Rozmowa z Rafałem Blechaczem, pianistą, zwycięzcą Konkursu Chopinowskiego
„Wprost": Kim byłby Rafał Blechacz, gdyby nie mógł grać?
Rafał Blechacz: Nie chcę nawet myśleć o takiej sytuacji. Sens mojego życia to gra na fortepianie. Ale na pewno byłoby to coś związanego z muzyką. Nigdy nie zdradziłbym muzyki.
– Triumf w Konkursie Chopinowskim zmienia człowieka?
– Absolutnie nie, choć po samym konkursie nie było mi łatwo. Musiałem się rozeznać w gąszczu ofert od agencji koncertowych i zaplanować występy z wieloletnim wyprzedzeniem. Zacząłem od kupna kalendarza, by go niemal natychmiast wypełnić od 2005 r. do 2010 r. Teraz nabrałem doświadczenia, pewnej swobody estradowej i obycia, zrozumiałem, na czym polega budowanie kariery, ale nie czuję się kimś innym. Może należałoby zapytać tych, którzy mnie obserwują? Zawsze było dla mnie najważniejsze, żeby być naturalnym, żeby robić wszystko
w sposób niewymuszony. Wydaje mi się, że tylko wówczas można być absolutnie przekonującym, zarówno dla publiczności, jak i w ogóle w życiu.
– Nie speszył pana splendor?
– Nie, to mnie nie peszy. Sukces stał się ogromną motywacją do jeszcze większej, bardziej wnikliwej i wytężonej pracy nad samą grą i poszerzaniem repertuaru.
A publiczność polska jest i pozostanie dla mnie publicznością wyjątkową. Była pierwsza i nigdy nie zapomnę, jak gorąco towarzyszyła mi w konkursowych zmaganiach, tak jak i teraz czuję, że bacznie śledzi moje poczynania.
– Czekają pana występy w słynnych salach koncertowych Europy, z Londynem na czele, i debiut w Nowym Jorku. Po co więc panu kolejne studia, i to pozamuzyczne?
– Bardzo bym chciał jeszcze studiować, choć mógłbym to robić tylko eksternistycznie. Najbliższa jest mi filozofia, obejmująca przecież także estetykę, która z kolei obejmuje muzykę. Interesuje mnie też historia sztuki. Nie muszę tłumaczyć, jak bardzo taka wiedza wzbogaca – i człowieka, i artystę. Poznaje się bardziej wnikliwie swoje wnętrze, umysł, osobowość. To wszystko jest po prostu bardzo, bardzo inspirujące. Na razie są to indywidualne spotkania, wykłady i rozmowy z różnymi profesorami.
– Na normalne życie ma pan czas?
– Na przykład podczas jazdy samochodem. Poruszam się nim w czasie tras koncertowych po Europie. Wtedy naprawdę odpoczywam. W samochodzie też słucham różnych płyt, a nawet przesłuchiwałem materiał na swoją nową płytę przysłany mi do akceptacji.
– Czyli słuchał jej pan w warunkach, w jakich słucha ich wielu melomanów mających wolną chwilę tylko w samochodzie.
– Właśnie. Zabawne, że od lat sobie obiecuje, iż wreszcie kupię do domu dobry sprzęt odtwarzający, a na razie kupiłem go do samochodu.
– Przełożył już pan sukces artystyczny na pieniądze?
– Wiadomo, bez finansów nie można egzystować. Najważniejsze jest jednak to, że mogę robić to, co kocham. Mogę być blisko piękna muzyki. To naprawdę jest dla mnie wielka radość i nigdy nie przekładałem jej na pieniądze. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że powołanie stało się moją pracą.
– Sprawił pan sobie jakiś specjalny prezent?
– Samochód – toyotę avensis kombi. Bo wiele godzin spędzam w drodze i zawsze mam dużo bagaży. Czasem podróżuję sam, ale z reguły z moim tatą, jest więc dwóch kierowców. Przydaje się to zwłaszcza wtedy, gdy następnego dnia mam koncert, bo mogę się wówczas bardziej skoncentrować na nadchodzącym występie. A tego lata dołączyły do nas jeszcze mama i siostra, podróżowałem więc z całą rodziną, odwiedzając różne festiwale muzyczne, m.in. w Salzburgu. Dla nich były to wspaniałe wakacje, dla mnie praca.
