, w 1898 r. religijny radny Sidney Story wyznaczył położony na północ od French Quarter kwartał jako jedyny, w którym mogły legalnie prosperować domy publiczne. W Storyville, jak szybko nazwano tę dzielnicę, działało 230 burdeli z ponad 2 tysiącami prostytutek. Interes kręcił się znakomicie aż do 1917 r., kiedy dowództwo marynarki wojennej USA doprowadziło do jego likwidacji.
Likwidacja domów rozpusty była ciosem nie mniejszym od ataku huraganu Katrina. Wspominał to przejmująco w swej autobiografii "Satchmo: Moje życie w Nowym Orleanie" jeden z najsłynniejszych synów Storyville Louis Armstrong. Wspominał jako czas łez i pakowania manatków. To właśnie wtedy rozpoczął się wielki exodus na północ (głównie do Chicago) muzyków, którzy z dnia na dzień stracili pracę w lokalach Nowego Orleanu. Wśród nich był pianista Jelly Roll Morton i cała generacja trębaczy, kornecistów i klarnecistów z Kingiem Oliverem, Kidem Orym, Sidneyem Bechetem i Armstrongiem na czele.
Nowy Orlean coś stracił, ale cały kraj zyskał. Jazz, jak zwano tę nową dziką muzykę, przestał być lokalną specjalnością, a stał się tuż po I wojnie światowej soundtrackiem epoki prohibicji i muzyką tzw. straconego pokolenia, opiewanego przez Scotta Fitzgeralda i Ernesta Hemingwaya. Nobilitacją dla tego gatunku było wprowadzenie jego elementów przez GeorgeŐa Gershwina do napisanej w 1924 r. "Rhapsody In Blue".
- To jest coś, co my, czarni, daliśmy temu krajowi. To jest nasza sztuka. To jest najprawdziwsza sztuka Ameryki - mówi z dumą trębacz Wynton Marsalis, najbardziej znany członek muzycznego klanu Marsalisów z Nowego Orleanu.
Taniec nad trumną
Początki jazzu były niezbyt cnotliwe. Nawet sama nazwa "jazz" wywodzi się ponoć od imienia biblijnej nierządnicy Jezebel, którym to imieniem Cajunowie z Luizjany nazywali prostytutki. Nikt się nie spodziewał, że ta muzyka z nieprawego łoża, ze spelunek i domów publicznych, w której połączyły się tak różne tradycje - jak wojskowe orkiestry marszowe, ragtime`owe synkopowane rytmy, blues i gospels, francuski quadrill, a nawet hiszpańskie flamenco - przejdzie w ciągu następnych dekad zeszłego stulecia taką ewolucję.
Częścią muzycznej legendy Nowego Orleanu były pojedynki trębaczy, wśród których sławą najpotężniej dmącego w instrument cieszył się Buddy Bolden, który w 1907 r. został uznany za chorego psychicznie i resztę życia spędził w szpitalnym odosobnieniu. Gdy Bolden grał, podobno słychać go było nawet na drugim brzegu Missisipi. Równie słynne są nowoorleańskie pogrzeby, które po złożeniu trumny do grobu i rytualnym odegraniu utworu "Didn`t He Ramble" eksplodują radosną, jakby urągającą śmierci muzyką i tańcami.
Odrodzenie
Nowy Orlean kultywuje swoją przeszłość jako miejsca narodzin jazzu, więc z pewnością szybko odrodzą się dziś zamknięte lub zniszczone lokale, w których atrakcjami znowu będą występy takich nowoorleańskich sław, jak Professor Longhair, Dr. John, The Neville Brothers czy bracia Marsalisowie. O jazzie mówi się od lat, że umiera. Wystarczyło jednak przyjechać do Nowego Orleanu, odwiedzić sklepy płytowe z wydawnictwami lokalnych niezależnych firm, zrobić rundkę po najsłynniejszych lokalach, jak Snug Harbor, Palm Court czy Tiptina, by się przekonać, że w tym mieście ta muzyka nie zatraciła nic ze swojej dawnej żywotności. I choć dziś te lokale są zamknięte do odwołania, miasto szybko podniesie się po nokaucie Katriny i odzyska pozycję jednej z największych atrakcji turystycznych USA. Bo, jak mówi Quint Davis: "Kiedy Ameryka zhomogenizowała się w dziedzinie przemysłu rozrywkowego, radiowych play-list i fast foodów, Nowy Orlean ze swą wyższą kulturą gastronomiczną i wyższą kulturą muzyczną pozostał jakby trochę na uboczu i dlatego też zachował swoje tradycje".
