Masowe gwałty sudańscy żołnierze nazywają rozjaśnianiem czarnych dzieci 350 tys. ludzi wymordowano, a ponad milion musiało uciekać z domów w ostatnich miesiącach w sudańskiej prowincji Darfur. "To dramat porównywalny do tego, jaki przed dekadą rozegrał się w Ruandzie" - tak opisała sytuację specjalna wysłanniczka ONZ Asma Jahangir. To, co zastała w obozach uchodźców na granicy między Sudanem a Czadem, gdzie w przerażających warunkach wegetuje 800 tys. ludzi, nazwała "największym kryzysem humanitarnym na ziemi". To może być jednak prolog tragedii, jaka się rozegra. Podczas pory deszczowej, która zaczęła się niedawno, drogi staną się nieprzejezdne. Międzynarodowym agencjom humanitarnym, których i tak w Darfurze nie ma zbyt wiele, udawało się dotychczas przynajmniej w niewielkim stopniu pomagać uchodźcom. Teraz deszcz może całkowicie uniemożliwić dostawy żywności i leków. W odciętych od świata obozach z powodu chorób i głodu może umrzeć do pół miliona ludzi.
Sudańskie piekło
- W ostatnich miesiącach to miejsce przypominało piekło - opowiada 41-letni Mohammed Hilal. Jest reporterem. Doskonale zna drogi między stolicą Etiopii, gdzie teraz mieszka, a Darfurem, skąd pochodzi. Jeżdżąc nimi ostatnio, nauczył się omijać posterunki wojska i partyzantów. - Poruszający się konno Arabowie, nazywani tutaj janjaweed, co znaczy diabły na koniach, napadali na wioski i je palili, a mieszkańców mordowali. Ludzi, których oszczędzili, pędzono jak zwierzęta od wsi do wsi, by rozstrzelać kilka kilometrów dalej. Amnesty International gromadzi dowody zbrodni popełnionych w prowincji, powierzchnią dorównującej Francji i zamieszkanej do niedawna przez sześć milionów ludzi. Organizacja skompletowała m.in. listę zeznań 400 kobiet z miasteczka Rokero zgwałconych jednej nocy przez oddział janjaweed. Wcześniej ich mężów i dzieci zamordowano.
- Tym bandytom pomaga armia. Ludzie opowiadali mi, że często razem z "diabłami" zjawiali się żołnierze. Poza tym partyzanci najczęściej są uzbrojeni jedynie w karabiny, więc to armia musiała prowadzić bombardowania i ostrzał z ciężkiej artylerii - mówi Mohammed. Janjaweed - jak wynika z relacji uchodźców - nie tylko mordują mężczyzn i gwałcą kobiety. Wydaje się, że postawiono im jeszcze jeden cel - by ci, którym udało się uciec, nigdy nie wrócili do domów. Dlatego janjaweed zostawiają za sobą spaloną ziemię - burzą domy, niszczą drogi i linie kolejowe.
Mimo że władze w Chartumie stanowczo odpierają zarzuty, pojawia się coraz więcej dowodów na to, że współpracują z islamską partyzantką. Ostatnio dostarczyła je m.in. NASA, która wykonała zdjęcia satelitarne 56 tys. doszczętnie zniszczonych domów prawie w 400 wioskach w Darfurze. - Sudańskiemu rządowi długo udawało się ukrywać przed światem to, co się tu działo. Nie wpuszczano cudzoziemców, a informacje o zbrodniach dementowano - twierdzi Mohammed. - Zbrodnie wyszły na jaw, gdy nie dało się już powstrzymać uciekających do Czadu dziesiątek tysięcy ludzi.
