Powstańcy przegrali bitwę o Warszawę, ale wygrali wojnę o Polskę Kto panuje nad teraźniejszością, ten ma również władzę nad przeszłością. To zdanie George'a Orwella z antyutopii "Rok 1984" jest wynikiem wnikliwej obserwacji komunistycznej rzeczywistości. Wydarzenia niewygodne były zsyłane do grobów pamięci, skąd wychodziły całkiem nowe i całkiem nieprawdziwe wersje historii. Nieprawdziwe, ale użyteczne: czasem w bieżącej polityce, czasem w długofalowym programie przekształcania narodu w miazgę, z której zamierzano ulepić nowego człowieka. Znakomicie operacja taka udawała się z fotografiami członków pierwszego politbiura sowieckiej partii komunistycznej. W miarę jak Stalin mordował starych bolszewików, z historycznych zdjęć byli wyretuszowywani Trocki, Kamieniew czy Zinowiew. I przestawali istnieć. To samo miało się stać z powstaniem warszawskim. Jednak wyretuszowanie zdarzenia, które ukształtowało biografie całego pokolenia Polaków i w którym uczestniczyły setki tysięcy osób, na szczęście dla prawdy wymagało zdecydowanie większej pracy.
Zdrada sojuszników
Gdyby komuniści zamierzali tylko wymazać powstanie z narodowej pamięci, nie byłoby pewnie tak długiej i ciężkiej wojny o powstanie. W rzeczywistości jednak w trwającej 21 851 dni batalii o upamiętnienie powstania jego uczestnicy byli równie osamotnieni jak podczas 63 dni walk w Warszawie. Dla naszych zachodnich sojuszników powstanie warszawskie, podobnie jak Katyń, było przykrą zadrą na obrazie przyjaznej koalicji w Wujkiem Joem (jak pieszczotliwie nazywała Stalina amerykańska prasa), a potem niemiłym przypomnieniem zdrady popełnionej wobec wiernego sojusznika. Każdy średnio inteligentny czytelnik po lekturze dokumentów z Teheranu, gdzie Polska została oddana Stalinowi, a potem po wysłuchaniu publicznych zapewnień Churchilla o pomocy udzielanej polskiemu powstaniu mógł dojść do wniosku, że była to zbrodnicza hipokryzja. A jeszcze można było przeczytać wspomnienia Polaków, w których przewijało się jedno - nie mamy broni, nie mamy żywności nie mamy amunicji, czekamy na Anglików i Amerykanów. Wystarczyło skojarzyć to z tysiącami liberatorów stojących na angielskich i włoskich lotniskach i milionami ton pomocy płynącej nieustannie do Rosji Sowieckiej.
Alianci mogli pomóc powstaniu zarówno technicznie, jak i politycznie i nie zrobili tego, a przez następne 60 lat robili wszystko, aby nie mówiono o ich odpowiedzialności. W Stanach Zjednoczonych do grobu pamięci wrzucono powstanie warszawskie z jeszcze jednego powodu: do Amerykanów dotarło po wojnie, czym był Holocaust. I poczuli się winni, że zrobili tak niewiele. Wobec tego II wojna światowa w Europie w publicznym dyskursie amerykańskim składała się z dwóch elementów: bohaterskiego Ike'a Eisenhowera, który ze swoimi chłopcami wyzwolił Europę, oraz z gnębionych i mordowanych Żydów. Powstanie w Warszawie to było dla Amerykanów powstanie w getcie w 1943 roku. Choć akurat w Waszyngtonie hipokryzji było najmniej. Kongres powołał specjalną komisję mającą zbadać sprawę katyńską. W odróżnieniu od Brytyjczyków Amerykanie nie starali się zamknąć ust ludziom mówiącym prawdę o powstaniu warszawskim. Tyle że nie robili nic, by ją upowszechnić.