– Ma pan dopiero 23 lata. Pańscy rówieśnicy chodzą na randki, do kina, bawią się w klubach, grają w gry komputerowe. Pan im zazdrości czy oni powinni zazdrościć panu?
– Nie zazdroszczę im. Mam po prostu trochę inne priorytety w życiu. Gdy miałem sześć czy siedem lat, moi koledzy biegali po boisku, a ja wolałem usiąść przy fortepianie i poczytać inwencje dwugłosowe Jana Sebastiana Bacha lub pójść do kościoła, aby posłuchać organów. Wiem, że to dziwnie brzmi i jest trudne do zrozumienia, ale rzeczywiście od początku muzyka interesowała mnie najbardziej.
– Na sukces artystów pracuje także ich „wizerunek medialny". Jeden ze słynniejszych młodych pianistów, Chińczyk Lang Lang, prezentuje się niczym gwiazda z Hollywood. Pełno go w telewizji. Pan świadomie nosi się na „grzecznego chłopca”?
– Grzeczny chłopiec? No, nie wiem, nie wiem... Może faktycznie na początku można odnieść takie wrażenie. Jeśli ktoś działa w zgodzie z sobą, sprawia mu przyjemność częste pojawianie się w mediach i jest w tym przekonujący, to dlaczego nie? Mnie to nie do końca odpowiada i wolę koncentrować się na tym, co uważam za najistotniejsze, czyli na muzyce i jej interpretacji. Ale oczywiście rozumiem wielką rolę mediów, dzięki którym ludzie mają dostęp do najróżniejszych osobowości.
– Czy pokolenie Blechacza i Langa może „ukraść" słuchaczy Madonnie i raperom?
– Muzyka rozrywkowa zawsze cieszyła się większą popularnością niż klasyczna, ale na przykład po Konkursie Chopinowskim wielu młodych ludzi zaczęło słuchać muzyki klasycznej. I jest to zarówno ich sukces, bo rozwijają swoją wrażliwość, jak i sukces artysty, że udało mu się przyciągnąć, zainteresować słuchaczy tym, co uchodzi za sztukę trudniejszą, bo przecież bez publiczności nie istniejemy. Klasyka potrafi zarazić i zachwycić nawet nieprzygotowanych.
– Czy „zarażająca" jest także pana nowa płyta?
– Sonaty epoki klasycyzmu, które nagrałem, czasami niesłusznie uchodzą za zbyt ułożone i pozbawione większych emocji. Chciałem pokazać, że jest w nich wszystko: i radość, i humor, i smutek. Mozart był przecież wyjątkowym żartownisiem, człowiekiem tryskającym energią.
– A znajduje pan coś dobrego w mniej ambitnej rozrywce?
– Nie jestem co prawda ekspertem, ale czasem słucham piosenek w samochodzie, z radia lub z płyt, które podrzuca mi moja siostra. Ostatnio na przykład słuchałem Justyny Steczkowskiej. Jestem otwarty na różne nurty i gatunki, więc dobrze, że jest taka różnorodność. Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby wszystko to szło w stronę poszanowania pewnych wartości. Trudno za muzykę uznać łomot, czyli coś bez melodii i harmonii. Myślę tu na przykład o ostrym, mocnym techno. Czasem słyszę go w radiu czy telewizji. To jest dla mnie szok. Jak można organizować festiwale poświęcone czemuś takiemu?
– Muzykę na pana nowej płycie nagrało już na płyty wielu wielkich pianistów. Nie obawia się pan, że wszystko już było?
– Nie, nie wszystko już było. Każdy gra nieco inaczej. Ja sam też przecież nigdy do końca nie gram tak samo. Wielkich mistrzów oczywiście słucham. Ale dopiero wtedy, gdy jestem na sto procent przekonany do własnej wizji utworu. Żeby upewnić się, że chcę go zagrać właśnie tak, a nie inaczej. Choć zdarza się, że pewne zasłyszane detale mnie inspirują. A dla publiczności to właśnie jest najciekawsze, że może nasze wykonania porównywać.
