POLSKA- ANGLIA 12 000 $ : 29 600 $
Do wojny cywilizacji dojdzie już 12 października 2005 r. Wybuchnie w Manchesterze. Nie będzie to jednak zapowiadana przez Samuela Huntingtona wojna między Zachodem a islamem. Będzie to wojna cywilizacji piłkarskich, bo tym jest mecz Anglia - Polska na stadionie Old Trafford. Wbrew pozorom cywilizacja, a szczególnie poziom rozwoju mierzony PKB na mieszkańca, ma z piłką nożną wiele wspólnego. W futbolu na Starym Kontynencie obowiązuje wręcz prawo, że PKB na głowę poniżej 20 tys. dolarów oznacza przynależność do drugiej bądź trzeciej Europy (są oczywiście wyjątki, tak jak są kraje biedniejsze, ale szybko się rozwijające). Czarno na białym pokazuje to siła lig w poszczególnych krajach. Najlepsze ligi mają w Europie Hiszpania (23,3 tys. dolarów PKB na głowę), Anglia (29,6 tys. USD), Włochy (27,7 tys. USD), Francja (28,7 tys. USD) i Niemcy (28,7 tys. USD).
Dyktatura Ligi Mistrzów
Gdy prawie 15 mln Polaków zasiądzie 12 października przed telewizorami, by oglądać mecz z Anglią, będzie to wojna pierwszej i drugiej Europy. Będzie to wręcz mecz zastępczy, mający nam zrekompensować upokorzenia, jakich doznały polskie kluby w eliminacjach Ligi Mistrzów i w rozgrywkach UEFA. I to mimo że chodzi tu o narodową dumę i honor. Bo tak naprawdę o sile futbolu i trwałej satysfakcji z sukcesów decyduje obecnie nie pozycja narodowych reprezentacji (Anglia jest na przykład teraz 11., a Polska 17.), lecz udział klubów w Lidze Mistrzów, w której grają najlepsi piłkarze świata. Narodowe reprezentacje biedniejszych krajów mają pewne szanse, bo rywale, których zawodnicy grają na okrągło w najlepszych ligach i Lidze Mistrzów, są na mistrzostwach świata czy Europy ogromnie przemęczeni. Przeciętnie każdy z nich rozgrywa z bardzo silnymi rywalami co najmniej trzy razy więcej meczów niż piłkarz w Polsce bądź Polak siedzący na ławie rezerwowych w dobrym zachodnim klubie. Gdy przed ostatnimi mistrzostwami Europy w Portugalii przebadano wydolność piłkarzy Anglii, Włoch czy Francji, okazało się, że jest ona o ponad 30 proc. niższa od na przykład wydolności Greków, którzy potem zdobyli mistrzostwo. Po prostu Grecy znacznie mniej się eksploatowali przed czempionatem.
Mistrzostwa świata czy Starego Kontynentu są poza tym dla piłkarzy z drugiej i trzeciej Europy jedyną okazją do pokazania się i zdobycia dobrego kontraktu. I właściwie tylko ich motywują premie przyznawane za sukcesy przez narodowe federacje, bo gwiazdy z Francji, Włoch, Hiszpanii czy Anglii zarabiają w klubach po kilkanaście bądź kilkadziesiąt milionów euro rocznie i premie z narodowych federacji traktują symbolicznie. Nie ma się co oszukiwać: współczesny futbol to przede wszystkim biznes. Na premie w Lidze Mistrzów UEFA przeznacza co roku ponad 600 mln euro. Mniej operatywne kluby zarabiają rocznie na uczestnictwie w tych rozgrywkach średnio 20 mln euro, najlepsze - ponad 100 mln euro. Zresztą w Anglii, ojczyźnie futbolu, to był biznes od początku, czyli już od końca XIX wieku (liga angielska zaczęła rozgrywki w 1888 r.). W 1901 r., gdy finał Pucharu Anglii oglądało 101 tys. widzów, futbol był już gigantycznym interesem. Tak dochodowym, że ówczesne klubowe korporacje płaciły wysokie dywidendy swoim akcjonariuszom. Obecnie tylko akcje Manchesteru United są warte na giełdzie 1,1 mld euro.
