Interes państwa to dla większości polityków ich własny interes Prywatyzacja w Polsce nie cieszy się dobrą opinią, atakowana z fanatyzmem zarów-no przez "lewicę bezbożną" (postkomunistów), jak i przez "lewicę pobożną" (postsolidarnościowców). A także przez wszystkich innych, którzy widzą, że u zdemoralizowanej przez komunizm znacznej części społeczeństwa mogą przez to zwiększyć swoją popularność. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Natomiast ciągle jeszcze martwią mnie wypowiedzi tych, od których oczekuję więcej wiedzy i zwykłego rozsądku. Dlatego zmartwiła mnie tak bardzo wypowiedź pewnego felietonisty, którego lubię i cenię. Otóż stwierdził on na łamach naszego najpoważniejszego dziennika, że ludzie są zadowoleni z prywatyzacji PKO BP i gdyby w taki (jak rozumiem: sensowny i uczciwy sposób) przeprowadzano wszystkie prywatyzacje, to i opinia społeczna o prywatyzacji byłaby inna.
Niech żyje socjalistyczny kapitalizm!
Przypomnijmy pokrótce, jak to "sprywatyzowano" PKO BP. Używam cudzysłowu, bo sprzedaż na giełdzie 30 proc. akcji niczego przecież w firmie nie zmieniła! Zarządzanie, koncentracja na interesach akcjonariuszy (a raczej jej brak) pozostały takie same. Tak więc nie ekonomiczne efekty prywatyzacji wywołały to pozytywne nastawienie do prywatyzacji PKO BP. A co? Podejrzewam, że sposób, w jaki odbywała się ta prywatyzacja. Otóż ogłoszono sprzedaż akcji, mnóstwo ludzi zgłosiło na nie zapotrzebowanie, ludzie stali godzinami w kolejkach, aby zapisać się na ich zakup. Powstały listy chętnych i wtedy okazało się, że popyt bardzo znacznie przewyższył podaż. Więc trzeba było zredukować wysokość zamówień i każdy dostał tylko część tego, na co złożył zamówienie.
Czyż to nie jest budząca pełne tęsknoty ciepełko powtórka z PRL? Wtedy też stało się w kolejkach, też były listy i też nie było wiadomo, czy i ile dostanie się pożądanego towaru. To ludzie rozumieli i zapamiętali - i dlatego zapewne przyjęli tak ciepło ten sposób prywatyzacji. A że listę kolejkową "trzymały" teraz domy maklerskie, a nie wybrani stacze kolejkowi? Trudno, w końcu czymś socjalizm musi się różnić od kapitalizmu...
Zacznijmy od ABC
Zacznijmy więc od spraw podstawowych, o których - przyznaję - łatwo zapomnieć, gdy widzi się, co jest w prywatyzacji najważniejsze dla polityków. Otóż prywatyzacji nie przeprowadza się po to, aby stojący w kolejce po akcje mogli zarobić parę złotych! Oczywiście, to może być zachęta do przełamywania oporów wobec prywatyzacji. Tak na przykład robiono w Wielkiej Brytanii we wczesnej fazie prywatyzacji i też wyceniano akcje w ten sposób, aby ich cena pozwalała na niewielki zarobek tym, którzy traktowali możliwość kupienia akcji jako okazję do zarobku ekstra. Ale to nie może być jej celem.
W końcu nawet te 30 proc. akcji na rynku, jeśli wykupiłby je ktoś - firma czy inwestor indywidualny - i tak nie pozwoliłoby na przejęcie firmy przez inwestorów, którzy widzieliby możliwość innej, bardziej zyskownej strategii realizowanej przez nowy, mianowany przez nich, zarząd. Skoncentrowana w rękach państwa większość akcji gwarantuje bowiem, że w strategii czy w bieżącym zarządzaniu nic się nie zmieni. Dlatego taka prywatyzacja jest seudoprywatyzacją czy wręcz przekrętem.
