Nagroda Nike miała promować najlepszy tytuł roku, a jest premią dla autora zasłużonego dla środowiska "Gazety Wyborczej"
Wyglądało to tak, jakby chodziło o Zaduszki albo pogrzeb. Drogę do Teatru Stanisławowskiego oświetlały znicze. Tam 2 października odbył się finał dziewiątej już edycji Nagrody Literackiej Nike. Te znicze doskonale oddały charakter zarówno umierającej imprezy, jak i uwiądu polskiej literatury, która ostatkiem sił stoi na starczych nogach klasyków. Sama impreza była totalną klapą.
Sami swoi
"Najważniejsza polska nagroda literacka" - jak można przeczytać i usłyszeć w mediach - to w rzeczywistości zmitologizowana impreza środowiskowa, za którą stoją wyłącznie gusta redaktorów "Gazety Wyborczej" i legitymizowanych przez nią krytyków. Swoistym kuriozum była obecność w kapitule reżyserów i krytyków filmowych, na przykład Tadeusza Sobolewskiego. Kuriozum było też przewodniczenie kapitule przez Henryka Berezę, który zdaje się, że już nic nie czyta, a jeśli czyta, to nie rozumie. Zresztą Bereza mało rozumie od dawna, skoro lansowani przez niego przez trzy dekady pisarze nic obecnie nie znaczą, na przykład Jan Drzeżdżon, którego uważał za wybitniejszego od Llosy czy Borgesa. Czy takie grono mogło nagrodzić kogokolwiek spoza układu "Gazety"?
Wystarczy coroczny przegląd nominowanych do nagrody Nike, by się przekonać, że rugowani są oponenci "Gazety", a przybywa jej współpracowników i sympatyków. Tegorocznym przykładem jest m.in. obecność w finale Anny Bikont, która w materiale filmowym prezentującym kandydatów mówiła głównie o tym, jak zakładała "Wyborczą", i podkreślała, że nie jest pisarką, tylko "reporterką `Wyborczej`". Laureat tegorocznej Nike Andrzej Stasiuk od lat pisuje na łamach "Gazety", a wręcz jest jednym z jej ideologów. W "Wyborczej" stale obecne jest również wydawnictwo Czarne, niewielka oficyna żony Stasiuka Moniki Sznajderman. Wydając książki niszowe, Czarne dziwnym trafem dominuje na kolumnach recenzenckich "Wyborczej", a w finałowej siódemce tegorocznej Nike miało aż dwóch swoich autorów. Z kolei największy na naszym rynku dom wydawniczy, czyli koncern Bertelsmanna, który wydaje polską prozę, nie miał ani jednej.
Sekciarstwo nagrody Nike najwyraźniej nie podoba się Wandzie Rapaczyńskiej, szefowej Agory, wydawcy "Gazety Wyborczej", współfundatorce nagrody. W kuluarach imprezy, nie bacząc na obecność dziennikarzy, nie zostawiła ona na gali suchej nitki. Głośno mówiła, że nie przepada za Stasiukiem, a z laudacji Henryka Berezy słyszała wprawdzie każde słowo, tyle że rozumiała każde oddzielnie.
Ze słabo zapełnionej, a przecież niewielkiej sali teatralnej atmosfera stypy przeniosła się do sali bankietowej, gdzie najważniejszy był ustępujący prezydent Aleksander Kwaśniewski. Dostosował się on do żałobnego tonu imprezy, wygłaszając polityczną perorę o swym wkładzie w demokrację i życie kraju, także kulturalne. Na bankiecie prezydenta adorowała kandydatka na ten urząd Henryka Bochniarz oraz minister od równości Magdalena Środa. Nie zabrakło też żelaznych bywalców warszawki, czyli Kory Jackowskiej i jej partnera Kamila Sipowicza.
Co rusz trzeba było sobie przypominać, że to impreza literacka, bo błyszczały na niej takie pisarki, jak zaprzyjaźniona z Adamem Michnikiem Joanna Szczepkowska (z córką) czy naczelny autorytet "Gazety" od wszystkiego Kazimierz Kutz. Pisarzy było jak na lekarstwo, a w zasadzie prócz Stefana Chwina (z żoną w bieli), nie stawił się nikt ważny. Nie było laureatów poprzednich edycji, nawet Jerzego Pilcha i zeszłorocznego - Wojciecha Kuczoka. Niewielu było krytyków, zabrakło przedstawicieli wielu wydawnictw.
Premia za poprawność
O nagrodzie Nike coraz mniej pisarzy i krytyków dobrze mówi i mało kto uznaje ją za wiarygodną. Na gali można było usłyszeć, że o wszystkim i tak decyduje Adam Michnik. Tyle że krytyczne opinie jeszcze nie dotarły do polskich czytelników, którzy z powodu braku obiektywnych drogowskazów kierują się blaknącą legendą Nike. Ale szybko powinni się zorientować, że to nie nagroda literacka, lecz środowiskowa. Wybierane przez kapitułę Nike książki coraz rzadziej zaliczają się do najlepszych. W dodatku, w przeciwieństwie do nagrody Goncourtów czy Bookera, Nike nie promuje dobrej powieści (nagrodzona "Jadąc do Babadag" Stasiuka też w gruncie rzeczy powieścią nie jest), lecz książki poetyckie czy eseistyczne.
Nagroda Nike miała promować najlepszy tytuł roku, a tak naprawdę jest premią za całokształt dla autora zasłużonego dla środowiska "Gazety Wyborczej". Często zresztą, jak w tym roku, jest to premia za polityczną poprawność. Gdy wypadało dać Nike Czesławowi Miłoszowi, noblista dostał ją za swą najsłabszą książkę - "Pieska przydrożnego". A kiedy Tadeusz Różewicz wydał w 2004 r. bardzo słaby na tle swej twórczości tomik poezji, kapituła zakwalifikowała go do ścisłego finału. Nie było w nim literatów młodego pokolenia, za to dominowali niemal klasycy - Tadeusz Różewicz, Hanna Krall i Ryszard Kapuściński.
Nagrodzenie "Jadąc do Babadag" było rodzajem zadośćuczynienia dla Andrzeja Stasiuka za to, że w 1998 r. nie otrzymał Nike za "Duklę". Ale w ten sposób nagrodzono książkę, która nie jest nawet najlepsza w dorobku autora "Murów Hebronu".
Tak jak tegoroczna gala Nike upłynęła w zapachu naftaliny i ogniu zniczy, tak nagrodzona książka wpisuje się w modny u nas nurt ucieczki - od rzeczywistości wielkomiejskiej, wolnorynkowej, od rzeczywistości w ogóle. W gruncie rzeczy jest to ucieczka od czytelnika, który mało Stasiuka i kapitułę nagrody obchodzi. Można tylko mieć nadzieję, że czytelnik zrewanżuje się tym samym.
Fot. K. Pacuła
Więcej możesz przeczytać w 41/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.