112 cichociemnych zgładzili hitlerowcy, dziewięciu - władze PRL Podpalcie Europę!" - miał nakazać dowódcom osławionych polskich cichociemnych, elicie elit wśród pierwszych komandosów Starego Kontynentu, Winston Churchill. W sierpniu 1944 r. cichociemni byli już obecni w Warszawie. Czteroosobowy patrol dowodzony przez cichociemnego Stanisława Jankowskiego - Agatona wyszedł ze Starówki koło północy. Godzinę później powstańcy padli na ziemię i zaczęli się czołgać. Ciszę przerywały krzyki pacjentów szpitala Jana Bożego z Bonifraterskiej. Powoli forsowali krzaki na przedpolu Dworca Gdańskiego. Później chlupot wody spod ich nóg dotarł do uszu Niemców na posterunku kilkanaście kroków od nich. Po pojedynczych strzałach poszły serie z karabinów maszynowych i rakiety świetlne. I tylko dzięki nadzwyczajnej sprawności fizycznej udało im się schronić za pierwszą powstańczą barykadą, po drugiej stronie torów. To była zupełnie wyjątkowa, bo udana, próba przejścia ze Starówki na Żoliborz po powierzchni ziemi, a nie kanałami (z których korzystano później). Celem operacji było dotarcie do Puszczy Kampinoskiej. Należało przekazać stacjonującym tam oddziałom AK rozkazy pospieszenia z odsieczą Staremu Miastu. Powtórzyłem tu w skrócie opowieść Stefana Bałuka, uczestnika brawurowej akcji patrolu pod dowództwem sławnego porucznika Agatona. Bałuk, dziś 90-letni podpułkownik w stanie spoczynku, wspominał: "Czołgaliśmy się jak chłopcy małpujący Apaczy. Taka zabawa w Indian byłaby trochę nudna, gdyby nie chmary komarów, które siadały na twarzach i rękach. Na wojnie zdarzają się sytuacje pozornie nieważne, a nawet zabawne. Ból i swędzenie wskutek ukąszeń insektów tłumił nasz strach przed Niemcami, odciągał uwagę od niebezpieczeństwa".
Cały ten skok
Stefan Bałuk, ps. Starba i Kubuś (kawaler Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyża Walecznych), jest jednym z 316 cichociemnych, spadochroniarzy, którzy zostali przerzuceni do okupowanej Polski. Trzecia część z nich miała później zginąć (już w PRL dziewięciu tych dzielnych ludzi skazano na karę śmierci i stracono). Bałuk jest jednym z 89 cichociemnych, którzy uczestniczyli w powstaniu warszawskim; znaleźli się na pierwszej linii walk, dowodzili oddziałami, pracowali w sztabach, w komórkach łączności radiowej - 18 z nich zginęło.
Stefan Bałuk zgłosił się do wojska 6 września 1939 r. Po klęsce wrześniowej szedł i jechał przez kilka różnych państw, zaczynając od Węgier, a kończąc na Istambule. Przedostał się do Francji. Potem wylądował w Wielkiej Brytanii. Latem 1940 r. w brytyjskim ośrodku Central Landing School w Ringway pod Manchesterem został zorganizowany pierwszy kurs spadochronowy dla 12 polskich oficerów. Prawie dokładnie w tym samym czasie premier Winston Churchill powołał tajną organizację do współpracy z ruchem oporu w Europie: SOE (Special Operations Executive - Kierownictwo Operacji Specjalnych). Na jej czele stanęli Hugh Dalton i wielki przyjaciel Polski, brygadier Colin Gubbins.
W marcu 1941 r. powstał słynny ośrodek szkolenia spadochronowego w Largo House, tzw. Małpi Gaj. To tam - pod dowództwem oficerów pułkownika Stanisława Sosabowskiego - opracowano ów "tor przeszkód", który jedni chwalili, a inni przeklinali. Każdy ćwiczący musiał się czołgać przez zasieki, przechodzić po równoważni, wspinać się po linie, forsować pięciometrowe płoty, skakać z wieży, korzystać z huśtawek, z których spadało się w nieprzewidzianym momencie, co umożliwiało później wykonywanie odpowiednich ewolucji przy lądowaniu ze spadochronem. Wielki sprawdzian możliwości fizycznych, ale i egzamin z szybkiego podejmowania decyzji.