Tak samo prywatyzacji nie przeprowadza się po to, aby budżet zarobił pieniądze, które potem pozwolą państwu zwiększyć udział wydatków publicznych w gospodarce. W niektórych krajach, na przykład w Czechach, istniał od początku prywatyzacji ustawowy zakaz wykorzystywania przychodów z prywatyzacji przez budżet! Architektom czeskiej prywatyzacji chodziło bowiem o to, aby pieniądze z prywatyzacji wracały do przedsiębiorstw, finansując programy restrukturyzacji (modernizację i nowe inwestycje).
Głównym celem prywatyzacji jest stworzenie z prywatyzowanego przedsiębiorstwa firmy zdolnej efektywnie rywalizować na otwartym rynku z innymi krajowymi i zagranicznymi konkurentami. A najlepszym sposobem realizacji tego celu, jak wskazują liczne badania w krajach postkomunistycznych i gdzie indziej, jest sprzedaż kontrolnego pakietu akcji zewnętrznemu branżowemu inwestorowi strategicznemu.
Inwestor strategiczny to taki, który dysponuje większością (do 100 proc.) akcji, co pozwala mu podejmować decyzje mające na celu przede wszystkim maksymalizację zysku w długim okresie. Tym różni się on od wykupu prywatyzowanej firmy, na przykład przez menedżerów, których decyzje nie muszą się koncentrować na zwiększaniu zysku, ale choćby na zwiększaniu ich apanaży (poborów i premii). Powyższe wyjaśnia więc także, dlaczego powinien to być inwestor zewnętrzny. Wreszcie, inwestor powinien być inwestorem branżowym, gdyż wtedy - znając doskonale specyfikę branży - będzie w stanie skutecznie zintegrować przejętą firmę w ramach większego przedsięwzięcia. Inaczej mówiąc, najlepiej, gdy firma meblarska przejmuje prywatyzowaną firmę meblarską, a bank przejmuje prywatyzowany bank.
Co jest szwindlem w prywatyzacji?
Jako "złodziejską", "szwindel" itp. określa w ankietach prywatyzację zwykle większość pytanych. Niestety, ankietujący sami mają zielone pojęcie o prywatyzacji, więc nie próbuje się w ankietach zadawać pytań, które skłaniałyby do myślenia. Tymczasem prywatyzacyjnym szwindlem, czyli wykorzystaniem prywatyzacji do realizacji własnych - a nie publicznych - celów, jest najczęściej nie to, na co wskazują żurnaliści i politycy, ale zupełnie co innego.
Jeśli celem prywatyzacji jest uczynienie z prywatyzowanej firmy efektywnego konkurenta na otwartym (gdzie nie stosuje się środków ochrony krajowych firm) rynku, to prywatyzacja wspomnianego PKO BP, a także Orlenu, PZU, a wcześniej TP SA jest właśnie szwindlem prywatyzacyjnym, popełnionym przez polityków. Dzięki takiej właśnie prywatyzacji-nieprywatyzacji politycy mogą - jak to się mówi - zjeść ciastko i jednocześnie zachować je na później. Tak więc, sprzedając mniejszościowe udziały, zyskują dla budżetu pieniądze. Te zaś nie tylko szkodzą, umożliwiając wzrost wydatków publicznych, ale w dodatku - wydane na "socjal" - pozwalają politykom zyskać wdzięczny elektorat obdarowany dotacjami, rekompensatami, podwyżkami itp. W ten sposób zwiększają swoje szanse utrzymania się przy władzy po kolejnych wyborach.
Ale zjedzone ciasteczko to nie wszystko. To samo ciasteczko zostaje również na później, bo ci sami politycy za pośrednictwem uległych urzędników mianują na dobrze płatne posady krewnych i znajomych królika. Oraz z firmy nadal zdominowanej przez państwo wyciągają pieniądze, często przez podstawionych ludzi, na cele zarówno partyjne, jak i prywatno-korupcyjne.
