Z euro jest jak z socjalizmem: nie sprawdza się w praktyce
To możliwe, że wkrótce niektóre kraje wystąpią ze strefy euro, ponieważ pozostawanie w niej będzie sprzeczne z ich interesem gospodarczym - powiedział na początku września prof. Paul de Grauwe, doradca gospodarczy szefa Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso. Analitycy banków komercyjnych szacują prawdopodobieństwo rozpadu strefy euro i powrotu do walut narodowych na 1:4. - Jeszcze do niedawna rozpad strefy euro był wykluczony. Dziś jest już prawdopodobny - mówi Anthony Kleinwort z banku inwestycyjnego Dresdner Kleinwort Wasserstein.
- Wspólna europejska waluta zakończy swój żywot najdalej za dziesięć lat - prognozował w 1999 r. Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla, uważany za najbardziej wpływowego ekonomistę XX wieku. Wspólna waluta istniała wówczas tylko wirtualnie: w postaci sztywnych relacji kursowych (do obiegu gotówkowego euro weszło w 2002 r.), ale oczywiste było, że interesy piętnastu państw Unii Europejskiej są zbyt odległe, a gospodarki zbyt się różnią, aby pogodziła je unia walutowa. Wprowadzenie euro było na tyle kontrowersyjnym pomysłem, że żaden z dwunastu krajów, które to zrobiły, nie zdecydował się na przeprowadzenie w tej sprawie referendum. Skutek jest taki, że dziś prawie dwie trzecie obywateli państw należących do UE (na przykład 56 proc. Niemców, 52 proc. Francuzów) chce powrotu walut narodowych. Prognoza (klątwa?) Friedmana zaczyna się sprawdzać na naszych oczach. Kilka tygodni temu włoskie Centrum Studiów Europejskich (think-tank finansowany przez Komisję Europejską) w opublikowanym raporcie zatytułowanym "Upadek euro" obarcza wprowadzenie euro winą za obecne problemy gospodarcze Włoch i przewiduje, że podobne kłopoty czekają już niedługo większość krajów, które weszły do strefy euro. - W tej sytuacji lansowany w Polsce pomysł jak najszybszego przystąpienia do strefy euro można porównać do przeprowadzki się do walącego się domu - mówi Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Kto wyjdzie?
W Niemczech, Włoszech i Holandii rozpoczęły się już ogólnonarodowe dyskusje nad powrotem do narodowej waluty. "Wprowadzenie euro przyczyniło się do spowolnienia gospodarki i wzrostu bezrobocia" - tłumaczył Roberto Maroni, włoski minister polityki społecznej, w wywiadzie dla dziennika "La Repubblica" w maju 2005 r. Maroni przywołał przykład Wielkiej Brytanii, która pozostała przy własnej walucie i rozwija się znacznie szybciej niż kraje strefy euro. Jego zdaniem, lekarstwo jest jedno: jak najszybsze referendum w sprawie powrotu lira. Miesiąc później niemiecki tygodnik "Stern" ujawnił, że według raportu przygotowanego w niemieckim Ministerstwie Finansów, wprowadzenie euro dobiło kulejącą niemiecką gospodarkę wysokimi stopami procentowymi. - Polityka Europejskiego Banku Centralnego bardzo nam zaszkodziła. Euro zadziałało jak hamulec dla niemieckiej gospodarki. Nadzieje, że euro będzie stymulować wzrost w Europie, okazały się płonne - komentuje Bert Rurup, członek zespołu doradców niemieckiego rządu.
Perfekcyjny świat
Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdza się w praktyce. - Unia walutowa państw jest trudna do przeprowadzenia, jeżeli mają one różne gospodarki, kulturę i języki - mówi "Wprost" prof. Friedman. W USA dolar zdał egzamin, bo między stanami nie było bariery językowej, a Amerykanie byli i są bardziej mobilni niż Europejczycy. Między stanami podróżuje dwadzieścia siedem razy więcej Amerykanów niż Europejczyków między krajami strefy euro. Brak mobilności siły roboczej działa zabójczo na gospodarkę. Z badań niemieckiego Ministerstwa Finansów wynika, że unia walutowa była korzystna tylko dla Irlandii, Hiszpanii i Grecji. Pozostałe kraje straciły z uwagi na niedopasowanie wysokości stóp procentowych do tempa rozwoju gospodarki. W amerykańskiej gospodarce problem jest likwidowany dzięki mobilności siły roboczej. Jeżeli dla jakiegoś stanu stopy procentowe, ustalane przez Rezerwę Federalną, są zbyt wysokie i powodują spowolnienie gospodarki oraz wzrost bezrobocia, to Amerykanie przenoszą się do stanu, który rozwija się lepiej i w którym brakuje rąk do pracy. Trudno sobie wyobrazić, aby Niemcy masowo jechali pracować do Hiszpanii i Irlandii.
Na domiar złego unię walutową dobijają państwa członkowskie, które destabilizują wspólny pieniądz, zwiększając wydatki budżetowe (w wypadku dolara jest to niemożliwe, bo kontrolę nad deficytem państwa skupia rząd federalny). Przodują w tym rządy Francji i Niemiec, które trzeci rok z rzędu łamią zasady unii walutowej, zadłużając się powyżej dozwolonych norm.
