Laureat tegorocznego Konkursu Chopinowskiego jest skazany na... niepamięć
Dlaczego Konkurs Chopinowski wielką imprezą jest i dlaczego nas zachwyca? - można zapytać, parafrazując Gombrowicza. - Boże, ratuj, jak to zachwyca, kiedy nie zachwyca? - odpowiedziałby jakiś współczesny Gałkiewicz (krnąbrny uczeń w "Ferdydurke"). Festiwal nie zachwyca, a wielką imprezą jest z rozpędu. Jest wciąż poważnie traktowany, bo napłynęło ponad 300 zgłoszeń, a 250 młodych pianistów od Kanady po Tajwan wystartowało we wrześniowej preselekcji. No i jest legenda jednej z najstarszych tego rodzaju imprez na świecie (pierwsza odbyła się w 1927 r.), podczas której namaszczono na wielkich artystów m.in. Witolda Małcużyńskiego (1937 r.), Władimira Aszkenazego (1955 r.), Maurizia Polliniego (1960 r.), Marthę Argerich (1965 r.) czy Krystiana Zimermana. Ale Zimerman wygrał konkurs przed trzydziestu laty, a potem sławą nie okrył się już żaden zwycięzca, lecz tylko wielki przegrany - nie dopuszczony do finału w 1980 r. Jugosłowianin Ivo Pogorelich.
Ostatnie ćwierćwiecze to tyleż powolny, ile oczywisty upadek Konkursu Chopinowskiego. Dwa razy z rzędu nie przyznano nawet głównej nagrody. Nie dlatego, że nie było komu: najlepsi odpadali przed końcem. Najlepsi, czyli tacy, którzy mieli coś do zagrania bez powielania akademickich wzorców, pilnowanych przez cerberów pedagogów z jurorskiej konserwy. Niestety, skład tegorocznego jury (21 osób, w tym 9 Polaków) niewiele się różni od poprzednich, czyli jest tak samo zły, a raczej proporcjonalnie bezbarwny. Prof. Andrzej Jasiński, przewodniczący jury i autor regulaminu konkursu, spytany kiedyś, jakie wskazówki zawarł dla swoich kolegów z jury, odpowiedział: "Jest tam ogólna wskazówka, że jest to Konkurs Chopinowski".
Sztuczki z regulaminem
W tegorocznym konkursie najbardziej zmienił się regulamin. I choć dobrze, że zamiast kaset z nagraniami obowiązywała w tym roku preselekcja na żywo przed dwiema komisjami (wyłoniły 80 uczestników), pozostałe zmiany i tak nie pomogą wybrać najlepszych. Trzy etapy zredukowane do dwóch obszerniejszych programowo to bowiem nic nie znacząca kosmetyka. Największe obawy wzbudza finał, w którym nie wystąpi - jak dotychczas - szóstka pianistów, lecz dwunastu. Zwiększa to oczywiście temperaturę rywalizacji, bo nagród jest tylko sześć, ale każdy finalista musi wykonać jeden z koncertów z orkiestrą, których Fryderyk skomponował tylko dwa. Przy braku wybitnych talentów ekskluzywna publiczność (bilety nawet po 360 zł) zanudzi się na śmierć. Taka sytuacja jest zresztą dość prawdopodobna, bo to nie regulamin należało zmienić, ale oceniających. Najlepszy pomysł wiele lat temu miał nieżyjący już Jan Weber. Wielki znawca pianistyki i autor kultowych "Reminiscencji muzycznych" w radiowej Trójce chciał ograniczyć jury do kilku osób, tyle że - bagatela - wyrazistych i całkiem różnych osobowości. Teraz mamy 21 osobowości wyrazistych w ten sposób, że są niewyraziste.
Zwycięstwo bez sukcesu
Festiwal Chopinowski dowodzi, że konkursy jako forma promocji młodych talentów się przeżyły. Nagroda jest oczywiście nadal mile widziana, ale liczy się głównie jako wpis do CV. Gwiazdy kreują dziś wyłącznie wielkie firmy fonograficzne. Być w stajni Universalu bądź EMI oznacza nie tylko wydawanie albumów, ale marketing: od zaplanowanych tras koncertowych, po reklamę w radiu, telewizji i prasie muzycznej. W dobrej stajni znalazł się jakimś cudem zaraz po warszawskim konkursie Yundi Li - chiński triumfator imprezy z 2000 r. To dobry pianista, acz nie porywający i słabszy od wyrafinowanego Thai Son Danga z Wietnamu, który też wygrał konkurs (1980 r.), ale wielkiego kontraktu płytowego nie zdobył (dziś jest znany ledwie garstce melomanów). Tegoroczny zdobywca Grand Prix (jeśli taka nagroda zostanie przyznana) dostanie 25 tys. dolarów. Te pieniądze nie otworzą drzwi do międzynarodowej sławy.