Dlatego jeśli słyszymy od polityków, że nie należy sprzedawać dobrych, przynoszących zyski państwowych firm, że "utrata kontroli" jest sprzeczna z interesem państwa polskiego, to wiedzmy jedno. Interes państwa to dla większości polityków ich własny interes, który jest zagrożony przez prawdziwą prywatyzację zgodną z interesami dobrze funkcjonującej gospodarki. Politycy ci patrzą bowiem na państwo oczyma Ludwika XIV, który zwykł był mawiać: "Państwo to ja". Stąd rada na zakończenie: nie dajmy się ogłupiać naszym rodzimym "ludwiczkom" za dychę!
Przypomnijmy pokrótce, jak to "sprywatyzowano" PKO BP. Używam cudzysłowu, bo sprzedaż na giełdzie 30 proc. akcji niczego przecież w firmie nie zmieniła! Zarządzanie, koncentracja na interesach akcjonariuszy (a raczej jej brak) pozostały takie same. Tak więc nie ekonomiczne efekty prywatyzacji wywołały to pozytywne nastawienie do prywatyzacji PKO BP. A co? Podejrzewam, że sposób, w jaki odbywała się ta prywatyzacja. Otóż ogłoszono sprzedaż akcji, mnóstwo ludzi zgłosiło na nie zapotrzebowanie, ludzie stali godzinami w kolejkach, aby zapisać się na ich zakup. Powstały listy chętnych i wtedy okazało się, że popyt bardzo znacznie przewyższył podaż. Więc trzeba było zredukować wysokość zamówień i każdy dostał tylko część tego, na co złożył zamówienie.
Czyż to nie jest budząca pełne tęsknoty ciepełko powtórka z PRL? Wtedy też stało się w kolejkach, też były listy i też nie było wiadomo, czy i ile dostanie się pożądanego towaru. To ludzie rozumieli i zapamiętali - i dlatego zapewne przyjęli tak ciepło ten sposób prywatyzacji. A że listę kolejkową "trzymały" teraz domy maklerskie, a nie wybrani stacze kolejkowi? Trudno, w końcu czymś socjalizm musi się różnić od kapitalizmu...
Zacznijmy od ABC
Zacznijmy więc od spraw podstawowych, o których - przyznaję - łatwo zapomnieć, gdy widzi się, co jest w prywatyzacji najważniejsze dla polityków. Otóż prywatyzacji nie przeprowadza się po to, aby stojący w kolejce po akcje mogli zarobić parę złotych! Oczywiście, to może być zachęta do przełamywania oporów wobec prywatyzacji. Tak na przykład robiono w Wielkiej Brytanii we wczesnej fazie prywatyzacji i też wyceniano akcje w ten sposób, aby ich cena pozwalała na niewielki zarobek tym, którzy traktowali możliwość kupienia akcji jako okazję do zarobku ekstra. Ale to nie może być jej celem.
W końcu nawet te 30 proc. akcji na rynku, jeśli wykupiłby je ktoś - firma czy inwestor indywidualny - i tak nie pozwoliłoby na przejęcie firmy przez inwestorów, którzy widzieliby możliwość innej, bardziej zyskownej strategii realizowanej przez nowy, mianowany przez nich, zarząd. Skoncentrowana w rękach państwa większość akcji gwarantuje bowiem, że w strategii czy w bieżącym zarządzaniu nic się nie zmieni. Dlatego taka prywatyzacja jest seudoprywatyzacją czy wręcz przekrętem.
Tak samo prywatyzacji nie przeprowadza się po to, aby budżet zarobił pieniądze, które potem pozwolą państwu zwiększyć udział wydatków publicznych w gospodarce. W niektórych krajach, na przykład w Czechach, istniał od początku prywatyzacji ustawowy zakaz wykorzystywania przychodów z prywatyzacji przez budżet! Architektom czeskiej prywatyzacji chodziło bowiem o to, aby pieniądze z prywatyzacji wracały do przedsiębiorstw, finansując programy restrukturyzacji (modernizację i nowe inwestycje).
