W polityce powinno się ograniczać liczbę aktorów i widowisk, żeby skupili się oni na rządzeniu, a nie rozbawianiu wyborców
Nie ma wyborów, którym nie towarzyszyłaby pewnego rodzaju populistyczna psychoza: puste frazesy i paplanie na wielką skalę. Później przekłada się to na styl rządzenia - tak w Izraelu, jak i w Polsce. Dlatego w ostatnim dziesięcioleciu żaden Kneset nie dotrwał kresu swojej kadencji. To, że w Izraelu nie ma dominującej partii, która by miała zdecydowaną większość w parlamencie, stwarza konieczność zawierania doraźnych koalicji, a to jest źródłem kryzysów i konfliktów. W dodatku specjaliści od reklamy uczynili z wyborów teatr i rozrywkę.
Rządzenie kontra rozbawianie
Szekspir twierdził, że "cały świat jest teatrem". W teatrze polityki najwięcej jest aktorów drugiego planu, prawie ciągle siedzących na ławce rezerwowych. Są wśród nich m.in. emerytowani oficerowie, profesorowie, działacze związków zawodowych. Jest ich tylu, że w Izraelu wystarczyło na obsadzenie 32 list wyborczych. Do Knesetu trafili przedstawiciele 12 list, a gdyby nie proporcjonalna ordynacja wyborcza, jeszcze mniej ugrupowań przekroczyłoby próg. Ale i 12 wystarczy, by w parlamencie kontynuować polityczny teatr. Bo im więcej partii, tym większa pokusa teatralizacji polityki. Tymczasem w tym teatrze powinno się ograniczać liczbę aktorów, by skupili się na rządzeniu, a nie na rozbawianiu wyborców.
Niestabilna scena polityczna sprawia, że wybrani przedstawiciele muszą ciągle usprawiedliwiać siebie i innych, tłumaczyć wypowiadane co rusz głupstwa. A to ich odciąga od realizacji programów. W efekcie mamy wyścigi na krótki dystans, podczas gdy rządzenie powinno raczej przypominać maraton.
Konkrety i powściągliwość
Widzowie politycznego teatru, mimo że często są zadowoleni z przedstawień, w których mamy wszystkie cechy dramatu i farsy, opery i operetki, thrillera i cyrku, w końcu zaczynają się nudzić. I zaczynają odczuwać niechęć do demokratycznych wyborów i procedur. Podczas kilku wyborów do Knesetu frekwencja sięgała 80 proc. i więcej. W marcu 2006 r. w wyborach uczestniczyło już tylko 64 proc. uprawnionych. A w Polsce ta frekwencja była jeszcze niższa.
Co zrobić, żeby polityczny teatr nie zastąpił skutecznych, demokratycznych procedur? Po pierwsze, na poziomie ustawowym powinno się ustalić stałe terminy wyborów, tak jak to jest w amerykańskim ustawodawstwie. Po drugie, w sytuacjach kryzysowych powinno się zobowiązać parlament, by przedterminowe wybory odbywały się szybko, na przykład nie później niż miesiąc po rozwiązaniu parlamentu. Po trzecie, trzeba zredukować wydatki na wybory, bo to zmusi aktorów politycznego teatru do konkretnego działania i powściągliwości. Te cele mogą być zrealizowane bez większych problemów.
W latach 90., gdy pełniłem obowiązki przewodniczącego Knesetu, przydarzyła mi się pouczająca przygoda. Podczas jednej z podróży służbowym samochodem, zabrałem po drodze dwóch żołnierzy podróżujących autostopem. Jeden z nich spytał, czy nie jestem aktorem. Odpowiedziałem mu: "Jestem dyrektorem teatru narodowego". Oczywiście, miałem na myśli Kneset. Bo ja naprawdę pochodzę z tego "teatru", byłem jego aktorem przez 20 lat. Dlatego nie pouczam z góry czy z boku, ale jako doświadczony uczestnik wielu spektakli.
Rządzenie kontra rozbawianie
Szekspir twierdził, że "cały świat jest teatrem". W teatrze polityki najwięcej jest aktorów drugiego planu, prawie ciągle siedzących na ławce rezerwowych. Są wśród nich m.in. emerytowani oficerowie, profesorowie, działacze związków zawodowych. Jest ich tylu, że w Izraelu wystarczyło na obsadzenie 32 list wyborczych. Do Knesetu trafili przedstawiciele 12 list, a gdyby nie proporcjonalna ordynacja wyborcza, jeszcze mniej ugrupowań przekroczyłoby próg. Ale i 12 wystarczy, by w parlamencie kontynuować polityczny teatr. Bo im więcej partii, tym większa pokusa teatralizacji polityki. Tymczasem w tym teatrze powinno się ograniczać liczbę aktorów, by skupili się na rządzeniu, a nie na rozbawianiu wyborców.
Niestabilna scena polityczna sprawia, że wybrani przedstawiciele muszą ciągle usprawiedliwiać siebie i innych, tłumaczyć wypowiadane co rusz głupstwa. A to ich odciąga od realizacji programów. W efekcie mamy wyścigi na krótki dystans, podczas gdy rządzenie powinno raczej przypominać maraton.
Konkrety i powściągliwość
Widzowie politycznego teatru, mimo że często są zadowoleni z przedstawień, w których mamy wszystkie cechy dramatu i farsy, opery i operetki, thrillera i cyrku, w końcu zaczynają się nudzić. I zaczynają odczuwać niechęć do demokratycznych wyborów i procedur. Podczas kilku wyborów do Knesetu frekwencja sięgała 80 proc. i więcej. W marcu 2006 r. w wyborach uczestniczyło już tylko 64 proc. uprawnionych. A w Polsce ta frekwencja była jeszcze niższa.
Co zrobić, żeby polityczny teatr nie zastąpił skutecznych, demokratycznych procedur? Po pierwsze, na poziomie ustawowym powinno się ustalić stałe terminy wyborów, tak jak to jest w amerykańskim ustawodawstwie. Po drugie, w sytuacjach kryzysowych powinno się zobowiązać parlament, by przedterminowe wybory odbywały się szybko, na przykład nie później niż miesiąc po rozwiązaniu parlamentu. Po trzecie, trzeba zredukować wydatki na wybory, bo to zmusi aktorów politycznego teatru do konkretnego działania i powściągliwości. Te cele mogą być zrealizowane bez większych problemów.
W latach 90., gdy pełniłem obowiązki przewodniczącego Knesetu, przydarzyła mi się pouczająca przygoda. Podczas jednej z podróży służbowym samochodem, zabrałem po drodze dwóch żołnierzy podróżujących autostopem. Jeden z nich spytał, czy nie jestem aktorem. Odpowiedziałem mu: "Jestem dyrektorem teatru narodowego". Oczywiście, miałem na myśli Kneset. Bo ja naprawdę pochodzę z tego "teatru", byłem jego aktorem przez 20 lat. Dlatego nie pouczam z góry czy z boku, ale jako doświadczony uczestnik wielu spektakli.
Więcej możesz przeczytać w 18/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.