Ameryka interweniuje
Kiedy Darfur było niepodległym islamskim królestwem, arabscy nomadowie spierali się z afrykańskimi rolnikami. Mimo że trudno było się pogodzić prawie 80 plemionom, panowała między nimi równowaga. Dla układu sił przełomowy był rok 1983, gdy władze w Chartumie - mimo sprzeciwu chrześcijańskiej ludności z południa - wprowadziły w całym kraju szarijat, czyli prawo koraniczne (rozpoczęło to wojnę domową, w której zginęło ponad 2 mln ludzi, a 5 mln zostało uchodźcami). Hassan al-Turabi, główny ideolog reżimu wojskowych i radykalnych mułłów, obsadził wówczas większość stanowisk w Darfurze popierającymi go członkami plemienia Zagawa, a część z nich ściągnął do stolicy. Gdy w 1998 r. doszło do walki o władzę, w której efekcie al-Turabiego wtrącono do więzienia, zwycięzca - prezydent Omar al-Bashir - przeprowadził czystkę. Ministrów i oficerów z Zagawa nakazał zwolnić i aresztować albo wygnać.
Dysydenci potrzebowali kilku miesięcy na dogadanie się z "wrogiem wroga", czyli z wojującą z rządem od 1983 r. na południu Ludową Armią Wyzwolenia Sudanu (SPLA). - Takiego mariażu muzułmanów z ludu Zagawa z mieszkającymi na południu chrześcijanami i animistami rząd się nie spodziewał. Spory religijne zeszły na dalszy plan, gdy okazało się, że metody reżimu stosowane wobec ludności Darfuru są identyczne, równie okrutne i bezwzględne, jak te stosowane wcześniej wobec mieszkańców południa - uważa były premier Sudanu Sadik al-Mahdi. Dysydenci z Zagawa nawiązali też kontakty z pochodzącym z ich ludu prezydentem Czadu Idrissem Debym oraz rządzącym Erytreą Isaiasem Afwerki.
Dwa lata temu - głównie pod naciskiem USA - reżim w Chartumie i SPLA podpisały rozejm. - Do negocjacji nie zaproszono rebeliantów z Darfuru. Nie czuli się więc związani zawieszeniem broni. Prowincja była już pogrążona w chaosie i nędzy. Coraz częściej powtarzały się napady na cywilów i ataki na koszary. Ludzie z wiosek uciekli do miast przypominających twierdze. Kwitła korupcja i nepotyzm. Pracownicy sektora publicznego nie dostawali wypłat nieraz dłużej niż pół roku. Brakowało żywności i leków; lekarze podobnie jak sędziowie czy nauczyciele zwalniali się desperacko szukając płatnego zajęcia. W takich okolicznościach o iskrę wzniecającą powstanie nie było trudno. Podobno była nią antyrządowa demonstracja studentów w Al-Faszir, stolicy Darfuru Północnego. Wojsko otworzyło ogień do manifestujących, ponoć zginęło kilkanaście osób, prawie sto trafiło do aresztu. Próbując ich odbić, rebelianci z ludu Zagawa zabili 75 żołnierzy, zdobyli magazyny broni, a wkrótce - całe miasto. W odwecie rząd uzbroił janjaweed, by atakowała cywilów. Według innej wersji, nie było żadnej manifestacji, a rebelia Zagawa była nie tylko długo przygotowywana, ale też sponsorowana przez SPLA (zgodnie z porozumieniem z rządem lider SPLA John Garang niedługo ma zasiąść w rządzie, a w wyborach prezydenckich, które odbędą się w ciągu najbliższych trzech lat, ma spore szanse wygrać, jeśli zdobędzie poparcie Zagawa).
- Nieważne, jak się zaczęło, kto pierwszy zaczął strzelać - uważa Paula Claycomb, pracująca dla ONZ w Chartumie. - Rząd stworzył potwora - oddziały janjaweed. I nawet gdyby chciał, nie wie, jak go wepchnąć z powrotem do klatki.
Świat się spóźnił
- Mamy ciemniejszą skórę niż Arabowie z północy, więc krzyczeli, że jesteśmy zurga - czarnuchami, albo abid - niewolnikami - opowiada Aisha. Uciekła cztery miesiące temu z dwójką dzieci, trzyletnią Adam i rocznym Mohammedem. Mąż został zastrzelony dwa miesiące wcześniej. Całym jej dobytkiem jest niebieska miska, kawałek folii, na której śpią dzieci, i koc z darów od UNHCR, którym mogłyby się przykrywać, gdyby nie upały przekraczające 40oC. Aisha mieszka w jednym namiocie z 30 kobietami i ich dziećmi w obozie w Abu Shouk. Jest w ciąży. - Żołnierze przystawiali mi pistolet do głowy, wrzeszczeli, że jestem brudną abid i po kolei gwałcili - wspomina, odwracając głowę. - Mówili, że mają pozwolenie rządu na zrobienie mi dziecka... na rozjaśnianie czarnych dzieci.