Zanim nadszedł dla Bałuka ów szczególny moment, gdy stanął na progu szumiącej wiatrem i hukiem silników czarnej dziury, i zanim skoczył w ciemność na spotkanie nieznanego - miał już za sobą całe przedpiekle ćwiczeń ciała i ducha. Jak to było, panie Stefanie, czy drżały panu łydki przed pierwszym skokiem w przepaść? Pytanie obcesowe, odpowiedź lapidarna: "Bałem się jak cholera. Tylko kłamczuchy zgrywają się na bohaterów". I uzupełnienie: "Wtedy na Dworcu Gdańskim truchlałem kilka razy. Wcześniej na Woli byliśmy szczelnie otoczeni przez Niemców i w ostatniej chwili nas wybawiono. Szedłem kiedyś kanałami z meldunkiem i musiałem przeskoczyć pod otwartym włazem, przy którym stali niemieccy żołnierze. Za każdym razem włos mi się jeżył na głowie. Wiem, że niemal wszyscy chłopcy i dziewczęta zmagali się wtedy z obezwładniającym ich strachem i że ten strach potrafili w sobie tłumić".
Samolot wystartował z Brindisi we Włoszech, Bałuk wyskoczył opodal Warszawy, koło Tłuszcza, w księżycową noc z 10 na 11 kwietnia 1944 r. Był przygotowany na wszystko, ale do "wszystkiego" nie doszło. W każdym razie jeszcze nie wtedy.
Po szczęśliwym wylądowaniu musiał dotrzeć pod wskazany adres, do jednej z ośmiu "ciotek", które oczekiwały na skoczków, by zapewnić im dach nad głową, a często i pożywny obiad. Były to łączniczki Armii Krajowej, które miały za zadanie wprowadzenie cichociemnego w warunki ponurej rzeczywistości okupacyjnej.
Superrodzina
Na długo przed lotem do Polski cichociemni gromadzili przedmioty ? la Generalna Gubernia. Systematycznie chodzili na pchle targi w brytyjskich miastach i dobierali używaną siermiężną garderobę. Odpruwali z marynarek i swetrów metki z napisami w języku angielskim. Dostosowywali się do przykazań prawa mimikry: upodobnić się do otoczenia. Mimo to zdarzały się wpadki. Krótko po wylądowaniu w Polsce Jankowski - Agaton załatwiał jakąś sprawę na Żoliborzu i na koniec zamiast słowa "dziękuję" powiedział "thank you"; na szczęście nikt nie zwrócił na to uwagi.
Wylądowanie w Polsce po latach pobytu na Zachodzie było dla cichociemnych prawdziwym szokiem. Należało przecież nieustannie pamiętać o odmienności życia w dwóch różnych światach. Chwila nieuwagi groziła śmiertelnym niebezpieczeństwem. Dobrze było mieć choć minimalne talenty aktorskie. Aż 112 członków tej niezwykłej formacji polskiej podziemnej armii zginęło w walce lub zostało zamordowanych przez gestapo, dziesięciu z nich zażyło truciznę, aby niczego nie zdradzić.
Kiedy na Wyspach Brytyjskich Polacy znaleźli się we "własnej rodzinie", bez ścisłej kurateli Brytyjczyków, to znaczy gdy w styczniu 1941 r. dowódca Brygady Kadrowej Strzelców płk Stanisław Sosabowski podjął inicjatywę przeformowania brygady w jednostkę spadochronową, a w październiku tegoż roku ukazał się rozkaz generała Sikorskiego powołujący do istnienia 1 Polską Samodzielną Brygadę Spadochronową, owa "rodzina" mogła zacząć funkcjonować. W maju 1942 r. został otwarty polski ośrodek szkoleniowy cichociemnych i stacja oczekiwania na lot do kraju w Audley End pod Londynem. Selekcja kandydatów na cichociemnych była bardzo surowa: przyjęto do szkolenia 2413 ludzi, ukończyło je 605 osób. Wytypowano do skoku 579, poleciało 315 mężczyzn i jedna kobieta (Elżbieta Zawacka) oraz 28 kurierów politycznych zwanych kotkami.