Z oczywistych powodów o powstaniu nie mówili Francuzi, bo dla nich byłaby to konkurencja wobec jedynego godnego uwagi zrywu, jakim było wyzwolenie Paryża. Generał de Gaulle twardo obstawał bowiem przy wątpliwej historycznie tezie, że Paryż wyzwoliło zwycięskie powstanie. Na więcej powstań nie było już miejsca, zwłaszcza że Francja starała się pielęgnować jak najlepsze stosunki z Moskwą, a wspomnienie o powstaniu w Warszawie było dla Sowietów równie nie do przyjęcia jak mówienie o Katyniu. Słyszeliśmy więc prywatnie w Paryżu ubolewania w stylu "biedni, bohaterscy Polacy", a oficjalnie - niczym w słynnej depeszy ambasadora Francji z 1831 r. (po stłumieniu powstania) - mówiono: "spokój panuje w Warszawie.
Zagłada antysowieckiego gniazda os
Zupełnie inne motywy kierowały kłamstwem o powstaniu w wykonaniu sowieckiego hegemona. Moskwa uważała, że polityczne powstanie było skierowane przeciwko niej. Dowódcy, którzy stali z bronią u nogi w sierpniu i wrześniu 1944 r., dostali za to pochwały i medale. Gniazdo antysowieckich os zostało zniszczone rękami Niemców i był to polityczny majstersztyk. Oczywiście milczeniem okryto apele o wywołanie powstania, jakie do mieszkańców Warszawy kierowały sowieckie i sowiecko-polskie radiostacje. Jeszcze 30 lipca 1944 r. w eter szły apele: "Armia Czerwona stoi u bram Warszawy. Powstańcie. Wspólnie przepędzimy Niemców".
Sowiecki wywiad wiedział sporo o nastrojach wśród Polaków, wiedział też o przygotowaniach do akcji "Burza" i o ogromnych wątpliwościach wśród władz państwa podziemnego. Takie apele były świadomą prowokacją. Bo cele polityczne Moskwy były oczywiste: zniszczyć ośrodek kierowniczy Polski, a także doprowadzić do zagłady elity polskiego społeczeństwa. Nic nie zmieniło się w tym względzie od czasu paktu Ribbentrop - Mołotow i słynnej narady gestapo z NKWD w Zakopanem, podczas której zaplanowano wspólnie wyniszczenie polskiej inteligencji. Prowokowanie wybuchu powstania w Warszawie i polityka powiększania polskich strat były kontynuacją zbrodni katyńskiej.
Plama na honorze Armii Czerwonej
Po ustanowieniu rządów komunistycznych i ogłoszeniu się przez Stalina i jego następców największym przyjacielem Polaków szczera radość z powodu zrównania Warszawy z ziemią była jednak nie na miejscu. Produkowano więc masowo historyczne uzasadnienia tego, że Armia Czerwona nie pomogła walczącej Warszawie. Ich kłamliwość biła po oczach, tym bardziej jednak nie można było dopuścić do ujawnienia prawdy o tym, jak Polacy walczący w sierpniu i wrześniu 1944 r. czekali na każdy przejaw pomocy.
Ocena rosyjska nie zmieniła się do dziś. Kiedy w 1994 r. prezydent Lech Wałęsa zaprosił Borysa Jelcyna na uroczystości pięćdziesięciolecia powstania, rosyjski prezydent po początkowej zgodzie szybko się wycofał. Nie był zdolny do banalnego gestu przeprosin, jak w sprawie katyńskiej. Bo Warszawa pozostaje plamą na honorze Armii Czerwonej, a ten również w dzisiejszej Rosji jest wartością chronioną szczególnie.
Marnie przychodzi kajanie się za masakrowanie powstańców samym Niemcom. Bo obozy koncentracyjne można zwalić na Hitlera, zbrodnie na gestapo i SS, ale Warszawę pacyfikowała regularna armia. Co gorsza, potem ładując tysiące litrów deficytowego paliwa i materiałów wybuchowych, Niemcy metodycznie niszczyli opustoszałe miasto. I kiedy dzisiaj wylewają krokodyle łzy nad losem zniszczonego przez alianckie naloty Drezna, przypomnienie masakry w Warszawie jest niewygodne. Dlatego niemiecki kanclerz kilka dni przed wizytą w Warszawie w skandaliczny sposób porównuje powstanie i zamach na Hitlera. Nie chce pamiętać, że Stauffenberg chciał zabić Hitlera, bo uważał, że nieskutecznie prowadzi wojnę. Tymczasem powstanie warszawskie było narodowym zrywem, który niemiecka armia potraktowała w sposób niespotykany w cywilizowanym świecie. I była to ta sama armia, która wydała Stauffenberga.