Nowy Orlean oferuje przybyszom niepowtarzalną, pełną dekadenckiej elegancji kolonialną architekturę French Quarter. Oferuje zabawę do białego rana w dziesiątkach barów i klubów oraz atmosferę luzu i radości życia, jakiej nie uświadczy się w żadnym innym zagonionym mieście Ameryki. Tu czas płynie wolniej i nie na darmo drugą nazwą Nowego Orleanu jest The Big Easy, co można by przetłumaczyć jako Wielki Luz.
Taniec na własnym pogrzebie
Zniszczenia po przejściu Katriny i powodzi są katastrofalne. Na to nakłada się kryzys humanitarny, nie widziany w USA od czasu osławionego zaciemnienia Nowego Jorku w 1977 r., gdy bandy rabusiów ruszyły w miasto, by plądrować sklepy. Nowy Orlean w swojej historii przeżył kilka kataklizmów, w tym wielką powódź z 1927 r., która spustoszyła cały region. Ale zawsze wracał do życia. Być może teraz ów powrót do dawnej świetności potrwa nieco dłużej, ale na pewno nastąpi. - Nasza kultura przetrwa - mówi szef Jazz & Heritage Festival Quint Davis. - Przetrwała niewolnictwo, przetrwa wszystko inne. Nie można zakazać ludziom tańczyć. Nie da się utopić tańca. My tańczymy na pogrzebach, a teraz zatańczymy na naszym własnym pogrzebie.
Jazz i seks
O kosmopolitycznej tożsamości Nowego Orleanu zdecydował fakt, że w XIX wieku było to jedno z głównych portowych miast Ameryki. Tu przybywały statki nie tylko z Europy, ale także z Kuby i innych wysp Morza Karaibskiego oraz z Ameryki Środkowej. Również etniczna i narodowościowa mieszanka była niepowtarzalna. Mieszkali tu zarówno liczni potomkowie francuskich osadników, zwanych Kreolami. Stanowili oni dość osobliwy miks rasowy, jako że w męsko-damskich zabawach nie uznawali żadnych barier, w pozostałych stanach Ameryki tradycyjnie wyznaczonych przez kolor skóry czy pochodzenie. Z czasem przybyli z Kanady frankofońscy Cajunowie i zaczęli się osiedlać także biali anglosascy protestanci i wyzwoleni po wojnie secesyjnej murzyńscy niewolnicy.
Nowy Orlean rozwijał się w totalnej separacji od pełnego religijnych zakazów, purytańskiego i zacofanego ekonomicznie Południa. Segregacja rasowa nie była tak rygorystycznie przestrzegana, a przewaga ludzi wyznania rzymskokatolickiego decydowała o tym, że muzyka i taniec nie były uważane za śmiertelny grzech. Równie liberalny był stosunek nowoorleańczyków do nadużywania alkoholu i hazardu. Było to miasto grzechu, a popyt na seks był ogromny. Aby zapanować nad tą mroczną stroną życia, w 1898 r. religijny radny Sidney Story wyznaczył położony na północ od French Quarter kwartał jako jedyny, w którym mogły legalnie prosperować domy publiczne. W Storyville, jak szybko nazwano tę dzielnicę, działało 230 burdeli z ponad 2 tysiącami prostytutek. Interes kręcił się znakomicie aż do 1917 r., kiedy dowództwo marynarki wojennej USA doprowadziło do jego likwidacji.