Krzyż Walecznych pośmiertnie
Co działo się ze Stefanem Bałukiem po przybyciu do Polski? Oczywiście, musiał się wtopić w warszawski krajobraz. Stał się prawie natychmiast ogniwem największej w Europie armii podziemnej. Jako wybitny specjalista fotografik miał za zadanie fotografowanie niemieckich fortyfikacji i rejestrowanie wydarzeń. Został przydzielony do Wydziału Legalizacji, na czele którego stał Stanisław Jankowski - Agaton; Jankowski kierował komórką wywiadu AK zajmującą się m.in. produkcją fałszywych dokumentów. Bałuk urządził laboratorium fotograficzne przy Chłodnej 20, transportując tam dorożką sprzęt z lokalu przy ulicy Dzikiej, gdzie przechowywano go po zrzutach, oraz aparaty i materiały, które przywiózł z Wielkiej Brytanii i Włoch. Pisze o tym Jankowski w swojej dwutomowej książce "Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie". Aż 32 razy wymienia tam Bałuka, z którym związały go losy wspólnej walki i przyjaźni, opisuje z uznaniem jego działania (on także relacjonuje przejście przez tory na Dworcu Gdańskim), wspomina o wyczynie Kubusia po nieudanym ataku z Żoliborza na tereny dworcowe: "Chodził niemal pod sam dworzec po ranną 'Teresę' (Krystynę Heczko), łączniczkę, z którą przyszliśmy z Puszczy. Ktoś krzyknął, że 'Teresa' leży ranna na przedpolu. Nasze oddziały już się stamtąd wycofały. 'Kubuś' zdecydował, że po nią pójdzie. Gdy szukał kogoś do pomocy w niesieniu rannej, zgłosił się na ochotnika młody chłopiec, kapral. Czołgali się we wskazanym kierunku. Odnaleźli ją. Jęczała (...). Pod ostrzałem nie mogli jej podnieść. Udało się przewrócić ją na wznak i wyciągnąć. Opowiastki o spadochroniarzach, rozpoczętej w nocy na drodze do Wawrzyszewa, już 'Kubuś' nie dokończył. W dwa dni później on dostał Krzyż Walecznych po raz drugi, ona po raz pierwszy - pośmiertnie".
Godzina W
Cofnijmy się do dnia wybuchu powstania. O godzinie W, czyli o siedemnastej 1 sierpnia 1944 r. Agaton, Kubuś i koledzy z plutonu, a także inni żołnierze z Batalionu Pięść spotkali się na Cmentarzu Ewangelickim. Stanowili część Zgrupowania Radosław. Byli z nimi chłopcy z Czaty 49, Miotły, Parasola, Zośki. Wszyscy założyli biało-czerwone opaski, wyciągnęli broń. Pisze Jankowski: "Dokoła cmentarza był spokój. 'Kubuś' robił okolicznościowe zdjęcia. Siedzieliśmy wśród nagrobków. Major 'Okoń' pozował do zdjęcia (...). Wystawiliśmy czujkę na dachu sąsiedniego domku grabarza (...). Taki był początek fotograficznego reportażu porucznika 'Kubusia' z Powstania Warszawskiego. Fotografował przez 63 dni. O swoją leikę i zapas filmów dbał równie troskliwie jak o stena i magazynki". Większość plonu fotograficznego pochłonął ogień na ulicy Koszykowej, gdzie były ukryte materiały.
Starówka. Każdy cichociemny wiedział od razu, że to jest pole zażartej walki, warszawskie oko cyklonu, więc właśnie tutaj jest ich miejsce. Agaton i Kubuś musieli tu spotkać takich jak oni, m.in. majora Tadeusza Rungego - Witolda. Przeżyli wybuch goliata (czołgu-pułapki), przetrwali ataki sztukasów, zajmowali pozycje bojowe na Stawkach, Muranowskiej. Uczestniczyli w wysiłkach połączenia sił Starówki z Żoliborzem. Dotarli przez Bielany do Puszczy Kampinoskiej i - po wielu problemach - spowodowali wymarsz oddziałów partyzanckich z odsieczą dla Starego Miasta. W puszczy też spotkali "swojego człowieka": był to porucznik Adolf Pilch - cichociemny Dolina. Dwukrotne natarcia na Dworzec Gdański, przeprowadzane przez majora Alfonsa Kotowskiego - Okonia z 20 na 21 sierpnia i z 21 na 22 sierpnia, zakończyły się klęską i pochłonęły kilkaset ofiar. Po krwawych bitwach przy Dworcu Gdańskim Agaton i Kubuś wrócili kanałami na Starówkę, włączając się do walk na ulicach Kanonia i Dziekania.