W czasach ostrej konkurencji, zarówno wśród dziesiątków międzynarodowych konkursów, jak i na niwie samej pianistyki (świetnych artystów fortepianu są setki), za wygraną musi iść gwarancja praktycznej pomocy w zrobieniu kariery. Tylko na pewno nie taka, jaką cwaniacko wymyśliło Towarzystwo im. Chopina, przesyłając wszystkim uczestnikom coś w rodzaju lojalki, zmuszającej ich do scedowania na organizatorów praw autorskich na występy w Azji i w Polsce na dziesięć lat! TIFC wycofało się z tego w ostatniej chwili, po interwencji prasy. Dlatego kontrakt z firmą fonograficzną, a nie czek, powinien dostać laureat Grand Prix tegorocznego Konkursu Chopinowskiego. Inaczej za rok nikt go nie będzie pamiętał.
Skandal pilnie potrzebny
Konkursowi potrzebna jakaś intrygująca przynęta, najlepiej skandal. W roku 1955, w samym środku szarego socjalizmu, na konkurs przyjechała królowa Belgów Elżbieta: o Jej Wysokości we wspaniałej futrzanej etoli mówiło się wówczas więcej niż o laureatach. Pięć lat później Artur Rubinstein, zasiadający w jury, nieoczekiwanie przyznał prywatną nagrodę meksykańskiemu pianiście, z wyglądu łudząco podobnemu do samego mistrza. W Polskę poszła sensacyjna wiadomość, że to na pewno jego syn. Kiedy zwyciężał Krystian Zimerman, do finału weszła także Polka Elżbieta Tarnawska. Weszła i - nie wystąpiła. Podobno dostała jakiś anonim z pogróżkami i zawiodły ją nerwy. W 1980 r. krewka Martha Argerich opuściła jury, protestując przeciw niedopuszczeniu do finału Ivo Pogorelicha, występującego bez marynarki i żującego gumę. W 1985 r. Japończycy (do dziś oblegający konkurs i na estradzie, i na widowni) połamali sobie ręce w tłumie, chcącym się dostać do sali filharmonii.
Przez lata chopinowskie igrzyska były głównym wydarzeniem w mediach, ale Warszawa nie przypomina już tego miasta, które kręciło się wokół konkursu cały październik - co pięć lat przez pół wieku. Okno na świat, którym konkurs był dla polskiej kultury, dawno zostało szeroko otwarte. A gdy wszystko znormalniało, okazało się po raz kolejny, że słuchanie Chopina to domena nielicznych. I nawet Jerzy Waldorff, komentując konkursy w stylu sportowego sprawozdawcy Jana Ciszewskiego, nie zaszczepił w Polakach miłości do mazurków, nokturnów, preludiów i sonat. Dziś konkurs - sławny w prawdziwych proporcjach, czyli wśród nauczycieli i studentów akademii muzycznych, melomanów i osłuchanych snobów - nie jest już ekskluzywnym wydaniem festiwalu w Sopocie. I dobrze. Lecz oprócz wybitnych laureatów stracił też koloryt. Czekamy więc, aż któryś z pianistów przynajmniej (niegroźnie) spadnie ze stołka, a największa osobowość nie przejdzie przez sito konserwatywnych jurorów. Tylko tak konkurs może się odbić od dna i nawiązać do najlepszej tradycji, umierającej wraz z rutyną. Inaczej będzie to nudna akademia ku czci Chopina. I tylko patrzeć, jak zostanie to w świecie dostrzeżone.
Ostatnie ćwierćwiecze to tyleż powolny, ile oczywisty upadek Konkursu Chopinowskiego. Dwa razy z rzędu nie przyznano nawet głównej nagrody. Nie dlatego, że nie było komu: najlepsi odpadali przed końcem. Najlepsi, czyli tacy, którzy mieli coś do zagrania bez powielania akademickich wzorców, pilnowanych przez cerberów pedagogów z jurorskiej konserwy. Niestety, skład tegorocznego jury (21 osób, w tym 9 Polaków) niewiele się różni od poprzednich, czyli jest tak samo zły, a raczej proporcjonalnie bezbarwny. Prof. Andrzej Jasiński, przewodniczący jury i autor regulaminu konkursu, spytany kiedyś, jakie wskazówki zawarł dla swoich kolegów z jury, odpowiedział: "Jest tam ogólna wskazówka, że jest to Konkurs Chopinowski".
Sztuczki z regulaminem
W tegorocznym konkursie najbardziej zmienił się regulamin. I choć dobrze, że zamiast kaset z nagraniami obowiązywała w tym roku preselekcja na żywo przed dwiema komisjami (wyłoniły 80 uczestników), pozostałe zmiany i tak nie pomogą wybrać najlepszych. Trzy etapy zredukowane do dwóch obszerniejszych programowo to bowiem nic nie znacząca kosmetyka. Największe obawy wzbudza finał, w którym nie wystąpi - jak dotychczas - szóstka pianistów, lecz dwunastu. Zwiększa to oczywiście temperaturę rywalizacji, bo nagród jest tylko sześć, ale każdy finalista musi wykonać jeden z koncertów z orkiestrą, których Fryderyk skomponował tylko dwa. Przy braku wybitnych talentów ekskluzywna publiczność (bilety nawet po 360 zł) zanudzi się na śmierć. Taka sytuacja jest zresztą dość prawdopodobna, bo to nie regulamin należało zmienić, ale oceniających. Najlepszy pomysł wiele lat temu miał nieżyjący już Jan Weber. Wielki znawca pianistyki i autor kultowych "Reminiscencji muzycznych" w radiowej Trójce chciał ograniczyć jury do kilku osób, tyle że - bagatela - wyrazistych i całkiem różnych osobowości. Teraz mamy 21 osobowości wyrazistych w ten sposób, że są niewyraziste.