FC Żerań kontra FC Toyota
W piłce nożnej, podobnie jak w gospodarce, jesteśmy zapóźnieni o dziesięciolecia, i to nie tylko wobec Anglików. Mecz z Anglią będzie walką Dawida z Goliatem, starciem wybitnych graczy będących pracownikami największych futbolowych korporacji świata (Chelsea, Arsenal, Manchester, Liverpool) z anonimowymi w większości piłkarzami reprezentującymi przestarzałe manufaktury, jakimi są polskie kluby. Mizernymi zarówno od strony organizacyjnej, jak i sportowej. To mniej więcej tak, jakby autarkiczna FSO na Żeraniu miała się zmierzyć z globalnym koncernem w rodzaju Toyoty.
Siłą naszej drużyny narodowej, mozolnie kleconej z przeciętnych graczy drużyn typu FC Żerań, od lat pozostaje zdolność do nadzwyczajnej mobilizacji w kluczowych momentach oraz podsycająca tę zdolność irracjonalna wiara kibiców znad Wisły w zwycięstwo. Nie można go wykluczyć, bo to w końcu tylko sport, ale nawet ewentualna wygrana czy "zwycięski remis" w meczu na Old Trafford, ba, nawet awans do mistrzostw świata nie odmienią fatalnej pozycji biało-czerwonych w futbolowej hierarchii. Tak jak nie odmienił jej występ na ostatnich mistrzostwach świata w Korei. Stać nas było na wygranie jednego meczu.
Żaden z polskich zawodników nie przeszedł po mistrzostwach w Korei, w końcu swoistych targach dla piłkarzy, do lepszego klubu. I podobnie będzie teraz. Nawet jeśli wygramy w Anglii, będzie to tylko jednorazowa przepustka do lepszego świata. Sęk w tym, że w wielkim futbolu naprawdę uczestniczy tylko ten, kto wygrywa regularnie. Podobnie jest zresztą w gospodarce: wysoko rozwinięta łatwej znosi kryzysy i zawirowania. Żeby regularnie odnosić sukcesy, potrzebna jest dobra organizacja, sprawnie działający system, bo tylko dzięki niemu można pokonać coraz ostrzejszą konkurencję. A jak jest u nas? Arkadiusz Głowacki rozegrał jeden naprawdę dobry mecz w karierze - przeciwko USA w Korei i od razu okrzyknięto go wielkim piłkarzem. Tymczasem Brazylijczyk Roberto Carlos dobre mecze musi rozgrywać w Realu Madryt co tydzień. Żaden z Polaków na razie się do tego poziomu nie zbliżył, stąd motor napędowy naszej reprezentacji, Kamil Kosowski, gra tylko w drugiej lidze angielskiej. Na co dzień jedynie do tego się nadaje.
Liga prawdziwej konkurencji
Codzienny kontakt z wielkim futbolem mają tylko zawodnicy występujący w pięciu najlepszych ligach europejskich (hiszpańskiej, angielskiej, włoskiej, francuskiej, niemieckiej), niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzą. Nawet zupełnie wyjątkowe drużyny narodowe - jak Brazylia czy Argentyna - opierają się przede wszystkim na graczach z pięciu najlepszych lig europejskich. Każdy, kto choć raz widział w telewizji mecz ligi angielskiej, hiszpańskiej czy włoskiej, wie, jaka przepaść dzieli je od ligi polskiej. Nie przypadkiem drużyny z tych państw dzielą i rządzą w Lidze Mistrzów. To dlatego Roman Abramowicz zainwestował w CSKA Moskwa dopiero na wyraźne życzenie Władimira Putina, natomiast sam wybrał Chelsea Londyn. Wiedział, że wielki sukces może odnieść tylko w konkurencyjnym środowisku - tam gdzie rywalizuje się z Manchesterem United i Arsenalem, a nie z Kryliami Sowietow.
