Zasługi Dorna dawno zostaną zapomniane, a "wykształciuchy" naród przechowa w pamięci
"Wykształciuchy" - tym terminem wpisał się narodowi do sztambucha minister Ludwik Dorn. I już ma biografię odfajkowaną. Zasługi ministra przepadną w niepamięci, na nim samym trawka wyrośnie, a "wykształciuchy" naród przechowa w pamięci. Chcą Państwo dowodu? Oto dowód: "zaplute karły", "utrwalacze", "twardogłowi", "ciemniaki", "chamy i Żydy", "alfonsy", "szmaciaki", "oszołomy", "popaprańcy", "zderzaki", "palanty" i sznurek podobnych. Potrafią Państwo bez słownika w garści przypomnieć, kto kogo i kiedy takim słówkiem ochlapał? Przypuszczam, że wątpię, jak mawiał klasyk. Ale samo słówko się pamięta, bo na epitetach trzyma się polska polityka.
Traktat można by o tym, ale my tylko zatrącimy. No, bo na przykład "gnida", którą wynalazł i własną piersią broni od lat 70. Piotr Wierzbicki. "Gnida to biały, niekomunistyczny pachołek czerwonych, zamieszkujący Polskę od jesieni 1956 r. do 12 grudnia 1981 r." - cytujemy dla porządku. I jak tu dyskutować w 2006 r. o "łże-elitach" bez fundamentalnego epitetu "gnida" sprzed 30 lat?
A przecież były i epitety mimowolne. Co głupsi fundowali je sobie sami. Taki Moczar. Co kombatanckie ognisko w Puszczy Kampinoskiej, to on wyjeżdżał: "Ja jako były partyzant...". W domyśle: nie dekowałem się za okupacji na radzieckich tyłach, więc mam prawo brać społeczeństwo za pysk. Z tego gadania nie wyniknęło nic - poza przezwiskiem "Jaja kobyły", które Moczara uczepiło się na zawsze. Posłanka Bogumiła Boba (ZChN) też zaczynała wywody od "Ja jako lekarz...", żeby swoją kompetencją gasić zwolenników aborcji. I też się przejechała, wypalając: "Proszę pana, ja podczas operacji mogę się zarazić nowotworem!".
Bywały epitety dworskie. Rodak rodaka częstował wysokim tytułem, żeby mu szpilę wsadzić jeszcze głębiej. Jak Rakowski Wałęsę. Za oknami stał upalny sierpień 1983 r. Rzeczony Rakowski w randze wicepremiera i na luzie ("Pozwólcie, że zdejmę marynarkę") przywiózł do Gdańska na spotkanie ze stoczniowcami modną mantrę: "Solidarność niszczyła i zniszczyła się sama". Na to podniósł rękę "zwykły obywatel" Wałęsa i od wicepremiera łaskawcy usłyszał zachętę: "Porozmawiajmy jak doktor z doktorem". Bo Rakowski - wiadomo - pełny doktor Instytutu Nauk Społecznych. A Wałęsa? Szemrany posiadacz różnych honoris causa. A tak w ogóle to z bidą zaliczył zawodówkę w Lipnie. Już się Rakowski cieszył, że zgrabnym zdankiem Wałęsę położył na łopatki i rozdeptał. A tymczasem szpetnie się przejechał. Bo minęły ledwie dwa miesiące od spotkania w stoczni, a "doktor" Wałęsa odbierał pokojowego Nobla. A Rakowski? Na mieście mówią, że przebolał. Jak go tytułują "doktor Rakowski", pieni się mniej, niż gdy ktoś w jego obecności krzyknie "Sztandar wyprowadzić!".
Traktat można by o tym, ale my tylko zatrącimy. No, bo na przykład "gnida", którą wynalazł i własną piersią broni od lat 70. Piotr Wierzbicki. "Gnida to biały, niekomunistyczny pachołek czerwonych, zamieszkujący Polskę od jesieni 1956 r. do 12 grudnia 1981 r." - cytujemy dla porządku. I jak tu dyskutować w 2006 r. o "łże-elitach" bez fundamentalnego epitetu "gnida" sprzed 30 lat?
A przecież były i epitety mimowolne. Co głupsi fundowali je sobie sami. Taki Moczar. Co kombatanckie ognisko w Puszczy Kampinoskiej, to on wyjeżdżał: "Ja jako były partyzant...". W domyśle: nie dekowałem się za okupacji na radzieckich tyłach, więc mam prawo brać społeczeństwo za pysk. Z tego gadania nie wyniknęło nic - poza przezwiskiem "Jaja kobyły", które Moczara uczepiło się na zawsze. Posłanka Bogumiła Boba (ZChN) też zaczynała wywody od "Ja jako lekarz...", żeby swoją kompetencją gasić zwolenników aborcji. I też się przejechała, wypalając: "Proszę pana, ja podczas operacji mogę się zarazić nowotworem!".
Bywały epitety dworskie. Rodak rodaka częstował wysokim tytułem, żeby mu szpilę wsadzić jeszcze głębiej. Jak Rakowski Wałęsę. Za oknami stał upalny sierpień 1983 r. Rzeczony Rakowski w randze wicepremiera i na luzie ("Pozwólcie, że zdejmę marynarkę") przywiózł do Gdańska na spotkanie ze stoczniowcami modną mantrę: "Solidarność niszczyła i zniszczyła się sama". Na to podniósł rękę "zwykły obywatel" Wałęsa i od wicepremiera łaskawcy usłyszał zachętę: "Porozmawiajmy jak doktor z doktorem". Bo Rakowski - wiadomo - pełny doktor Instytutu Nauk Społecznych. A Wałęsa? Szemrany posiadacz różnych honoris causa. A tak w ogóle to z bidą zaliczył zawodówkę w Lipnie. Już się Rakowski cieszył, że zgrabnym zdankiem Wałęsę położył na łopatki i rozdeptał. A tymczasem szpetnie się przejechał. Bo minęły ledwie dwa miesiące od spotkania w stoczni, a "doktor" Wałęsa odbierał pokojowego Nobla. A Rakowski? Na mieście mówią, że przebolał. Jak go tytułują "doktor Rakowski", pieni się mniej, niż gdy ktoś w jego obecności krzyknie "Sztandar wyprowadzić!".
Więcej możesz przeczytać w 37/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.