Zwycięstwo bez sukcesu
Festiwal Chopinowski dowodzi, że konkursy jako forma promocji młodych talentów się przeżyły. Nagroda jest oczywiście nadal mile widziana, ale liczy się głównie jako wpis do CV. Gwiazdy kreują dziś wyłącznie wielkie firmy fonograficzne. Być w stajni Universalu bądź EMI oznacza nie tylko wydawanie albumów, ale marketing: od zaplanowanych tras koncertowych, po reklamę w radiu, telewizji i prasie muzycznej. W dobrej stajni znalazł się jakimś cudem zaraz po warszawskim konkursie Yundi Li - chiński triumfator imprezy z 2000 r. To dobry pianista, acz nie porywający i słabszy od wyrafinowanego Thai Son Danga z Wietnamu, który też wygrał konkurs (1980 r.), ale wielkiego kontraktu płytowego nie zdobył (dziś jest znany ledwie garstce melomanów). Tegoroczny zdobywca Grand Prix (jeśli taka nagroda zostanie przyznana) dostanie 25 tys. dolarów. Te pieniądze nie otworzą drzwi do międzynarodowej sławy.
W czasach ostrej konkurencji, zarówno wśród dziesiątków międzynarodowych konkursów, jak i na niwie samej pianistyki (świetnych artystów fortepianu są setki), za wygraną musi iść gwarancja praktycznej pomocy w zrobieniu kariery. Tylko na pewno nie taka, jaką cwaniacko wymyśliło Towarzystwo im. Chopina, przesyłając wszystkim uczestnikom coś w rodzaju lojalki, zmuszającej ich do scedowania na organizatorów praw autorskich na występy w Azji i w Polsce na dziesięć lat! TIFC wycofało się z tego w ostatniej chwili, po interwencji prasy. Dlatego kontrakt z firmą fonograficzną, a nie czek, powinien dostać laureat Grand Prix tegorocznego Konkursu Chopinowskiego. Inaczej za rok nikt go nie będzie pamiętał.
Skandal pilnie potrzebny
Konkursowi potrzebna jakaś intrygująca przynęta, najlepiej skandal. W roku 1955, w samym środku szarego socjalizmu, na konkurs przyjechała królowa Belgów Elżbieta: o Jej Wysokości we wspaniałej futrzanej etoli mówiło się wówczas więcej niż o laureatach. Pięć lat później Artur Rubinstein, zasiadający w jury, nieoczekiwanie przyznał prywatną nagrodę meksykańskiemu pianiście, z wyglądu łudząco podobnemu do samego mistrza. W Polskę poszła sensacyjna wiadomość, że to na pewno jego syn. Kiedy zwyciężał Krystian Zimerman, do finału weszła także Polka Elżbieta Tarnawska. Weszła i - nie wystąpiła. Podobno dostała jakiś anonim z pogróżkami i zawiodły ją nerwy. W 1980 r. krewka Martha Argerich opuściła jury, protestując przeciw niedopuszczeniu do finału Ivo Pogorelicha, występującego bez marynarki i żującego gumę. W 1985 r. Japończycy (do dziś oblegający konkurs i na estradzie, i na widowni) połamali sobie ręce w tłumie, chcącym się dostać do sali filharmonii.
Przez lata chopinowskie igrzyska były głównym wydarzeniem w mediach, ale Warszawa nie przypomina już tego miasta, które kręciło się wokół konkursu cały październik - co pięć lat przez pół wieku. Okno na świat, którym konkurs był dla polskiej kultury, dawno zostało szeroko otwarte. A gdy wszystko znormalniało, okazało się po raz kolejny, że słuchanie Chopina to domena nielicznych. I nawet Jerzy Waldorff, komentując konkursy w stylu sportowego sprawozdawcy Jana Ciszewskiego, nie zaszczepił w Polakach miłości do mazurków, nokturnów, preludiów i sonat. Dziś konkurs - sławny w prawdziwych proporcjach, czyli wśród nauczycieli i studentów akademii muzycznych, melomanów i osłuchanych snobów - nie jest już ekskluzywnym wydaniem festiwalu w Sopocie. I dobrze. Lecz oprócz wybitnych laureatów stracił też koloryt. Czekamy więc, aż któryś z pianistów przynajmniej (niegroźnie) spadnie ze stołka, a największa osobowość nie przejdzie przez sito konserwatywnych jurorów. Tylko tak konkurs może się odbić od dna i nawiązać do najlepszej tradycji, umierającej wraz z rutyną. Inaczej będzie to nudna akademia ku czci Chopina. I tylko patrzeć, jak zostanie to w świecie dostrzeżone.
Więcej możesz przeczytać w 41/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.