– Co zatem będziemy mogli porównywać w najbliższej przyszłości?
– Projekty fonograficzne są planowane już na bardzo odległą przyszłość, ponieważ niedawno przedłużyłem kontrakt z wytwórnią Deutsche Grammophon. Następna moja płyta ukaże się w 2010 r. w związku z obchodami Roku Chopinowskiego, a w ciągu najbliższych sześciu, ośmiu lat powinny się pojawić cztery kolejne. Będą się ukazywały rzadziej niż obecnie, co będzie ciekawsze dla publiczności, której wolałbym nie spowszednieć.
– Krystian Zimerman osiadł w Szwajcarii. Drugi z naszych słynnych pianistów, Piotr Anderszewski, upodobał sobie Portugalię. Myśli pan o zamieszkaniu poza Polską?
– Na razie nie myślę. Tu mam świetne warunki do pracy. A komunikacja jest dzisiaj tak rozwinięta, że w krótkim czasie mogę znaleźć się wszędzie. W Bydgoszczy jest dobre lotnisko, czasem korzystam też z lotniska w Poznaniu. Stamtąd mam niewiele ponad godzinę do Frankfurtu,
z którego można się udać wszędzie.
– Przyszłość Rafała Blechacza to życie w samotności czy wręcz przeciwnie?
– Na pewno w moim zawodzie pewna samotność jest potrzebna i pomocna. Nie mówię o osamotnieniu, które nie sprzyja rozwojowi. Czasem jednak niezbędne są takie momenty, kiedy trzeba się zamknąć z samym sobą, z kompozytorem i swoim instrumentem. To nieodzowny element naszej artystycznej pracy. Ale nie jestem typem samotnika. Na razie mam to szczęście, że jestem otoczony rodziną, która zawsze starała się i potrafiła stworzyć mi najbardziej sprzyjające warunki do pracy. A za dwadzieścia, trzydzieści lat? Oby zdrowie dopisywało i pozwalało koncertować dla publiczności. Gdybym za kilkadziesiąt lat nadal mógł grać, przybliżać ludziom piękno muzyki, byłbym szczęśliwy. To istota i sens mojego życia.
Rafał Blechacz: Nie chcę nawet myśleć o takiej sytuacji. Sens mojego życia to gra na fortepianie. Ale na pewno byłoby to coś związanego z muzyką. Nigdy nie zdradziłbym muzyki.
– Triumf w Konkursie Chopinowskim zmienia człowieka?
– Absolutnie nie, choć po samym konkursie nie było mi łatwo. Musiałem się rozeznać w gąszczu ofert od agencji koncertowych i zaplanować występy z wieloletnim wyprzedzeniem. Zacząłem od kupna kalendarza, by go niemal natychmiast wypełnić od 2005 r. do 2010 r. Teraz nabrałem doświadczenia, pewnej swobody estradowej i obycia, zrozumiałem, na czym polega budowanie kariery, ale nie czuję się kimś innym. Może należałoby zapytać tych, którzy mnie obserwują? Zawsze było dla mnie najważniejsze, żeby być naturalnym, żeby robić wszystko
w sposób niewymuszony. Wydaje mi się, że tylko wówczas można być absolutnie przekonującym, zarówno dla publiczności, jak i w ogóle w życiu.
– Nie speszył pana splendor?
– Nie, to mnie nie peszy. Sukces stał się ogromną motywacją do jeszcze większej, bardziej wnikliwej i wytężonej pracy nad samą grą i poszerzaniem repertuaru.
A publiczność polska jest i pozostanie dla mnie publicznością wyjątkową. Była pierwsza i nigdy nie zapomnę, jak gorąco towarzyszyła mi w konkursowych zmaganiach, tak jak i teraz czuję, że bacznie śledzi moje poczynania.
– Czekają pana występy w słynnych salach koncertowych Europy, z Londynem na czele, i debiut w Nowym Jorku. Po co więc panu kolejne studia, i to pozamuzyczne?