Wejście do euro, czyli NRD bis
Nadzieje na to, że euro ożyje dzięki przystąpieniu kolejnych silnych gospodarek - na przykład brytyjskiej - są płonne. Kenneth Clarke, czołowy polityk brytyjskiej Partii Konserwatywnej, oświadczył, że Wielka Brytania na pewno nie wejdzie do strefy euro w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Clarke przez lata był zwolennikiem euro, ale zmienił zdanie, kiedy zobaczył, jakie były skutki wprowadzenia wspólnej waluty dla gospodarki unii. W wywiadzie dla magazynu "Central Banking" oświadczył, że "euro nie udało się doprowadzić do zwiększenia wydajności pracy i przyspieszenia wzrostu gospodarczego w Europie".
Polska oraz pozostałe kraje Europy Wschodniej zobowiązały się przystąpić do unii walutowej jak najszybciej. Teoretycznie miałoby to nastąpić już w 2009 r. - Pierwsi wyłamali się Węgrzy, odstępując od tego kalendarza. Przystąpienie do unii walutowej jest korzystne, gdy dotyczy krajów o zbliżonym poziomie rozwoju gospodarczego - mówi Sadowski. O tym, że wspólna waluta nie tworzy bogactwa, boleśnie przekonali się mieszkańcy byłej NRD. Wprowadzenie tam marki zachodnioniemieckiej - choć wsparte gigantycznym transferem pieniędzy (ponad bilion euro w ciągu dziesięciu lat) - nie tylko nie ożywiło, ale wręcz pogrążyło wschodnioniemiecką gospodarkę. Zwolennicy szybkiego wejścia Polski do strefy euro (m.in. Leszek Balcerowicz i Andrzej Bratkowski) wskazują korzyści, takie jak eliminacja ryzyka kursowego i obniżenie kosztów transakcyjnych. Biorąc pod uwagę, że zabezpieczenie się przed zmianami kursów jest elementarnym działaniem każdego przedsiębiorcy, to korzyści nie są tak wielkie. Za euro zapłacilibyśmy natomiast rezygnacją z własnej polityki monetarnej. Realne jest także to, że po wprowadzeniu euro będziemy płacić za brak dyscypliny budżetowej Francji i Niemiec. Co więcej, zanim przystąpimy do strefy euro, będziemy musieli wprowadzić tzw. ERM II, regulację, która ogranicza wahania waluty w stosunku do euro do +/-15 proc. Regulacja ta zmusza bank centralny do obrony kursu narodowej waluty, co stanowi wymarzoną sytuację dla spekulantów atakujących waluty. Wszystko razem sprawia, że o przyjęciu euro powinniśmy myśleć nie wcześniej niż za dziesięć lat. Jeżeli będzie ono jeszcze istnieć.
- Wspólna europejska waluta zakończy swój żywot najdalej za dziesięć lat - prognozował w 1999 r. Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla, uważany za najbardziej wpływowego ekonomistę XX wieku. Wspólna waluta istniała wówczas tylko wirtualnie: w postaci sztywnych relacji kursowych (do obiegu gotówkowego euro weszło w 2002 r.), ale oczywiste było, że interesy piętnastu państw Unii Europejskiej są zbyt odległe, a gospodarki zbyt się różnią, aby pogodziła je unia walutowa. Wprowadzenie euro było na tyle kontrowersyjnym pomysłem, że żaden z dwunastu krajów, które to zrobiły, nie zdecydował się na przeprowadzenie w tej sprawie referendum. Skutek jest taki, że dziś prawie dwie trzecie obywateli państw należących do UE (na przykład 56 proc. Niemców, 52 proc. Francuzów) chce powrotu walut narodowych. Prognoza (klątwa?) Friedmana zaczyna się sprawdzać na naszych oczach. Kilka tygodni temu włoskie Centrum Studiów Europejskich (think-tank finansowany przez Komisję Europejską) w opublikowanym raporcie zatytułowanym "Upadek euro" obarcza wprowadzenie euro winą za obecne problemy gospodarcze Włoch i przewiduje, że podobne kłopoty czekają już niedługo większość krajów, które weszły do strefy euro. - W tej sytuacji lansowany w Polsce pomysł jak najszybszego przystąpienia do strefy euro można porównać do przeprowadzki się do walącego się domu - mówi Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Kto wyjdzie?
W Niemczech, Włoszech i Holandii rozpoczęły się już ogólnonarodowe dyskusje nad powrotem do narodowej waluty. "Wprowadzenie euro przyczyniło się do spowolnienia gospodarki i wzrostu bezrobocia" - tłumaczył Roberto Maroni, włoski minister polityki społecznej, w wywiadzie dla dziennika "La Repubblica" w maju 2005 r. Maroni przywołał przykład Wielkiej Brytanii, która pozostała przy własnej walucie i rozwija się znacznie szybciej niż kraje strefy euro. Jego zdaniem, lekarstwo jest jedno: jak najszybsze referendum w sprawie powrotu lira. Miesiąc później niemiecki tygodnik "Stern" ujawnił, że według raportu przygotowanego w niemieckim Ministerstwie Finansów, wprowadzenie euro dobiło kulejącą niemiecką gospodarkę wysokimi stopami procentowymi. - Polityka Europejskiego Banku Centralnego bardzo nam zaszkodziła. Euro zadziałało jak hamulec dla niemieckiej gospodarki. Nadzieje, że euro będzie stymulować wzrost w Europie, okazały się płonne - komentuje Bert Rurup, członek zespołu doradców niemieckiego rządu.