U boku Bora
Pluton Agatona, wzmocniony grupą żołnierzy Kompanii Zemsta, został wkrótce mianowany oddziałem osłony dowództwa AK pod kryptonimem Oddział Łączności 59. Komenda AK znajdowała się w budynku centrali telefonicznej przy ul. Piusa 12. Ich obowiązkiem było utrzymywanie łączności między generałem Monterem (Antonim Chruścielem) a delegaturą rządu oraz całodobowe patrolowanie rejonu ulicy Piusa (obecnie Pięknej). Niewiele dni później nastąpiła kapitulacja. Kariera wojskowa Agatona, który został mianowany kapitanem i adiutantem generała Bora, zakończyła się w obozie oficerskim nr 73, Langwasser, Kubusia - w oflagu II D, Grossborn. Przedtem Stefana Bałuka awansowano na dowódcę Oddziału Ochrony Sztabu Głównego AK, miał on więc także okazję do kontaktu z najwyższymi dowódcami powstania, w tym z generałem Borem (Tadeuszem Komorowskim). Jak wspomina te kontakty? "To byli wszystko oddani sprawie i dzielni ludzie. Bór był świetnie wychowany, zawsze uprzejmy, ciągle trochę zmęczony i przygnębiony. Kiedy Agaton wszedł do niego z meldunkiem, że nadeszła wiadomość z Londynu o mianowaniu go naczelnym wodzem armii polskiej, generał akurat jadł zupę z nie oczyszczonej kaszy; wstał, spojrzał przed siebie i powiedział 'No to mnie urządzili' - i usiadł".
Czapki z głów!
Stefan Bałuk spędził prawie dwa lata za kratami na Mokotowie, gdzie z poczuciem humoru nie było najlepiej. Mówi: "Gdy mnie posadzono, Różański był kapitanem, kiedy mnie wypuszczano, miał już rangę pułkownika". Przez trzy kolejne lata wolno mu było być tylko taksówkarzem.
Żaden z cichociemnych nie mógł się w latach wojny uskarżać na bezczynność. Byli komandosami, a równocześnie tajnymi agentami. Działali przeważnie z niezwykłą brawurą. Batalion Jamesów Bondów! Wielu miało - jak Bałuk - sensacyjne, choć rzadko równie szczęśliwe przygody. Pozostało ich teraz przy życiu zaledwie 24 (włączając Jana Nowaka-Jeziorańskiego); 13 mieszka w Polsce, 11 za granicą. Należałoby na koniec powiedzieć tylko: chapeau bas! Panowie, czapki z głów!
Stefan Bałuk, ps. Starba i Kubuś (kawaler Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyża Walecznych), jest jednym z 316 cichociemnych, spadochroniarzy, którzy zostali przerzuceni do okupowanej Polski. Trzecia część z nich miała później zginąć (już w PRL dziewięciu tych dzielnych ludzi skazano na karę śmierci i stracono). Bałuk jest jednym z 89 cichociemnych, którzy uczestniczyli w powstaniu warszawskim; znaleźli się na pierwszej linii walk, dowodzili oddziałami, pracowali w sztabach, w komórkach łączności radiowej - 18 z nich zginęło.
Stefan Bałuk zgłosił się do wojska 6 września 1939 r. Po klęsce wrześniowej szedł i jechał przez kilka różnych państw, zaczynając od Węgier, a kończąc na Istambule. Przedostał się do Francji. Potem wylądował w Wielkiej Brytanii. Latem 1940 r. w brytyjskim ośrodku Central Landing School w Ringway pod Manchesterem został zorganizowany pierwszy kurs spadochronowy dla 12 polskich oficerów. Prawie dokładnie w tym samym czasie premier Winston Churchill powołał tajną organizację do współpracy z ruchem oporu w Europie: SOE (Special Operations Executive - Kierownictwo Operacji Specjalnych). Na jej czele stanęli Hugh Dalton i wielki przyjaciel Polski, brygadier Colin Gubbins.