– Bardzo bym chciał jeszcze studiować, choć mógłbym to robić tylko eksternistycznie. Najbliższa jest mi filozofia, obejmująca przecież także estetykę, która z kolei obejmuje muzykę. Interesuje mnie też historia sztuki. Nie muszę tłumaczyć, jak bardzo taka wiedza wzbogaca – i człowieka, i artystę. Poznaje się bardziej wnikliwie swoje wnętrze, umysł, osobowość. To wszystko jest po prostu bardzo, bardzo inspirujące. Na razie są to indywidualne spotkania, wykłady i rozmowy z różnymi profesorami.
– Na normalne życie ma pan czas?
– Na przykład podczas jazdy samochodem. Poruszam się nim w czasie tras koncertowych po Europie. Wtedy naprawdę odpoczywam. W samochodzie też słucham różnych płyt, a nawet przesłuchiwałem materiał na swoją nową płytę przysłany mi do akceptacji.
– Czyli słuchał jej pan w warunkach, w jakich słucha ich wielu melomanów mających wolną chwilę tylko w samochodzie.
– Właśnie. Zabawne, że od lat sobie obiecuje, iż wreszcie kupię do domu dobry sprzęt odtwarzający, a na razie kupiłem go do samochodu.
– Przełożył już pan sukces artystyczny na pieniądze?
– Wiadomo, bez finansów nie można egzystować. Najważniejsze jest jednak to, że mogę robić to, co kocham. Mogę być blisko piękna muzyki. To naprawdę jest dla mnie wielka radość i nigdy nie przekładałem jej na pieniądze. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że powołanie stało się moją pracą.
– Sprawił pan sobie jakiś specjalny prezent?
– Samochód – toyotę avensis kombi. Bo wiele godzin spędzam w drodze i zawsze mam dużo bagaży. Czasem podróżuję sam, ale z reguły z moim tatą, jest więc dwóch kierowców. Przydaje się to zwłaszcza wtedy, gdy następnego dnia mam koncert, bo mogę się wówczas bardziej skoncentrować na nadchodzącym występie. A tego lata dołączyły do nas jeszcze mama i siostra, podróżowałem więc z całą rodziną, odwiedzając różne festiwale muzyczne, m.in. w Salzburgu. Dla nich były to wspaniałe wakacje, dla mnie praca.
– Ma pan dopiero 23 lata. Pańscy rówieśnicy chodzą na randki, do kina, bawią się w klubach, grają w gry komputerowe. Pan im zazdrości czy oni powinni zazdrościć panu?
– Nie zazdroszczę im. Mam po prostu trochę inne priorytety w życiu. Gdy miałem sześć czy siedem lat, moi koledzy biegali po boisku, a ja wolałem usiąść przy fortepianie i poczytać inwencje dwugłosowe Jana Sebastiana Bacha lub pójść do kościoła, aby posłuchać organów. Wiem, że to dziwnie brzmi i jest trudne do zrozumienia, ale rzeczywiście od początku muzyka interesowała mnie najbardziej.
– Na sukces artystów pracuje także ich „wizerunek medialny". Jeden ze słynniejszych młodych pianistów, Chińczyk Lang Lang, prezentuje się niczym gwiazda z Hollywood. Pełno go w telewizji. Pan świadomie nosi się na „grzecznego chłopca”?
– Grzeczny chłopiec? No, nie wiem, nie wiem... Może faktycznie na początku można odnieść takie wrażenie. Jeśli ktoś działa w zgodzie z sobą, sprawia mu przyjemność częste pojawianie się w mediach i jest w tym przekonujący, to dlaczego nie? Mnie to nie do końca odpowiada i wolę koncentrować się na tym, co uważam za najistotniejsze, czyli na muzyce i jej interpretacji. Ale oczywiście rozumiem wielką rolę mediów, dzięki którym ludzie mają dostęp do najróżniejszych osobowości.
– Czy pokolenie Blechacza i Langa może „ukraść" słuchaczy Madonnie i raperom?
– Muzyka rozrywkowa zawsze cieszyła się większą popularnością niż klasyczna, ale na przykład po Konkursie Chopinowskim wielu młodych ludzi zaczęło słuchać muzyki klasycznej. I jest to zarówno ich sukces, bo rozwijają swoją wrażliwość, jak i sukces artysty, że udało mu się przyciągnąć, zainteresować słuchaczy tym, co uchodzi za sztukę trudniejszą, bo przecież bez publiczności nie istniejemy. Klasyka potrafi zarazić i zachwycić nawet nieprzygotowanych.