To wielkie drużyny klubowe decydują o obliczu współczesnego futbolu, tak jak w globalnej gospodarce nadają ton wielkie międzynarodowe korporacje. Niemcy, by się liczyć w światowej gospodarce, musiały mieć Mercedesa, Siemensa czy Kruppa, a by liczyć się w futbolu - Bayern Monachium, Borussię Dortmund czy Hamburger SV. Hiszpanie z Seatem i Telefonicą czy Zarą mają też Real, Barcelonę czy Valencię. Czesi mają Skodę, ale i Spartę Praga. To, że wysoko w światowym rankingu jest notowany klub CSKA Moskwa, wynika tylko z kaprysu rosyjskich oligarchów, ale w Rosji nie ma nawet cienia tej konkurencji w futbolu, jaka panuje w Anglii, Niemczech czy Hiszpanii. To wszystko nie oznacza, że jesteśmy na zawsze skazani na drugą Europę. Słowacy udowodnili, że można zbudować dobrą drużynę, stosując sprawdzone na Zachodzie metody. I do tego nie są potrzebne jakieś wielkie pieniądze. Przecież grająca w Lidze Mistrzów Patrzałka Artmedia Bratysława ma trzy razy mniejszy budżet (2 mln euro) od Wisły Kraków. I podczas gdy Wisła wzięła w eliminacjach Ligi Mistrzów wielkie lanie od przeciętnego Panathinaikosu Ateny, Patrzałka nie tylko przeszła eliminacje, ale już w elitarnej lidze pokonała w Portugalii FC Porto, zwycięzcę Ligi Mistrzów sprzed dwóch lat.
Liga podwórkowa
Wisła Kraków przegrywa z przeciętnym zespołem ligi portugalskiej Vitorią Guimares, bo ten klub jest po prostu częścią lepiej zorganizowanego systemu, bardziej rozwiniętego przemysłu futbolowego - z takimi znanymi i silnymi firmami, jak FC Porto czy Benfica Lizbona. My nie jesteśmy w stanie z sukcesem eksportować na globalny rynek piłkarski nie tylko drużyn, ale i pojedynczych piłkarzy. W lidze hiszpańskiej od lat nie gra żaden Polak. Najlepszy nasz napastnik Tomasz Frankowski trafił do drugoligowego Elche i to wtedy, gdy powinien już myśleć o piłkarskiej emeryturze (ma 31 lat). We włoskiej ekstraklasie nie ma żadnego Polaka. We francuskiej od tego sezonu gra tylko Marcin Żewłakow - w słabiutkim Metz. W angielskiej Premiership nawet bohater finału Ligi Mistrzów Jerzy Dudek stracił miejsce w podstawowym składzie Liverpoolu. Z kolei napastnik Grzegorz Rasiak musi dopiero wywalczyć sobie stałe miejsce w jedenastce Tottenhamu. Jedynie w Bundeslidze dwaj Polacy odgrywają niepoślednie role - pomocnicy Jacek Krzynówek w Bayerze Leverkusen i Euzebiusz Smolarek w Borussii Dortmund. Ale ich drużyny nie należą obecnie do ścisłej czołówki Bundesligi. Smolarek do świata wielkich futbolowych korporacji trafił zresztą nie z polskiego GS-u, ale z dobrze zorganizowanej piłki holenderskiej. Jerzy Dudek także zawdzięcza swoje umiejętności i pozycję lidze holenderskiej, bo w polskiej rozegrał zaledwie kilka meczów.
Jeszcze gorzej niż z klubami i piłkarzami jest z polskimi trenerami. Chce ich jeszcze zatrudniać w Europie tylko słaba liga cypryjska, i to na krótko (Janusz Wójcik, Franciszek Smuda). Nic dziwnego, że z podwórkowym światkiem polskiej piłki nie chcą mieć nic wspólnego poważni zagraniczni inwestorzy, a w ślad za tym dobrzy trenerzy i piłkarze z zagranicy. Efekt jest taki, że nie ma wystarczającego przepływu do Polski know-how z państw piłkarsko rozwiniętych.
Koniec świata reprezentacji?