Pracownicy międzynarodowych organizacji nie mają wątpliwości, że masowe gwałty to zaplanowana operacja, inspirowana przez przywódców partyzantki. - Celem jest zniszczenie ludów Fur, Masalit czy Zagawa - uważa Mirra Carer z Amnesty International.
Pod koniec czerwca po wizytach Colina Powella, szefa dyplomacji USA, i sekretarza generalnego ONZ Kofiego Annana obiecywano uchodźcom, że pomoc nadejdzie lada dzień. Udało się zorganizować fundusze, choć nie tak wysokie, jak początkowo deklarowała społeczność międzynarodowa. Mimo to uchodźcy wciąż czekają, bo Chartum postawił warunki: lekarstwa, nim zostaną dostarczone do obozów, muszą być przetestowane w sudańskich laboratoriach, a żywność, ubrania i inne artykuły dla uchodźców mają być transportowane sudańskimi ciężarówkami i rozprowadzane przez sudańskie organizacje humanitarne lub rząd. - W Sudanie jest tylko jedna organizacja, ledwo działający Czerwony Krzyż - irytuje się Jan Egeland, zastępca sekretarza generalnego ONZ ds. akcji humanitarnych. - Jeśli rząd w Chartumie chce powstrzymać głód, musi natychmiast cofnąć tę decyzję. W przeciwnym wypadku możemy stracić dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi. "Państwa afrykańskie i cały świat muszą działać, by powstrzymać ludobójstwo w Darfurze. Jeśli odpowiedzią będzie cisza i bezczynność - jak 10 lat temu w Ruandzie - będzie to moralnie niewybaczalne" - pisał w "The Chicago Sun-Times" Richard Williamson, przedstawiciel USA w komisji praw człowieka ONZ. Komisja jak dotąd w sprawie Darfur nie zrobiła nic.
- Świat już się w Darfurze spóźnił. Wciąż niewiele robi w tej sprawie - mówił, nie kryjąc emocji, Mohammed. Palcami międlił kopię fotografii Kevina Cartera z sępem stojącym nad umierającym z głodu dzieckiem z Sudanu. Zdjęcie miało tytuł "Nie jesteśmy sępami".
- W ostatnich miesiącach to miejsce przypominało piekło - opowiada 41-letni Mohammed Hilal. Jest reporterem. Doskonale zna drogi między stolicą Etiopii, gdzie teraz mieszka, a Darfurem, skąd pochodzi. Jeżdżąc nimi ostatnio, nauczył się omijać posterunki wojska i partyzantów. - Poruszający się konno Arabowie, nazywani tutaj janjaweed, co znaczy diabły na koniach, napadali na wioski i je palili, a mieszkańców mordowali. Ludzi, których oszczędzili, pędzono jak zwierzęta od wsi do wsi, by rozstrzelać kilka kilometrów dalej. Amnesty International gromadzi dowody zbrodni popełnionych w prowincji, powierzchnią dorównującej Francji i zamieszkanej do niedawna przez sześć milionów ludzi. Organizacja skompletowała m.in. listę zeznań 400 kobiet z miasteczka Rokero zgwałconych jednej nocy przez oddział janjaweed. Wcześniej ich mężów i dzieci zamordowano.
- Tym bandytom pomaga armia. Ludzie opowiadali mi, że często razem z "diabłami" zjawiali się żołnierze. Poza tym partyzanci najczęściej są uzbrojeni jedynie w karabiny, więc to armia musiała prowadzić bombardowania i ostrzał z ciężkiej artylerii - mówi Mohammed. Janjaweed - jak wynika z relacji uchodźców - nie tylko mordują mężczyzn i gwałcą kobiety. Wydaje się, że postawiono im jeszcze jeden cel - by ci, którym udało się uciec, nigdy nie wrócili do domów. Dlatego janjaweed zostawiają za sobą spaloną ziemię - burzą domy, niszczą drogi i linie kolejowe.