– Czy „zarażająca" jest także pana nowa płyta?
– Sonaty epoki klasycyzmu, które nagrałem, czasami niesłusznie uchodzą za zbyt ułożone i pozbawione większych emocji. Chciałem pokazać, że jest w nich wszystko: i radość, i humor, i smutek. Mozart był przecież wyjątkowym żartownisiem, człowiekiem tryskającym energią.
– A znajduje pan coś dobrego w mniej ambitnej rozrywce?
– Nie jestem co prawda ekspertem, ale czasem słucham piosenek w samochodzie, z radia lub z płyt, które podrzuca mi moja siostra. Ostatnio na przykład słuchałem Justyny Steczkowskiej. Jestem otwarty na różne nurty i gatunki, więc dobrze, że jest taka różnorodność. Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby wszystko to szło w stronę poszanowania pewnych wartości. Trudno za muzykę uznać łomot, czyli coś bez melodii i harmonii. Myślę tu na przykład o ostrym, mocnym techno. Czasem słyszę go w radiu czy telewizji. To jest dla mnie szok. Jak można organizować festiwale poświęcone czemuś takiemu?
– Muzykę na pana nowej płycie nagrało już na płyty wielu wielkich pianistów. Nie obawia się pan, że wszystko już było?
– Nie, nie wszystko już było. Każdy gra nieco inaczej. Ja sam też przecież nigdy do końca nie gram tak samo. Wielkich mistrzów oczywiście słucham. Ale dopiero wtedy, gdy jestem na sto procent przekonany do własnej wizji utworu. Żeby upewnić się, że chcę go zagrać właśnie tak, a nie inaczej. Choć zdarza się, że pewne zasłyszane detale mnie inspirują. A dla publiczności to właśnie jest najciekawsze, że może nasze wykonania porównywać.
– Co zatem będziemy mogli porównywać w najbliższej przyszłości?
– Projekty fonograficzne są planowane już na bardzo odległą przyszłość, ponieważ niedawno przedłużyłem kontrakt z wytwórnią Deutsche Grammophon. Następna moja płyta ukaże się w 2010 r. w związku z obchodami Roku Chopinowskiego, a w ciągu najbliższych sześciu, ośmiu lat powinny się pojawić cztery kolejne. Będą się ukazywały rzadziej niż obecnie, co będzie ciekawsze dla publiczności, której wolałbym nie spowszednieć.
– Krystian Zimerman osiadł w Szwajcarii. Drugi z naszych słynnych pianistów, Piotr Anderszewski, upodobał sobie Portugalię. Myśli pan o zamieszkaniu poza Polską?
– Na razie nie myślę. Tu mam świetne warunki do pracy. A komunikacja jest dzisiaj tak rozwinięta, że w krótkim czasie mogę znaleźć się wszędzie. W Bydgoszczy jest dobre lotnisko, czasem korzystam też z lotniska w Poznaniu. Stamtąd mam niewiele ponad godzinę do Frankfurtu,
z którego można się udać wszędzie.
– Przyszłość Rafała Blechacza to życie w samotności czy wręcz przeciwnie?
– Na pewno w moim zawodzie pewna samotność jest potrzebna i pomocna. Nie mówię o osamotnieniu, które nie sprzyja rozwojowi. Czasem jednak niezbędne są takie momenty, kiedy trzeba się zamknąć z samym sobą, z kompozytorem i swoim instrumentem. To nieodzowny element naszej artystycznej pracy. Ale nie jestem typem samotnika. Na razie mam to szczęście, że jestem otoczony rodziną, która zawsze starała się i potrafiła stworzyć mi najbardziej sprzyjające warunki do pracy. A za dwadzieścia, trzydzieści lat? Oby zdrowie dopisywało i pozwalało koncertować dla publiczności. Gdybym za kilkadziesiąt lat nadal mógł grać, przybliżać ludziom piękno muzyki, byłbym szczęśliwy. To istota i sens mojego życia.
Więcej możesz przeczytać w 40/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.