Bohaterscy głupcy
Generał Jaruzelski na początku stanu wojennego obiecywał Polakom zbudowanie pomnika powstania, a potem cichaczem przemianowywał go na pomnik powstańców. Ustami majora Wiesława Górnickiego dowodził, że powstańcom pomnik się należy, gdyż byli głupkami omamionymi przez niedobry londyński rząd, ale powstanie samo w sobie było wielce kontrowersyjne. W tłumaczeniu na normalny język miało to znaczyć, że powstanie było złe, ale wszystkich jego uczestników nie udało się wymordować. A w podtekście można było odczytać i to: "Nie bądźcie tacy durni jak oni, nie konspirujcie przeciwko stanowi wojennemu".
Jaruzelski, drapujący się w patriotyczne szaty, wpisywał się w długi korowód swoich poprzedników, mówiących o powstaniu z nie ukrywaną nienawiścią. Armia Krajowa i rząd na uchodźstwie byli głównymi wrogami reżimu Bieruta i Gomułki. Powstańcy przynoszący dziś pamiątki do Muzeum Powstania Warszawskiego opowiadają zgodnie, że dokumenty, plakaty i inne drobiazgi były pochowane w latach 50. na dnie szaf lub w skrytkach, bo łatwo mogły zaprowadzić do kazamatów UB. O udziale w powstaniu lepiej było nie pisać w oficjalnych życiorysach, chyba że miał to być udział w patriotycznych formacjach Armii Ludowej. W pracach dyspozycyjnych historyków ta formacja rozrosła się do rozmiarów nieomal równych Armii Krajowej.
W czasach Gierka powstańcza przeszłość nie była już tak obciążająca. Władza przeciwstawiała wówczas zwycięskie powstanie wielkopolskie "niepotrzebnemu i przegranemu" zrywowi w Warszawie. Opisywano straty wojenne i powtarzano formułkę prof. Stanisława Pigonia o "strzelaniu do wroga z diamentów" (w związku ze śmiercią Krzysztofa Kamila Baczyńskiego).
Święto wolności
Po drugiej stronie wojny o pamięć powstania znalazła się grupa ludzi żyjących w totalitarnym państwie i zarażonych chorobą pamięci oraz garstka emigrantów. Dzięki osobistemu zaangażowaniu kilku ludzi, takich jak Jan Nowak-Jeziorański, mieli oni szansę usłyszeć trochę prawdy o powstaniu dzięki Wolnej Europie. Na co dzień pozostawały jednak gesty proste i oczywiste: podanie ręki koledze z oddziału, nawet gdy był śledzony przez UB, zapalenie znicza w miejscu, gdzie stała barykada, czy pójście 1 sierpnia na Powązki. No i pozostało przekazywanie prawdy o powstaniu dzieciom, a potem wnukom. Była to prawda o święcie wolności, podobnym do tego, które nastąpiło po roku 1980.
Komuniści mieli rację, mówiąc o powstaniu z nienawiścią. Jego tradycja wzmacniała wartości przeciwne tym, które usiłowano na rozkaz i modłę sowiecką wcielić w życie po roku 1945. Powstanie politycznie
było skierowane przeciwko ZSRR: było ostatnią beznadziejną próbą stworzenia faktu dokonanego w postaci objęcia części terytorium przez legalne władze Rzeczypospolitej. Miały one przywitać Armię Czerwoną jako prawowity gospodarz. Zachowały się notatki sztabowe przewidujące, że gdyby Sowieci nie uznali powstańczej władzy i chcieli ją aresztować, Komenda Główna AK wraz z oddziałami Kedywu miała się bronić przed Sowietami na terenie zakładów Norblina przy Żelaznej.
Powstanie było też manifestacją narodowego marzenia o wolności, polegającej na swobodzie wypowiedzi (stąd rozkwit podziemnych gazetek) i wolności ekonomicznej (stąd rozkwitający pod ostrzałem quasi-normalny handel). I oczywiście wolności od obcej okupacji. Wreszcie, powstanie było zrywem Warszawy - miasta zdominowanego przez młodą, wychowaną w II Rzeczypospolitej inteligencję, dumną ze swojego państwa i nie zamierzającą z niego rezygnować.