W marcu 1941 r. powstał słynny ośrodek szkolenia spadochronowego w Largo House, tzw. Małpi Gaj. To tam - pod dowództwem oficerów pułkownika Stanisława Sosabowskiego - opracowano ów "tor przeszkód", który jedni chwalili, a inni przeklinali. Każdy ćwiczący musiał się czołgać przez zasieki, przechodzić po równoważni, wspinać się po linie, forsować pięciometrowe płoty, skakać z wieży, korzystać z huśtawek, z których spadało się w nieprzewidzianym momencie, co umożliwiało później wykonywanie odpowiednich ewolucji przy lądowaniu ze spadochronem. Wielki sprawdzian możliwości fizycznych, ale i egzamin z szybkiego podejmowania decyzji.
Zanim nadszedł dla Bałuka ów szczególny moment, gdy stanął na progu szumiącej wiatrem i hukiem silników czarnej dziury, i zanim skoczył w ciemność na spotkanie nieznanego - miał już za sobą całe przedpiekle ćwiczeń ciała i ducha. Jak to było, panie Stefanie, czy drżały panu łydki przed pierwszym skokiem w przepaść? Pytanie obcesowe, odpowiedź lapidarna: "Bałem się jak cholera. Tylko kłamczuchy zgrywają się na bohaterów". I uzupełnienie: "Wtedy na Dworcu Gdańskim truchlałem kilka razy. Wcześniej na Woli byliśmy szczelnie otoczeni przez Niemców i w ostatniej chwili nas wybawiono. Szedłem kiedyś kanałami z meldunkiem i musiałem przeskoczyć pod otwartym włazem, przy którym stali niemieccy żołnierze. Za każdym razem włos mi się jeżył na głowie. Wiem, że niemal wszyscy chłopcy i dziewczęta zmagali się wtedy z obezwładniającym ich strachem i że ten strach potrafili w sobie tłumić".
Samolot wystartował z Brindisi we Włoszech, Bałuk wyskoczył opodal Warszawy, koło Tłuszcza, w księżycową noc z 10 na 11 kwietnia 1944 r. Był przygotowany na wszystko, ale do "wszystkiego" nie doszło. W każdym razie jeszcze nie wtedy.
Po szczęśliwym wylądowaniu musiał dotrzeć pod wskazany adres, do jednej z ośmiu "ciotek", które oczekiwały na skoczków, by zapewnić im dach nad głową, a często i pożywny obiad. Były to łączniczki Armii Krajowej, które miały za zadanie wprowadzenie cichociemnego w warunki ponurej rzeczywistości okupacyjnej.
Superrodzina
Na długo przed lotem do Polski cichociemni gromadzili przedmioty ? la Generalna Gubernia. Systematycznie chodzili na pchle targi w brytyjskich miastach i dobierali używaną siermiężną garderobę. Odpruwali z marynarek i swetrów metki z napisami w języku angielskim. Dostosowywali się do przykazań prawa mimikry: upodobnić się do otoczenia. Mimo to zdarzały się wpadki. Krótko po wylądowaniu w Polsce Jankowski - Agaton załatwiał jakąś sprawę na Żoliborzu i na koniec zamiast słowa "dziękuję" powiedział "thank you"; na szczęście nikt nie zwrócił na to uwagi.
Wylądowanie w Polsce po latach pobytu na Zachodzie było dla cichociemnych prawdziwym szokiem. Należało przecież nieustannie pamiętać o odmienności życia w dwóch różnych światach. Chwila nieuwagi groziła śmiertelnym niebezpieczeństwem. Dobrze było mieć choć minimalne talenty aktorskie. Aż 112 członków tej niezwykłej formacji polskiej podziemnej armii zginęło w walce lub zostało zamordowanych przez gestapo, dziesięciu z nich zażyło truciznę, aby niczego nie zdradzić.