Kadry Pawła Janasa nie ma sensu kopać. Zbudowana przez niego reprezentacja to chyba jedyne, co dziś jest w polskiej piłce w miarę dobre. W eliminacjach mistrzostw świata drużyna Janasa wygrała 8 z 9 spotkań, bijąc wszelkie rekordy: Górskiego, Gmocha, Wójcika. Dzięki temu Polska awansowała na 17. miejsce w rankingu reprezentacji narodowych FIFA. Niestety, długo nie będziemy się cieszyć tą namiastką równowagi w światowym sporcie, bo kadra narodowa nie zasilana dobrymi piłkarzami przestanie odnosić sukcesy. A dobrych, młodych piłkarzy w naszej lidze jest jak na lekarstwo. Nic dziwnego, że w rankingu najlepszych lig, który lepiej pokazuje nasze miejsce w szyku niż ranking reprezentacji narodowych, Orange Ekstraklasa wylądowała dopiero na miejscu 60., a nasze kluby nie zmieściły się nawet w pierwszej dwusetce - poza Groclinem Grodzisk Wielkopolski, najlepiej zorganizowanym polskim klubem, który zajmuje na niej akurat dwusetne miejsce.
W przyszłości rozgrywki pod narodowym szyldem będą się coraz mniej liczyć. Wynika to z praw rynku. Dwa lata temu mocodawcy najlepszych piłkarzy, czyli szefowie najsilniejszych klubów, stwierdzili: "To my płacimy kontrakty i to my będziemy decydować o zwalnianiu naszych pracowników na mecze reprezentacji". I zażądali, by organizator piłkarskich mistrzostw świata, czyli FIFA, dzielił się z nimi zyskami z imprezy. Futbolowe korporacje postąpiły logicznie - wielomilionowe inwestycje w zawodników stały się zbyt ryzykowne, bo w piłce nie można wykluczyć na przykład złamania nogi, szczególnie gdy walczy się z nadambitnymi słabeuszami. Precedens zresztą już był: niemiecka federacja DFB zapłaciła 2 mln euro odszkodowania, gdy kontuzji na zgrupowaniu narodowej reprezentacji doznał gracz Bayernu Monachium Sebastian Deisler. Wkrótce stanie się to zapewne regułą: chcesz zawodnika z dobrego klubu w narodowej reprezentacji, to zapłać za jego wypożyczenie!
Regułą światowego futbolu rządzonego przez piłkarskie firmy staje się ostrożna gra w reprezentacji. Piłkarze nie chcą ryzykować kontuzji i utraty zarobków w klubach. Wiele wskazuje na to, że wielkie kluby w końcu postawią na swoim, a wtedy mecze reprezentacji będą mieć tylko znaczenie symboliczne i patriotyczne. Taki mecz, jak spotkanie Anglia - Polska 12 października na Old Trafford, może być łabędzim śpiewem świata, który odchodzi. Może dlatego chce go oglądać 15 mln Polaków w telewizji, a około 50 tys. na żywo.
Dyktatura Ligi Mistrzów
Gdy prawie 15 mln Polaków zasiądzie 12 października przed telewizorami, by oglądać mecz z Anglią, będzie to wojna pierwszej i drugiej Europy. Będzie to wręcz mecz zastępczy, mający nam zrekompensować upokorzenia, jakich doznały polskie kluby w eliminacjach Ligi Mistrzów i w rozgrywkach UEFA. I to mimo że chodzi tu o narodową dumę i honor. Bo tak naprawdę o sile futbolu i trwałej satysfakcji z sukcesów decyduje obecnie nie pozycja narodowych reprezentacji (Anglia jest na przykład teraz 11., a Polska 17.), lecz udział klubów w Lidze Mistrzów, w której grają najlepsi piłkarze świata. Narodowe reprezentacje biedniejszych krajów mają pewne szanse, bo rywale, których zawodnicy grają na okrągło w najlepszych ligach i Lidze Mistrzów, są na mistrzostwach świata czy Europy ogromnie przemęczeni. Przeciętnie każdy z nich rozgrywa z bardzo silnymi rywalami co najmniej trzy razy więcej meczów niż piłkarz w Polsce bądź Polak siedzący na ławie rezerwowych w dobrym zachodnim klubie. Gdy przed ostatnimi mistrzostwami Europy w Portugalii przebadano wydolność piłkarzy Anglii, Włoch czy Francji, okazało się, że jest ona o ponad 30 proc. niższa od na przykład wydolności Greków, którzy potem zdobyli mistrzostwo. Po prostu Grecy znacznie mniej się eksploatowali przed czempionatem.