Perfekcyjny świat
Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdza się w praktyce. - Unia walutowa państw jest trudna do przeprowadzenia, jeżeli mają one różne gospodarki, kulturę i języki - mówi "Wprost" prof. Friedman. W USA dolar zdał egzamin, bo między stanami nie było bariery językowej, a Amerykanie byli i są bardziej mobilni niż Europejczycy. Między stanami podróżuje dwadzieścia siedem razy więcej Amerykanów niż Europejczyków między krajami strefy euro. Brak mobilności siły roboczej działa zabójczo na gospodarkę. Z badań niemieckiego Ministerstwa Finansów wynika, że unia walutowa była korzystna tylko dla Irlandii, Hiszpanii i Grecji. Pozostałe kraje straciły z uwagi na niedopasowanie wysokości stóp procentowych do tempa rozwoju gospodarki. W amerykańskiej gospodarce problem jest likwidowany dzięki mobilności siły roboczej. Jeżeli dla jakiegoś stanu stopy procentowe, ustalane przez Rezerwę Federalną, są zbyt wysokie i powodują spowolnienie gospodarki oraz wzrost bezrobocia, to Amerykanie przenoszą się do stanu, który rozwija się lepiej i w którym brakuje rąk do pracy. Trudno sobie wyobrazić, aby Niemcy masowo jechali pracować do Hiszpanii i Irlandii.
Na domiar złego unię walutową dobijają państwa członkowskie, które destabilizują wspólny pieniądz, zwiększając wydatki budżetowe (w wypadku dolara jest to niemożliwe, bo kontrolę nad deficytem państwa skupia rząd federalny). Przodują w tym rządy Francji i Niemiec, które trzeci rok z rzędu łamią zasady unii walutowej, zadłużając się powyżej dozwolonych norm.
Wejście do euro, czyli NRD bis
Nadzieje na to, że euro ożyje dzięki przystąpieniu kolejnych silnych gospodarek - na przykład brytyjskiej - są płonne. Kenneth Clarke, czołowy polityk brytyjskiej Partii Konserwatywnej, oświadczył, że Wielka Brytania na pewno nie wejdzie do strefy euro w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Clarke przez lata był zwolennikiem euro, ale zmienił zdanie, kiedy zobaczył, jakie były skutki wprowadzenia wspólnej waluty dla gospodarki unii. W wywiadzie dla magazynu "Central Banking" oświadczył, że "euro nie udało się doprowadzić do zwiększenia wydajności pracy i przyspieszenia wzrostu gospodarczego w Europie".
Polska oraz pozostałe kraje Europy Wschodniej zobowiązały się przystąpić do unii walutowej jak najszybciej. Teoretycznie miałoby to nastąpić już w 2009 r. - Pierwsi wyłamali się Węgrzy, odstępując od tego kalendarza. Przystąpienie do unii walutowej jest korzystne, gdy dotyczy krajów o zbliżonym poziomie rozwoju gospodarczego - mówi Sadowski. O tym, że wspólna waluta nie tworzy bogactwa, boleśnie przekonali się mieszkańcy byłej NRD. Wprowadzenie tam marki zachodnioniemieckiej - choć wsparte gigantycznym transferem pieniędzy (ponad bilion euro w ciągu dziesięciu lat) - nie tylko nie ożywiło, ale wręcz pogrążyło wschodnioniemiecką gospodarkę. Zwolennicy szybkiego wejścia Polski do strefy euro (m.in. Leszek Balcerowicz i Andrzej Bratkowski) wskazują korzyści, takie jak eliminacja ryzyka kursowego i obniżenie kosztów transakcyjnych. Biorąc pod uwagę, że zabezpieczenie się przed zmianami kursów jest elementarnym działaniem każdego przedsiębiorcy, to korzyści nie są tak wielkie. Za euro zapłacilibyśmy natomiast rezygnacją z własnej polityki monetarnej. Realne jest także to, że po wprowadzeniu euro będziemy płacić za brak dyscypliny budżetowej Francji i Niemiec. Co więcej, zanim przystąpimy do strefy euro, będziemy musieli wprowadzić tzw. ERM II, regulację, która ogranicza wahania waluty w stosunku do euro do +/-15 proc. Regulacja ta zmusza bank centralny do obrony kursu narodowej waluty, co stanowi wymarzoną sytuację dla spekulantów atakujących waluty. Wszystko razem sprawia, że o przyjęciu euro powinniśmy myśleć nie wcześniej niż za dziesięć lat. Jeżeli będzie ono jeszcze istnieć.
Więcej możesz przeczytać w 41/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.