Kiedy na Wyspach Brytyjskich Polacy znaleźli się we "własnej rodzinie", bez ścisłej kurateli Brytyjczyków, to znaczy gdy w styczniu 1941 r. dowódca Brygady Kadrowej Strzelców płk Stanisław Sosabowski podjął inicjatywę przeformowania brygady w jednostkę spadochronową, a w październiku tegoż roku ukazał się rozkaz generała Sikorskiego powołujący do istnienia 1 Polską Samodzielną Brygadę Spadochronową, owa "rodzina" mogła zacząć funkcjonować. W maju 1942 r. został otwarty polski ośrodek szkoleniowy cichociemnych i stacja oczekiwania na lot do kraju w Audley End pod Londynem. Selekcja kandydatów na cichociemnych była bardzo surowa: przyjęto do szkolenia 2413 ludzi, ukończyło je 605 osób. Wytypowano do skoku 579, poleciało 315 mężczyzn i jedna kobieta (Elżbieta Zawacka) oraz 28 kurierów politycznych zwanych kotkami.
Krzyż Walecznych pośmiertnie
Co działo się ze Stefanem Bałukiem po przybyciu do Polski? Oczywiście, musiał się wtopić w warszawski krajobraz. Stał się prawie natychmiast ogniwem największej w Europie armii podziemnej. Jako wybitny specjalista fotografik miał za zadanie fotografowanie niemieckich fortyfikacji i rejestrowanie wydarzeń. Został przydzielony do Wydziału Legalizacji, na czele którego stał Stanisław Jankowski - Agaton; Jankowski kierował komórką wywiadu AK zajmującą się m.in. produkcją fałszywych dokumentów. Bałuk urządził laboratorium fotograficzne przy Chłodnej 20, transportując tam dorożką sprzęt z lokalu przy ulicy Dzikiej, gdzie przechowywano go po zrzutach, oraz aparaty i materiały, które przywiózł z Wielkiej Brytanii i Włoch. Pisze o tym Jankowski w swojej dwutomowej książce "Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie". Aż 32 razy wymienia tam Bałuka, z którym związały go losy wspólnej walki i przyjaźni, opisuje z uznaniem jego działania (on także relacjonuje przejście przez tory na Dworcu Gdańskim), wspomina o wyczynie Kubusia po nieudanym ataku z Żoliborza na tereny dworcowe: "Chodził niemal pod sam dworzec po ranną 'Teresę' (Krystynę Heczko), łączniczkę, z którą przyszliśmy z Puszczy. Ktoś krzyknął, że 'Teresa' leży ranna na przedpolu. Nasze oddziały już się stamtąd wycofały. 'Kubuś' zdecydował, że po nią pójdzie. Gdy szukał kogoś do pomocy w niesieniu rannej, zgłosił się na ochotnika młody chłopiec, kapral. Czołgali się we wskazanym kierunku. Odnaleźli ją. Jęczała (...). Pod ostrzałem nie mogli jej podnieść. Udało się przewrócić ją na wznak i wyciągnąć. Opowiastki o spadochroniarzach, rozpoczętej w nocy na drodze do Wawrzyszewa, już 'Kubuś' nie dokończył. W dwa dni później on dostał Krzyż Walecznych po raz drugi, ona po raz pierwszy - pośmiertnie".
Godzina W
Cofnijmy się do dnia wybuchu powstania. O godzinie W, czyli o siedemnastej 1 sierpnia 1944 r. Agaton, Kubuś i koledzy z plutonu, a także inni żołnierze z Batalionu Pięść spotkali się na Cmentarzu Ewangelickim. Stanowili część Zgrupowania Radosław. Byli z nimi chłopcy z Czaty 49, Miotły, Parasola, Zośki. Wszyscy założyli biało-czerwone opaski, wyciągnęli broń. Pisze Jankowski: "Dokoła cmentarza był spokój. 'Kubuś' robił okolicznościowe zdjęcia. Siedzieliśmy wśród nagrobków. Major 'Okoń' pozował do zdjęcia (...). Wystawiliśmy czujkę na dachu sąsiedniego domku grabarza (...). Taki był początek fotograficznego reportażu porucznika 'Kubusia' z Powstania Warszawskiego. Fotografował przez 63 dni. O swoją leikę i zapas filmów dbał równie troskliwie jak o stena i magazynki". Większość plonu fotograficznego pochłonął ogień na ulicy Koszykowej, gdzie były ukryte materiały.