Mistrzostwa świata czy Starego Kontynentu są poza tym dla piłkarzy z drugiej i trzeciej Europy jedyną okazją do pokazania się i zdobycia dobrego kontraktu. I właściwie tylko ich motywują premie przyznawane za sukcesy przez narodowe federacje, bo gwiazdy z Francji, Włoch, Hiszpanii czy Anglii zarabiają w klubach po kilkanaście bądź kilkadziesiąt milionów euro rocznie i premie z narodowych federacji traktują symbolicznie. Nie ma się co oszukiwać: współczesny futbol to przede wszystkim biznes. Na premie w Lidze Mistrzów UEFA przeznacza co roku ponad 600 mln euro. Mniej operatywne kluby zarabiają rocznie na uczestnictwie w tych rozgrywkach średnio 20 mln euro, najlepsze - ponad 100 mln euro. Zresztą w Anglii, ojczyźnie futbolu, to był biznes od początku, czyli już od końca XIX wieku (liga angielska zaczęła rozgrywki w 1888 r.). W 1901 r., gdy finał Pucharu Anglii oglądało 101 tys. widzów, futbol był już gigantycznym interesem. Tak dochodowym, że ówczesne klubowe korporacje płaciły wysokie dywidendy swoim akcjonariuszom. Obecnie tylko akcje Manchesteru United są warte na giełdzie 1,1 mld euro.
FC Żerań kontra FC Toyota
W piłce nożnej, podobnie jak w gospodarce, jesteśmy zapóźnieni o dziesięciolecia, i to nie tylko wobec Anglików. Mecz z Anglią będzie walką Dawida z Goliatem, starciem wybitnych graczy będących pracownikami największych futbolowych korporacji świata (Chelsea, Arsenal, Manchester, Liverpool) z anonimowymi w większości piłkarzami reprezentującymi przestarzałe manufaktury, jakimi są polskie kluby. Mizernymi zarówno od strony organizacyjnej, jak i sportowej. To mniej więcej tak, jakby autarkiczna FSO na Żeraniu miała się zmierzyć z globalnym koncernem w rodzaju Toyoty.
Siłą naszej drużyny narodowej, mozolnie kleconej z przeciętnych graczy drużyn typu FC Żerań, od lat pozostaje zdolność do nadzwyczajnej mobilizacji w kluczowych momentach oraz podsycająca tę zdolność irracjonalna wiara kibiców znad Wisły w zwycięstwo. Nie można go wykluczyć, bo to w końcu tylko sport, ale nawet ewentualna wygrana czy "zwycięski remis" w meczu na Old Trafford, ba, nawet awans do mistrzostw świata nie odmienią fatalnej pozycji biało-czerwonych w futbolowej hierarchii. Tak jak nie odmienił jej występ na ostatnich mistrzostwach świata w Korei. Stać nas było na wygranie jednego meczu.
Żaden z polskich zawodników nie przeszedł po mistrzostwach w Korei, w końcu swoistych targach dla piłkarzy, do lepszego klubu. I podobnie będzie teraz. Nawet jeśli wygramy w Anglii, będzie to tylko jednorazowa przepustka do lepszego świata. Sęk w tym, że w wielkim futbolu naprawdę uczestniczy tylko ten, kto wygrywa regularnie. Podobnie jest zresztą w gospodarce: wysoko rozwinięta łatwej znosi kryzysy i zawirowania. Żeby regularnie odnosić sukcesy, potrzebna jest dobra organizacja, sprawnie działający system, bo tylko dzięki niemu można pokonać coraz ostrzejszą konkurencję. A jak jest u nas? Arkadiusz Głowacki rozegrał jeden naprawdę dobry mecz w karierze - przeciwko USA w Korei i od razu okrzyknięto go wielkim piłkarzem. Tymczasem Brazylijczyk Roberto Carlos dobre mecze musi rozgrywać w Realu Madryt co tydzień. Żaden z Polaków na razie się do tego poziomu nie zbliżył, stąd motor napędowy naszej reprezentacji, Kamil Kosowski, gra tylko w drugiej lidze angielskiej. Na co dzień jedynie do tego się nadaje.