Po powstaniu zostało morze zniszczeń, zbudowany na podobieństwo soboru na placu Saskim Pałac Kultury i Nauki - dar Stalina. Została też pamięć zimnej wojny z powstaniem. Ta wojna symbolicznie zakończy się z chwilą otwarcia muzeum powstania, którego budowy większość powstańców nie dożyła. To muzeum - podobnie jak waszyngtoński pomnik wietnamski, a jeszcze bardziej jerozolimski Instytut Yad Vashem - ma przechować pamięć wartości, dla których powstańcy walczyli w sierpniu i wrześniu 1944 r.
Gdyby komuniści zamierzali tylko wymazać powstanie z narodowej pamięci, nie byłoby pewnie tak długiej i ciężkiej wojny o powstanie. W rzeczywistości jednak w trwającej 21 851 dni batalii o upamiętnienie powstania jego uczestnicy byli równie osamotnieni jak podczas 63 dni walk w Warszawie. Dla naszych zachodnich sojuszników powstanie warszawskie, podobnie jak Katyń, było przykrą zadrą na obrazie przyjaznej koalicji w Wujkiem Joem (jak pieszczotliwie nazywała Stalina amerykańska prasa), a potem niemiłym przypomnieniem zdrady popełnionej wobec wiernego sojusznika. Każdy średnio inteligentny czytelnik po lekturze dokumentów z Teheranu, gdzie Polska została oddana Stalinowi, a potem po wysłuchaniu publicznych zapewnień Churchilla o pomocy udzielanej polskiemu powstaniu mógł dojść do wniosku, że była to zbrodnicza hipokryzja. A jeszcze można było przeczytać wspomnienia Polaków, w których przewijało się jedno - nie mamy broni, nie mamy żywności nie mamy amunicji, czekamy na Anglików i Amerykanów. Wystarczyło skojarzyć to z tysiącami liberatorów stojących na angielskich i włoskich lotniskach i milionami ton pomocy płynącej nieustannie do Rosji Sowieckiej.
Alianci mogli pomóc powstaniu zarówno technicznie, jak i politycznie i nie zrobili tego, a przez następne 60 lat robili wszystko, aby nie mówiono o ich odpowiedzialności. W Stanach Zjednoczonych do grobu pamięci wrzucono powstanie warszawskie z jeszcze jednego powodu: do Amerykanów dotarło po wojnie, czym był Holocaust. I poczuli się winni, że zrobili tak niewiele. Wobec tego II wojna światowa w Europie w publicznym dyskursie amerykańskim składała się z dwóch elementów: bohaterskiego Ike'a Eisenhowera, który ze swoimi chłopcami wyzwolił Europę, oraz z gnębionych i mordowanych Żydów. Powstanie w Warszawie to było dla Amerykanów powstanie w getcie w 1943 roku. Choć akurat w Waszyngtonie hipokryzji było najmniej. Kongres powołał specjalną komisję mającą zbadać sprawę katyńską. W odróżnieniu od Brytyjczyków Amerykanie nie starali się zamknąć ust ludziom mówiącym prawdę o powstaniu warszawskim. Tyle że nie robili nic, by ją upowszechnić.
Z oczywistych powodów o powstaniu nie mówili Francuzi, bo dla nich byłaby to konkurencja wobec jedynego godnego uwagi zrywu, jakim było wyzwolenie Paryża. Generał de Gaulle twardo obstawał bowiem przy wątpliwej historycznie tezie, że Paryż wyzwoliło zwycięskie powstanie. Na więcej powstań nie było już miejsca, zwłaszcza że Francja starała się pielęgnować jak najlepsze stosunki z Moskwą, a wspomnienie o powstaniu w Warszawie było dla Sowietów równie nie do przyjęcia jak mówienie o Katyniu. Słyszeliśmy więc prywatnie w Paryżu ubolewania w stylu "biedni, bohaterscy Polacy", a oficjalnie - niczym w słynnej depeszy ambasadora Francji z 1831 r. (po stłumieniu powstania) - mówiono: "spokój panuje w Warszawie.