Likwidacja domów rozpusty była ciosem nie mniejszym od ataku huraganu Katrina. Wspominał to przejmująco w swej autobiografii "Satchmo: Moje życie w Nowym Orleanie" jeden z najsłynniejszych synów Storyville Louis Armstrong. Wspominał jako czas łez i pakowania manatków. To właśnie wtedy rozpoczął się wielki exodus na północ (głównie do Chicago) muzyków, którzy z dnia na dzień stracili pracę w lokalach Nowego Orleanu. Wśród nich był pianista Jelly Roll Morton i cała generacja trębaczy, kornecistów i klarnecistów z Kingiem Oliverem, Kidem Orym, Sidneyem Bechetem i Armstrongiem na czele.
Nowy Orlean coś stracił, ale cały kraj zyskał. Jazz, jak zwano tę nową dziką muzykę, przestał być lokalną specjalnością, a stał się tuż po I wojnie światowej soundtrackiem epoki prohibicji i muzyką tzw. straconego pokolenia, opiewanego przez Scotta Fitzgeralda i Ernesta Hemingwaya. Nobilitacją dla tego gatunku było wprowadzenie jego elementów przez GeorgeŐa Gershwina do napisanej w 1924 r. "Rhapsody In Blue".
- To jest coś, co my, czarni, daliśmy temu krajowi. To jest nasza sztuka. To jest najprawdziwsza sztuka Ameryki - mówi z dumą trębacz Wynton Marsalis, najbardziej znany członek muzycznego klanu Marsalisów z Nowego Orleanu.
Taniec nad trumną
Początki jazzu były niezbyt cnotliwe. Nawet sama nazwa "jazz" wywodzi się ponoć od imienia biblijnej nierządnicy Jezebel, którym to imieniem Cajunowie z Luizjany nazywali prostytutki. Nikt się nie spodziewał, że ta muzyka z nieprawego łoża, ze spelunek i domów publicznych, w której połączyły się tak różne tradycje - jak wojskowe orkiestry marszowe, ragtime`owe synkopowane rytmy, blues i gospels, francuski quadrill, a nawet hiszpańskie flamenco - przejdzie w ciągu następnych dekad zeszłego stulecia taką ewolucję.
Częścią muzycznej legendy Nowego Orleanu były pojedynki trębaczy, wśród których sławą najpotężniej dmącego w instrument cieszył się Buddy Bolden, który w 1907 r. został uznany za chorego psychicznie i resztę życia spędził w szpitalnym odosobnieniu. Gdy Bolden grał, podobno słychać go było nawet na drugim brzegu Missisipi. Równie słynne są nowoorleańskie pogrzeby, które po złożeniu trumny do grobu i rytualnym odegraniu utworu "Didn`t He Ramble" eksplodują radosną, jakby urągającą śmierci muzyką i tańcami.
Odrodzenie
Nowy Orlean kultywuje swoją przeszłość jako miejsca narodzin jazzu, więc z pewnością szybko odrodzą się dziś zamknięte lub zniszczone lokale, w których atrakcjami znowu będą występy takich nowoorleańskich sław, jak Professor Longhair, Dr. John, The Neville Brothers czy bracia Marsalisowie. O jazzie mówi się od lat, że umiera. Wystarczyło jednak przyjechać do Nowego Orleanu, odwiedzić sklepy płytowe z wydawnictwami lokalnych niezależnych firm, zrobić rundkę po najsłynniejszych lokalach, jak Snug Harbor, Palm Court czy Tiptina, by się przekonać, że w tym mieście ta muzyka nie zatraciła nic ze swojej dawnej żywotności. I choć dziś te lokale są zamknięte do odwołania, miasto szybko podniesie się po nokaucie Katriny i odzyska pozycję jednej z największych atrakcji turystycznych USA. Bo, jak mówi Quint Davis: "Kiedy Ameryka zhomogenizowała się w dziedzinie przemysłu rozrywkowego, radiowych play-list i fast foodów, Nowy Orlean ze swą wyższą kulturą gastronomiczną i wyższą kulturą muzyczną pozostał jakby trochę na uboczu i dlatego też zachował swoje tradycje".
Więcej możesz przeczytać w 37/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.