Liga prawdziwej konkurencji
Codzienny kontakt z wielkim futbolem mają tylko zawodnicy występujący w pięciu najlepszych ligach europejskich (hiszpańskiej, angielskiej, włoskiej, francuskiej, niemieckiej), niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzą. Nawet zupełnie wyjątkowe drużyny narodowe - jak Brazylia czy Argentyna - opierają się przede wszystkim na graczach z pięciu najlepszych lig europejskich. Każdy, kto choć raz widział w telewizji mecz ligi angielskiej, hiszpańskiej czy włoskiej, wie, jaka przepaść dzieli je od ligi polskiej. Nie przypadkiem drużyny z tych państw dzielą i rządzą w Lidze Mistrzów. To dlatego Roman Abramowicz zainwestował w CSKA Moskwa dopiero na wyraźne życzenie Władimira Putina, natomiast sam wybrał Chelsea Londyn. Wiedział, że wielki sukces może odnieść tylko w konkurencyjnym środowisku - tam gdzie rywalizuje się z Manchesterem United i Arsenalem, a nie z Kryliami Sowietow.
To wielkie drużyny klubowe decydują o obliczu współczesnego futbolu, tak jak w globalnej gospodarce nadają ton wielkie międzynarodowe korporacje. Niemcy, by się liczyć w światowej gospodarce, musiały mieć Mercedesa, Siemensa czy Kruppa, a by liczyć się w futbolu - Bayern Monachium, Borussię Dortmund czy Hamburger SV. Hiszpanie z Seatem i Telefonicą czy Zarą mają też Real, Barcelonę czy Valencię. Czesi mają Skodę, ale i Spartę Praga. To, że wysoko w światowym rankingu jest notowany klub CSKA Moskwa, wynika tylko z kaprysu rosyjskich oligarchów, ale w Rosji nie ma nawet cienia tej konkurencji w futbolu, jaka panuje w Anglii, Niemczech czy Hiszpanii. To wszystko nie oznacza, że jesteśmy na zawsze skazani na drugą Europę. Słowacy udowodnili, że można zbudować dobrą drużynę, stosując sprawdzone na Zachodzie metody. I do tego nie są potrzebne jakieś wielkie pieniądze. Przecież grająca w Lidze Mistrzów Patrzałka Artmedia Bratysława ma trzy razy mniejszy budżet (2 mln euro) od Wisły Kraków. I podczas gdy Wisła wzięła w eliminacjach Ligi Mistrzów wielkie lanie od przeciętnego Panathinaikosu Ateny, Patrzałka nie tylko przeszła eliminacje, ale już w elitarnej lidze pokonała w Portugalii FC Porto, zwycięzcę Ligi Mistrzów sprzed dwóch lat.
Liga podwórkowa
Wisła Kraków przegrywa z przeciętnym zespołem ligi portugalskiej Vitorią Guimares, bo ten klub jest po prostu częścią lepiej zorganizowanego systemu, bardziej rozwiniętego przemysłu futbolowego - z takimi znanymi i silnymi firmami, jak FC Porto czy Benfica Lizbona. My nie jesteśmy w stanie z sukcesem eksportować na globalny rynek piłkarski nie tylko drużyn, ale i pojedynczych piłkarzy. W lidze hiszpańskiej od lat nie gra żaden Polak. Najlepszy nasz napastnik Tomasz Frankowski trafił do drugoligowego Elche i to wtedy, gdy powinien już myśleć o piłkarskiej emeryturze (ma 31 lat). We włoskiej ekstraklasie nie ma żadnego Polaka. We francuskiej od tego sezonu gra tylko Marcin Żewłakow - w słabiutkim Metz. W angielskiej Premiership nawet bohater finału Ligi Mistrzów Jerzy Dudek stracił miejsce w podstawowym składzie Liverpoolu. Z kolei napastnik Grzegorz Rasiak musi dopiero wywalczyć sobie stałe miejsce w jedenastce Tottenhamu. Jedynie w Bundeslidze dwaj Polacy odgrywają niepoślednie role - pomocnicy Jacek Krzynówek w Bayerze Leverkusen i Euzebiusz Smolarek w Borussii Dortmund. Ale ich drużyny nie należą obecnie do ścisłej czołówki Bundesligi. Smolarek do świata wielkich futbolowych korporacji trafił zresztą nie z polskiego GS-u, ale z dobrze zorganizowanej piłki holenderskiej. Jerzy Dudek także zawdzięcza swoje umiejętności i pozycję lidze holenderskiej, bo w polskiej rozegrał zaledwie kilka meczów.