Starówka. Każdy cichociemny wiedział od razu, że to jest pole zażartej walki, warszawskie oko cyklonu, więc właśnie tutaj jest ich miejsce. Agaton i Kubuś musieli tu spotkać takich jak oni, m.in. majora Tadeusza Rungego - Witolda. Przeżyli wybuch goliata (czołgu-pułapki), przetrwali ataki sztukasów, zajmowali pozycje bojowe na Stawkach, Muranowskiej. Uczestniczyli w wysiłkach połączenia sił Starówki z Żoliborzem. Dotarli przez Bielany do Puszczy Kampinoskiej i - po wielu problemach - spowodowali wymarsz oddziałów partyzanckich z odsieczą dla Starego Miasta. W puszczy też spotkali "swojego człowieka": był to porucznik Adolf Pilch - cichociemny Dolina. Dwukrotne natarcia na Dworzec Gdański, przeprowadzane przez majora Alfonsa Kotowskiego - Okonia z 20 na 21 sierpnia i z 21 na 22 sierpnia, zakończyły się klęską i pochłonęły kilkaset ofiar. Po krwawych bitwach przy Dworcu Gdańskim Agaton i Kubuś wrócili kanałami na Starówkę, włączając się do walk na ulicach Kanonia i Dziekania.
U boku Bora
Pluton Agatona, wzmocniony grupą żołnierzy Kompanii Zemsta, został wkrótce mianowany oddziałem osłony dowództwa AK pod kryptonimem Oddział Łączności 59. Komenda AK znajdowała się w budynku centrali telefonicznej przy ul. Piusa 12. Ich obowiązkiem było utrzymywanie łączności między generałem Monterem (Antonim Chruścielem) a delegaturą rządu oraz całodobowe patrolowanie rejonu ulicy Piusa (obecnie Pięknej). Niewiele dni później nastąpiła kapitulacja. Kariera wojskowa Agatona, który został mianowany kapitanem i adiutantem generała Bora, zakończyła się w obozie oficerskim nr 73, Langwasser, Kubusia - w oflagu II D, Grossborn. Przedtem Stefana Bałuka awansowano na dowódcę Oddziału Ochrony Sztabu Głównego AK, miał on więc także okazję do kontaktu z najwyższymi dowódcami powstania, w tym z generałem Borem (Tadeuszem Komorowskim). Jak wspomina te kontakty? "To byli wszystko oddani sprawie i dzielni ludzie. Bór był świetnie wychowany, zawsze uprzejmy, ciągle trochę zmęczony i przygnębiony. Kiedy Agaton wszedł do niego z meldunkiem, że nadeszła wiadomość z Londynu o mianowaniu go naczelnym wodzem armii polskiej, generał akurat jadł zupę z nie oczyszczonej kaszy; wstał, spojrzał przed siebie i powiedział 'No to mnie urządzili' - i usiadł".
Czapki z głów!
Stefan Bałuk spędził prawie dwa lata za kratami na Mokotowie, gdzie z poczuciem humoru nie było najlepiej. Mówi: "Gdy mnie posadzono, Różański był kapitanem, kiedy mnie wypuszczano, miał już rangę pułkownika". Przez trzy kolejne lata wolno mu było być tylko taksówkarzem.
Żaden z cichociemnych nie mógł się w latach wojny uskarżać na bezczynność. Byli komandosami, a równocześnie tajnymi agentami. Działali przeważnie z niezwykłą brawurą. Batalion Jamesów Bondów! Wielu miało - jak Bałuk - sensacyjne, choć rzadko równie szczęśliwe przygody. Pozostało ich teraz przy życiu zaledwie 24 (włączając Jana Nowaka-Jeziorańskiego); 13 mieszka w Polsce, 11 za granicą. Należałoby na koniec powiedzieć tylko: chapeau bas! Panowie, czapki z głów!
Więcej możesz przeczytać w 31/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.