Lepiej, by nieswojo poczuli się we Francji islamscy integryści niż Francuzi Brest, jak przystało na duże nowoczesne miasto francuskie, jest wyposażony m.in. w duży nowoczesny szpital. 7 marca tego roku przyjęto tam 23-letnią Leilę, ponieważ w czwartym miesiącu ciąży przytrafiły jej się dolegliwości nerkowe. By jej pomóc i zalecić odpowiednią terapię, poddano ją rozmaitym standardowym badaniom, w tym również - rzecz jasna - ginekologicznemu. Sprawa okazała się dość banalna i jeszcze tego samego dnia wypisano ją do domu. Odwiózł ją tam małżonek, Nabil, przybyły przed sześciu laty z Algierii. Przez cały czas pobytu w szpitalu okazywał on żonie godną podziwu troskliwość, nie odstępując jej ani na krok nawet podczas badań.
Po powrocie do domu sytuacja przestała być banalna i standardowa, a i troskliwość Nabila przybrała formę raczej niepospolitą. Jął on mianowicie okładać Leilę pasem oraz kablami elektrycznymi. Dzięki interwencji sąsiada odwieziono ją szybko z powrotem do szpitala, gdzie tym razem leczenie musiało być naprawdę intensywne. Nabil wyjaśnił później w sądzie, że jako praktykujący muzułmanin poczuł się znieważony tym, iż badanie ginekologiczne żony przeprowadził mężczyzna, a kiedy począł robić w tej sprawie uwagi, ona mu "odszczekiwała". Wymierzył jej więc karę, za co z kolei sąd ukarał go dwoma miesiącami więzienia plus ośmioma w zawieszeniu. Na rozprawie Nabil oświadczył, że żałuje swego czynu, a Leila zapewniła, iż "problem jest obecnie rozwiązany". No, może oprócz tego, iż nie wiadomo, czym jeszcze w przyszłości może się poczuć urażony jej mąż jako praktykujący muzułmanin.
We francuskich księgarniach ukazała się właśnie opowieść Francuzki pochodzenia marokańskiego, wydanej przez rodziców siłą za mąż za znacznie starszego Marokańczyka. By opisać swą historię, kobieta występuje pod pseudonimem, a do fotografii pozuje z twarzą zakrytą rękami. Ciągle się boi, co nietrudno zrozumieć po przeczytaniu opisu prawdziwej rodzinnej tresury, jakiej była poddawana już od najmłodszych lat. Mur ścisłej kontroli stworzony przez ojca i braci. Dziewczęta takie jak ona żyją w świecie całkowicie schizofrenicznym: w domu są muzułmankami i Arabkami poddanymi całkowitej władzy mężczyzn, a w szkole Francuzkami z XXI wieku, korzystającymi z praw do wolności, równości i braterstwa.
W krajach arabskich, ale także w części mediów europejskich i amerykańskich, podniósł się spory krzyk, kiedy francuskie władze postanowiły zakazać noszenia w instytucjach publicznych - w tym w szkołach - "znaków i ubiorów, które ostentacyjnie wskazują na przynależność religijną", a więc m.in. chust muzułmańskich. Przedstawiano to jako naruszenie wolności sumienia i wyznania. Hm, można to postrzegać i tak, ale francuskie władze widzą sytuację zupełnie inaczej. Nagłe pojawienie się coraz większej liczby uczennic w chustach odbierają jako próbę wybadania przez najbardziej skrajne środowiska islamskie, jak daleko państwo pozwoli się im posunąć w wymuszaniu na licznej (około 5 mln osób) społeczności muzułmańskiej we Francji podporządkowania codziennego sposobu bycia radykalnie interpretowanym wymaganiom Koranu.
Przez całe lata przemilczano dyskretnie - nie chcąc się narażać na zarzut nietolerancji wyznaniowej - że co roku we Francji wśród imigrantów z Afryki przeprowadza się wycinanie łechtaczek u 35 tys. dziewczynek, a w środowiskach muzułmańskich 70 tys. dziewcząt jest wydawanych siłą za mąż. Milcząco tolerowano także poligamię i pobieranie zasiłków socjalnych na wszystkie żony i dzieci. Uznawano to jakby za "normalne w niektórych środowiskach", tak jak uznaje się za normalne, że jarosze nie jadają mięsa, a filateliści odklejają znaczki z listów. Noszenie chust w szkołach - choć niby mniej szkodliwe niż wspomniane wyżej "odmienności wyznaniowo-obyczajowe" - oznaczało skok jakościowy: wyprowadzenie owych "odmienności" z zacisza domowego do instytucji publicznych. Władze zorientowały się, iż po wymuszeniu długotrwałego milczenia w sprawie wyrzynania łechtaczek, poligamii czy małżeństw pod przymusem pojawia się teraz próba wymuszenia milczenia i bezczynności w sprawie zakrywania włosów i odmowy udziału w lekcjach gimnastyki z powodów religijnych. Jeśli i to milcząco uzna się za normalne, to wkrótce może się podnieść krzyk, że wyrazem wolności wyznaniowej jest także zabranianie kobietom podejmowania pracy czy prowadzenia samochodów, narzucenie zakazu słuchania muzyki albo kamienowanie żon zdradzających mężów i obcinanie rąk złodziejom. Można podejrzewać, że wielu Francuzów poczułoby się w takim otoczeniu nieswojo. Może dlatego lepiej, by nieswojo poczuli się we Francji islamscy integryści.