Jeszcze gorzej niż z klubami i piłkarzami jest z polskimi trenerami. Chce ich jeszcze zatrudniać w Europie tylko słaba liga cypryjska, i to na krótko (Janusz Wójcik, Franciszek Smuda). Nic dziwnego, że z podwórkowym światkiem polskiej piłki nie chcą mieć nic wspólnego poważni zagraniczni inwestorzy, a w ślad za tym dobrzy trenerzy i piłkarze z zagranicy. Efekt jest taki, że nie ma wystarczającego przepływu do Polski know-how z państw piłkarsko rozwiniętych.
Koniec świata reprezentacji?
Kadry Pawła Janasa nie ma sensu kopać. Zbudowana przez niego reprezentacja to chyba jedyne, co dziś jest w polskiej piłce w miarę dobre. W eliminacjach mistrzostw świata drużyna Janasa wygrała 8 z 9 spotkań, bijąc wszelkie rekordy: Górskiego, Gmocha, Wójcika. Dzięki temu Polska awansowała na 17. miejsce w rankingu reprezentacji narodowych FIFA. Niestety, długo nie będziemy się cieszyć tą namiastką równowagi w światowym sporcie, bo kadra narodowa nie zasilana dobrymi piłkarzami przestanie odnosić sukcesy. A dobrych, młodych piłkarzy w naszej lidze jest jak na lekarstwo. Nic dziwnego, że w rankingu najlepszych lig, który lepiej pokazuje nasze miejsce w szyku niż ranking reprezentacji narodowych, Orange Ekstraklasa wylądowała dopiero na miejscu 60., a nasze kluby nie zmieściły się nawet w pierwszej dwusetce - poza Groclinem Grodzisk Wielkopolski, najlepiej zorganizowanym polskim klubem, który zajmuje na niej akurat dwusetne miejsce.
W przyszłości rozgrywki pod narodowym szyldem będą się coraz mniej liczyć. Wynika to z praw rynku. Dwa lata temu mocodawcy najlepszych piłkarzy, czyli szefowie najsilniejszych klubów, stwierdzili: "To my płacimy kontrakty i to my będziemy decydować o zwalnianiu naszych pracowników na mecze reprezentacji". I zażądali, by organizator piłkarskich mistrzostw świata, czyli FIFA, dzielił się z nimi zyskami z imprezy. Futbolowe korporacje postąpiły logicznie - wielomilionowe inwestycje w zawodników stały się zbyt ryzykowne, bo w piłce nie można wykluczyć na przykład złamania nogi, szczególnie gdy walczy się z nadambitnymi słabeuszami. Precedens zresztą już był: niemiecka federacja DFB zapłaciła 2 mln euro odszkodowania, gdy kontuzji na zgrupowaniu narodowej reprezentacji doznał gracz Bayernu Monachium Sebastian Deisler. Wkrótce stanie się to zapewne regułą: chcesz zawodnika z dobrego klubu w narodowej reprezentacji, to zapłać za jego wypożyczenie!
Regułą światowego futbolu rządzonego przez piłkarskie firmy staje się ostrożna gra w reprezentacji. Piłkarze nie chcą ryzykować kontuzji i utraty zarobków w klubach. Wiele wskazuje na to, że wielkie kluby w końcu postawią na swoim, a wtedy mecze reprezentacji będą mieć tylko znaczenie symboliczne i patriotyczne. Taki mecz, jak spotkanie Anglia - Polska 12 października na Old Trafford, może być łabędzim śpiewem świata, który odchodzi. Może dlatego chce go oglądać 15 mln Polaków w telewizji, a około 50 tys. na żywo.
Więcej możesz przeczytać w 41/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.