Zagłada antysowieckiego gniazda os
Zupełnie inne motywy kierowały kłamstwem o powstaniu w wykonaniu sowieckiego hegemona. Moskwa uważała, że polityczne powstanie było skierowane przeciwko niej. Dowódcy, którzy stali z bronią u nogi w sierpniu i wrześniu 1944 r., dostali za to pochwały i medale. Gniazdo antysowieckich os zostało zniszczone rękami Niemców i był to polityczny majstersztyk. Oczywiście milczeniem okryto apele o wywołanie powstania, jakie do mieszkańców Warszawy kierowały sowieckie i sowiecko-polskie radiostacje. Jeszcze 30 lipca 1944 r. w eter szły apele: "Armia Czerwona stoi u bram Warszawy. Powstańcie. Wspólnie przepędzimy Niemców".
Sowiecki wywiad wiedział sporo o nastrojach wśród Polaków, wiedział też o przygotowaniach do akcji "Burza" i o ogromnych wątpliwościach wśród władz państwa podziemnego. Takie apele były świadomą prowokacją. Bo cele polityczne Moskwy były oczywiste: zniszczyć ośrodek kierowniczy Polski, a także doprowadzić do zagłady elity polskiego społeczeństwa. Nic nie zmieniło się w tym względzie od czasu paktu Ribbentrop - Mołotow i słynnej narady gestapo z NKWD w Zakopanem, podczas której zaplanowano wspólnie wyniszczenie polskiej inteligencji. Prowokowanie wybuchu powstania w Warszawie i polityka powiększania polskich strat były kontynuacją zbrodni katyńskiej.
Plama na honorze Armii Czerwonej
Po ustanowieniu rządów komunistycznych i ogłoszeniu się przez Stalina i jego następców największym przyjacielem Polaków szczera radość z powodu zrównania Warszawy z ziemią była jednak nie na miejscu. Produkowano więc masowo historyczne uzasadnienia tego, że Armia Czerwona nie pomogła walczącej Warszawie. Ich kłamliwość biła po oczach, tym bardziej jednak nie można było dopuścić do ujawnienia prawdy o tym, jak Polacy walczący w sierpniu i wrześniu 1944 r. czekali na każdy przejaw pomocy.
Ocena rosyjska nie zmieniła się do dziś. Kiedy w 1994 r. prezydent Lech Wałęsa zaprosił Borysa Jelcyna na uroczystości pięćdziesięciolecia powstania, rosyjski prezydent po początkowej zgodzie szybko się wycofał. Nie był zdolny do banalnego gestu przeprosin, jak w sprawie katyńskiej. Bo Warszawa pozostaje plamą na honorze Armii Czerwonej, a ten również w dzisiejszej Rosji jest wartością chronioną szczególnie.
Marnie przychodzi kajanie się za masakrowanie powstańców samym Niemcom. Bo obozy koncentracyjne można zwalić na Hitlera, zbrodnie na gestapo i SS, ale Warszawę pacyfikowała regularna armia. Co gorsza, potem ładując tysiące litrów deficytowego paliwa i materiałów wybuchowych, Niemcy metodycznie niszczyli opustoszałe miasto. I kiedy dzisiaj wylewają krokodyle łzy nad losem zniszczonego przez alianckie naloty Drezna, przypomnienie masakry w Warszawie jest niewygodne. Dlatego niemiecki kanclerz kilka dni przed wizytą w Warszawie w skandaliczny sposób porównuje powstanie i zamach na Hitlera. Nie chce pamiętać, że Stauffenberg chciał zabić Hitlera, bo uważał, że nieskutecznie prowadzi wojnę. Tymczasem powstanie warszawskie było narodowym zrywem, który niemiecka armia potraktowała w sposób niespotykany w cywilizowanym świecie. I była to ta sama armia, która wydała Stauffenberga.
Bohaterscy głupcy
Generał Jaruzelski na początku stanu wojennego obiecywał Polakom zbudowanie pomnika powstania, a potem cichaczem przemianowywał go na pomnik powstańców. Ustami majora Wiesława Górnickiego dowodził, że powstańcom pomnik się należy, gdyż byli głupkami omamionymi przez niedobry londyński rząd, ale powstanie samo w sobie było wielce kontrowersyjne. W tłumaczeniu na normalny język miało to znaczyć, że powstanie było złe, ale wszystkich jego uczestników nie udało się wymordować. A w podtekście można było odczytać i to: "Nie bądźcie tacy durni jak oni, nie konspirujcie przeciwko stanowi wojennemu".