Mimo że władze w Chartumie stanowczo odpierają zarzuty, pojawia się coraz więcej dowodów na to, że współpracują z islamską partyzantką. Ostatnio dostarczyła je m.in. NASA, która wykonała zdjęcia satelitarne 56 tys. doszczętnie zniszczonych domów prawie w 400 wioskach w Darfurze. - Sudańskiemu rządowi długo udawało się ukrywać przed światem to, co się tu działo. Nie wpuszczano cudzoziemców, a informacje o zbrodniach dementowano - twierdzi Mohammed. - Zbrodnie wyszły na jaw, gdy nie dało się już powstrzymać uciekających do Czadu dziesiątek tysięcy ludzi.
Ameryka interweniuje
Kiedy Darfur było niepodległym islamskim królestwem, arabscy nomadowie spierali się z afrykańskimi rolnikami. Mimo że trudno było się pogodzić prawie 80 plemionom, panowała między nimi równowaga. Dla układu sił przełomowy był rok 1983, gdy władze w Chartumie - mimo sprzeciwu chrześcijańskiej ludności z południa - wprowadziły w całym kraju szarijat, czyli prawo koraniczne (rozpoczęło to wojnę domową, w której zginęło ponad 2 mln ludzi, a 5 mln zostało uchodźcami). Hassan al-Turabi, główny ideolog reżimu wojskowych i radykalnych mułłów, obsadził wówczas większość stanowisk w Darfurze popierającymi go członkami plemienia Zagawa, a część z nich ściągnął do stolicy. Gdy w 1998 r. doszło do walki o władzę, w której efekcie al-Turabiego wtrącono do więzienia, zwycięzca - prezydent Omar al-Bashir - przeprowadził czystkę. Ministrów i oficerów z Zagawa nakazał zwolnić i aresztować albo wygnać.
Dysydenci potrzebowali kilku miesięcy na dogadanie się z "wrogiem wroga", czyli z wojującą z rządem od 1983 r. na południu Ludową Armią Wyzwolenia Sudanu (SPLA). - Takiego mariażu muzułmanów z ludu Zagawa z mieszkającymi na południu chrześcijanami i animistami rząd się nie spodziewał. Spory religijne zeszły na dalszy plan, gdy okazało się, że metody reżimu stosowane wobec ludności Darfuru są identyczne, równie okrutne i bezwzględne, jak te stosowane wcześniej wobec mieszkańców południa - uważa były premier Sudanu Sadik al-Mahdi. Dysydenci z Zagawa nawiązali też kontakty z pochodzącym z ich ludu prezydentem Czadu Idrissem Debym oraz rządzącym Erytreą Isaiasem Afwerki.
Dwa lata temu - głównie pod naciskiem USA - reżim w Chartumie i SPLA podpisały rozejm. - Do negocjacji nie zaproszono rebeliantów z Darfuru. Nie czuli się więc związani zawieszeniem broni. Prowincja była już pogrążona w chaosie i nędzy. Coraz częściej powtarzały się napady na cywilów i ataki na koszary. Ludzie z wiosek uciekli do miast przypominających twierdze. Kwitła korupcja i nepotyzm. Pracownicy sektora publicznego nie dostawali wypłat nieraz dłużej niż pół roku. Brakowało żywności i leków; lekarze podobnie jak sędziowie czy nauczyciele zwalniali się desperacko szukając płatnego zajęcia. W takich okolicznościach o iskrę wzniecającą powstanie nie było trudno. Podobno była nią antyrządowa demonstracja studentów w Al-Faszir, stolicy Darfuru Północnego. Wojsko otworzyło ogień do manifestujących, ponoć zginęło kilkanaście osób, prawie sto trafiło do aresztu. Próbując ich odbić, rebelianci z ludu Zagawa zabili 75 żołnierzy, zdobyli magazyny broni, a wkrótce - całe miasto. W odwecie rząd uzbroił janjaweed, by atakowała cywilów. Według innej wersji, nie było żadnej manifestacji, a rebelia Zagawa była nie tylko długo przygotowywana, ale też sponsorowana przez SPLA (zgodnie z porozumieniem z rządem lider SPLA John Garang niedługo ma zasiąść w rządzie, a w wyborach prezydenckich, które odbędą się w ciągu najbliższych trzech lat, ma spore szanse wygrać, jeśli zdobędzie poparcie Zagawa).