Głównym celem prywatyzacji jest stworzenie z prywatyzowanego przedsiębiorstwa firmy zdolnej efektywnie rywalizować na otwartym rynku z innymi krajowymi i zagranicznymi konkurentami. A najlepszym sposobem realizacji tego celu, jak wskazują liczne badania w krajach postkomunistycznych i gdzie indziej, jest sprzedaż kontrolnego pakietu akcji zewnętrznemu branżowemu inwestorowi strategicznemu.
Inwestor strategiczny to taki, który dysponuje większością (do 100 proc.) akcji, co pozwala mu podejmować decyzje mające na celu przede wszystkim maksymalizację zysku w długim okresie. Tym różni się on od wykupu prywatyzowanej firmy, na przykład przez menedżerów, których decyzje nie muszą się koncentrować na zwiększaniu zysku, ale choćby na zwiększaniu ich apanaży (poborów i premii). Powyższe wyjaśnia więc także, dlaczego powinien to być inwestor zewnętrzny. Wreszcie, inwestor powinien być inwestorem branżowym, gdyż wtedy - znając doskonale specyfikę branży - będzie w stanie skutecznie zintegrować przejętą firmę w ramach większego przedsięwzięcia. Inaczej mówiąc, najlepiej, gdy firma meblarska przejmuje prywatyzowaną firmę meblarską, a bank przejmuje prywatyzowany bank.
Co jest szwindlem w prywatyzacji?
Jako "złodziejską", "szwindel" itp. określa w ankietach prywatyzację zwykle większość pytanych. Niestety, ankietujący sami mają zielone pojęcie o prywatyzacji, więc nie próbuje się w ankietach zadawać pytań, które skłaniałyby do myślenia. Tymczasem prywatyzacyjnym szwindlem, czyli wykorzystaniem prywatyzacji do realizacji własnych - a nie publicznych - celów, jest najczęściej nie to, na co wskazują żurnaliści i politycy, ale zupełnie co innego.
Jeśli celem prywatyzacji jest uczynienie z prywatyzowanej firmy efektywnego konkurenta na otwartym (gdzie nie stosuje się środków ochrony krajowych firm) rynku, to prywatyzacja wspomnianego PKO BP, a także Orlenu, PZU, a wcześniej TP SA jest właśnie szwindlem prywatyzacyjnym, popełnionym przez polityków. Dzięki takiej właśnie prywatyzacji-nieprywatyzacji politycy mogą - jak to się mówi - zjeść ciastko i jednocześnie zachować je na później. Tak więc, sprzedając mniejszościowe udziały, zyskują dla budżetu pieniądze. Te zaś nie tylko szkodzą, umożliwiając wzrost wydatków publicznych, ale w dodatku - wydane na "socjal" - pozwalają politykom zyskać wdzięczny elektorat obdarowany dotacjami, rekompensatami, podwyżkami itp. W ten sposób zwiększają swoje szanse utrzymania się przy władzy po kolejnych wyborach.
Ale zjedzone ciasteczko to nie wszystko. To samo ciasteczko zostaje również na później, bo ci sami politycy za pośrednictwem uległych urzędników mianują na dobrze płatne posady krewnych i znajomych królika. Oraz z firmy nadal zdominowanej przez państwo wyciągają pieniądze, często przez podstawionych ludzi, na cele zarówno partyjne, jak i prywatno-korupcyjne.
Dlatego jeśli słyszymy od polityków, że nie należy sprzedawać dobrych, przynoszących zyski państwowych firm, że "utrata kontroli" jest sprzeczna z interesem państwa polskiego, to wiedzmy jedno. Interes państwa to dla większości polityków ich własny interes, który jest zagrożony przez prawdziwą prywatyzację zgodną z interesami dobrze funkcjonującej gospodarki. Politycy ci patrzą bowiem na państwo oczyma Ludwika XIV, który zwykł był mawiać: "Państwo to ja". Stąd rada na zakończenie: nie dajmy się ogłupiać naszym rodzimym "ludwiczkom" za dychę!
Więcej możesz przeczytać w 18/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.