Jaruzelski, drapujący się w patriotyczne szaty, wpisywał się w długi korowód swoich poprzedników, mówiących o powstaniu z nie ukrywaną nienawiścią. Armia Krajowa i rząd na uchodźstwie byli głównymi wrogami reżimu Bieruta i Gomułki. Powstańcy przynoszący dziś pamiątki do Muzeum Powstania Warszawskiego opowiadają zgodnie, że dokumenty, plakaty i inne drobiazgi były pochowane w latach 50. na dnie szaf lub w skrytkach, bo łatwo mogły zaprowadzić do kazamatów UB. O udziale w powstaniu lepiej było nie pisać w oficjalnych życiorysach, chyba że miał to być udział w patriotycznych formacjach Armii Ludowej. W pracach dyspozycyjnych historyków ta formacja rozrosła się do rozmiarów nieomal równych Armii Krajowej.
W czasach Gierka powstańcza przeszłość nie była już tak obciążająca. Władza przeciwstawiała wówczas zwycięskie powstanie wielkopolskie "niepotrzebnemu i przegranemu" zrywowi w Warszawie. Opisywano straty wojenne i powtarzano formułkę prof. Stanisława Pigonia o "strzelaniu do wroga z diamentów" (w związku ze śmiercią Krzysztofa Kamila Baczyńskiego).
Święto wolności
Po drugiej stronie wojny o pamięć powstania znalazła się grupa ludzi żyjących w totalitarnym państwie i zarażonych chorobą pamięci oraz garstka emigrantów. Dzięki osobistemu zaangażowaniu kilku ludzi, takich jak Jan Nowak-Jeziorański, mieli oni szansę usłyszeć trochę prawdy o powstaniu dzięki Wolnej Europie. Na co dzień pozostawały jednak gesty proste i oczywiste: podanie ręki koledze z oddziału, nawet gdy był śledzony przez UB, zapalenie znicza w miejscu, gdzie stała barykada, czy pójście 1 sierpnia na Powązki. No i pozostało przekazywanie prawdy o powstaniu dzieciom, a potem wnukom. Była to prawda o święcie wolności, podobnym do tego, które nastąpiło po roku 1980.
Komuniści mieli rację, mówiąc o powstaniu z nienawiścią. Jego tradycja wzmacniała wartości przeciwne tym, które usiłowano na rozkaz i modłę sowiecką wcielić w życie po roku 1945. Powstanie politycznie
było skierowane przeciwko ZSRR: było ostatnią beznadziejną próbą stworzenia faktu dokonanego w postaci objęcia części terytorium przez legalne władze Rzeczypospolitej. Miały one przywitać Armię Czerwoną jako prawowity gospodarz. Zachowały się notatki sztabowe przewidujące, że gdyby Sowieci nie uznali powstańczej władzy i chcieli ją aresztować, Komenda Główna AK wraz z oddziałami Kedywu miała się bronić przed Sowietami na terenie zakładów Norblina przy Żelaznej.
Powstanie było też manifestacją narodowego marzenia o wolności, polegającej na swobodzie wypowiedzi (stąd rozkwit podziemnych gazetek) i wolności ekonomicznej (stąd rozkwitający pod ostrzałem quasi-normalny handel). I oczywiście wolności od obcej okupacji. Wreszcie, powstanie było zrywem Warszawy - miasta zdominowanego przez młodą, wychowaną w II Rzeczypospolitej inteligencję, dumną ze swojego państwa i nie zamierzającą z niego rezygnować.
Po powstaniu zostało morze zniszczeń, zbudowany na podobieństwo soboru na placu Saskim Pałac Kultury i Nauki - dar Stalina. Została też pamięć zimnej wojny z powstaniem. Ta wojna symbolicznie zakończy się z chwilą otwarcia muzeum powstania, którego budowy większość powstańców nie dożyła. To muzeum - podobnie jak waszyngtoński pomnik wietnamski, a jeszcze bardziej jerozolimski Instytut Yad Vashem - ma przechować pamięć wartości, dla których powstańcy walczyli w sierpniu i wrześniu 1944 r.
Więcej możesz przeczytać w 31/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.