Zastanawiamy się czasami, gdzie są granice Europy. Okazuje się, że niekiedy przebiegają one w samym jej środku.
We francuskich księgarniach ukazała się właśnie opowieść Francuzki pochodzenia marokańskiego, wydanej przez rodziców siłą za mąż za znacznie starszego Marokańczyka. By opisać swą historię, kobieta występuje pod pseudonimem, a do fotografii pozuje z twarzą zakrytą rękami. Ciągle się boi, co nietrudno zrozumieć po przeczytaniu opisu prawdziwej rodzinnej tresury, jakiej była poddawana już od najmłodszych lat. Mur ścisłej kontroli stworzony przez ojca i braci. Dziewczęta takie jak ona żyją w świecie całkowicie schizofrenicznym: w domu są muzułmankami i Arabkami poddanymi całkowitej władzy mężczyzn, a w szkole Francuzkami z XXI wieku, korzystającymi z praw do wolności, równości i braterstwa.
W krajach arabskich, ale także w części mediów europejskich i amerykańskich, podniósł się spory krzyk, kiedy francuskie władze postanowiły zakazać noszenia w instytucjach publicznych - w tym w szkołach - "znaków i ubiorów, które ostentacyjnie wskazują na przynależność religijną", a więc m.in. chust muzułmańskich. Przedstawiano to jako naruszenie wolności sumienia i wyznania. Hm, można to postrzegać i tak, ale francuskie władze widzą sytuację zupełnie inaczej. Nagłe pojawienie się coraz większej liczby uczennic w chustach odbierają jako próbę wybadania przez najbardziej skrajne środowiska islamskie, jak daleko państwo pozwoli się im posunąć w wymuszaniu na licznej (około 5 mln osób) społeczności muzułmańskiej we Francji podporządkowania codziennego sposobu bycia radykalnie interpretowanym wymaganiom Koranu.
Przez całe lata przemilczano dyskretnie - nie chcąc się narażać na zarzut nietolerancji wyznaniowej - że co roku we Francji wśród imigrantów z Afryki przeprowadza się wycinanie łechtaczek u 35 tys. dziewczynek, a w środowiskach muzułmańskich 70 tys. dziewcząt jest wydawanych siłą za mąż. Milcząco tolerowano także poligamię i pobieranie zasiłków socjalnych na wszystkie żony i dzieci. Uznawano to jakby za "normalne w niektórych środowiskach", tak jak uznaje się za normalne, że jarosze nie jadają mięsa, a filateliści odklejają znaczki z listów. Noszenie chust w szkołach - choć niby mniej szkodliwe niż wspomniane wyżej "odmienności wyznaniowo-obyczajowe" - oznaczało skok jakościowy: wyprowadzenie owych "odmienności" z zacisza domowego do instytucji publicznych. Władze zorientowały się, iż po wymuszeniu długotrwałego milczenia w sprawie wyrzynania łechtaczek, poligamii czy małżeństw pod przymusem pojawia się teraz próba wymuszenia milczenia i bezczynności w sprawie zakrywania włosów i odmowy udziału w lekcjach gimnastyki z powodów religijnych. Jeśli i to milcząco uzna się za normalne, to wkrótce może się podnieść krzyk, że wyrazem wolności wyznaniowej jest także zabranianie kobietom podejmowania pracy czy prowadzenia samochodów, narzucenie zakazu słuchania muzyki albo kamienowanie żon zdradzających mężów i obcinanie rąk złodziejom. Można podejrzewać, że wielu Francuzów poczułoby się w takim otoczeniu nieswojo. Może dlatego lepiej, by nieswojo poczuli się we Francji islamscy integryści.
Zastanawiamy się czasami, gdzie są granice Europy. Okazuje się, że niekiedy przebiegają one w samym jej środku.
Więcej możesz przeczytać w 31/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.