- Nieważne, jak się zaczęło, kto pierwszy zaczął strzelać - uważa Paula Claycomb, pracująca dla ONZ w Chartumie. - Rząd stworzył potwora - oddziały janjaweed. I nawet gdyby chciał, nie wie, jak go wepchnąć z powrotem do klatki.
Świat się spóźnił
- Mamy ciemniejszą skórę niż Arabowie z północy, więc krzyczeli, że jesteśmy zurga - czarnuchami, albo abid - niewolnikami - opowiada Aisha. Uciekła cztery miesiące temu z dwójką dzieci, trzyletnią Adam i rocznym Mohammedem. Mąż został zastrzelony dwa miesiące wcześniej. Całym jej dobytkiem jest niebieska miska, kawałek folii, na której śpią dzieci, i koc z darów od UNHCR, którym mogłyby się przykrywać, gdyby nie upały przekraczające 40oC. Aisha mieszka w jednym namiocie z 30 kobietami i ich dziećmi w obozie w Abu Shouk. Jest w ciąży. - Żołnierze przystawiali mi pistolet do głowy, wrzeszczeli, że jestem brudną abid i po kolei gwałcili - wspomina, odwracając głowę. - Mówili, że mają pozwolenie rządu na zrobienie mi dziecka... na rozjaśnianie czarnych dzieci.
Pracownicy międzynarodowych organizacji nie mają wątpliwości, że masowe gwałty to zaplanowana operacja, inspirowana przez przywódców partyzantki. - Celem jest zniszczenie ludów Fur, Masalit czy Zagawa - uważa Mirra Carer z Amnesty International.
Pod koniec czerwca po wizytach Colina Powella, szefa dyplomacji USA, i sekretarza generalnego ONZ Kofiego Annana obiecywano uchodźcom, że pomoc nadejdzie lada dzień. Udało się zorganizować fundusze, choć nie tak wysokie, jak początkowo deklarowała społeczność międzynarodowa. Mimo to uchodźcy wciąż czekają, bo Chartum postawił warunki: lekarstwa, nim zostaną dostarczone do obozów, muszą być przetestowane w sudańskich laboratoriach, a żywność, ubrania i inne artykuły dla uchodźców mają być transportowane sudańskimi ciężarówkami i rozprowadzane przez sudańskie organizacje humanitarne lub rząd. - W Sudanie jest tylko jedna organizacja, ledwo działający Czerwony Krzyż - irytuje się Jan Egeland, zastępca sekretarza generalnego ONZ ds. akcji humanitarnych. - Jeśli rząd w Chartumie chce powstrzymać głód, musi natychmiast cofnąć tę decyzję. W przeciwnym wypadku możemy stracić dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi. "Państwa afrykańskie i cały świat muszą działać, by powstrzymać ludobójstwo w Darfurze. Jeśli odpowiedzią będzie cisza i bezczynność - jak 10 lat temu w Ruandzie - będzie to moralnie niewybaczalne" - pisał w "The Chicago Sun-Times" Richard Williamson, przedstawiciel USA w komisji praw człowieka ONZ. Komisja jak dotąd w sprawie Darfur nie zrobiła nic.
- Świat już się w Darfurze spóźnił. Wciąż niewiele robi w tej sprawie - mówił, nie kryjąc emocji, Mohammed. Palcami międlił kopię fotografii Kevina Cartera z sępem stojącym nad umierającym z głodu dzieckiem z Sudanu. Zdjęcie miało tytuł "Nie jesteśmy sępami".
Więcej możesz przeczytać w 31/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.