Po punku został tylko chwytliwy szyld, wykorzystywany przez amerykański przemysł muzyczny i kreatorów mody
Nie ma przyszłości. To najbardziej prorocze słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział Johnny Rotten, wokalista Sex Pistols. Bo punk, który wykreował, przyszłości nie miał. Świecił mocnym blaskiem, ale szybko się wypalił. Był wybuchową mieszanką alternatywnej kultury, anarchistycznej ideologii i nihilizmu. Społeczno-politycznym i na wskroś brytyjskim ruchem młodzieżowym, który tak naprawdę skończył się na początku lat 80., wraz z rzeczywistością, przeciw której był protestem. Paradoksalnie wielki sukces oznaczał początek końca, bo punk rock został wchłonięty przez jednego ze swoich głównych wrogów - kulturę masową. Przetrwała chwytliwa, ale pozbawiona pierwotnego znaczenia nazwa.
Musiało się tak stać, bo aktualność stracił podstawowy czynnik utrzymujący brytyjski punk przy życiu - kryzys społeczno--gospodarczo-polityczny. Młode pokolenie, poddane hedonistycznym pokusom, przerzuciło się na new wave i brit pop. Trup punka został wyeksportowany do Stanów Zjednoczonych. Tam poddano go liftingowi i przedstawiono urodziwym chłopcom z MTV, którzy znali więcej niż trzy akordy i w przeciwieństwie do poprzedników umieli śpiewać, po czym ubrano w markowe, dziurawe od nowości ciuchy. I gotowe. Co prawda, amerykańskim neopunkowym kapelom kolejnej fali, takim jak The Offspring, Green Day i Blink 182 muzycznie bliżej do zwykłego popu, ale to etykietka "punk" jest haczykiem, na który łowią słuchaczy.
Buntownicy z powodami
Lata 70. były w robotniczych dzielnicach Londynu czasem smrodu, brudu i ubóstwa. Ponad połowa młodych ludzi nie miała pracy. Trwał permanentny strajk służb porządkowych, więc na ulicach zalegały tony śmieci i walały się zdechłe szczury. Niemal codziennie odbywały się pikiety górników z likwidowanych przez Margaret Thatcher kopalni. Koraliki i kolorowe spodnie dzwony hipisów były już nie na miejscu, podobnie jak quasi-symfoniczne brzmienie weteranów muzycznej sceny. Stany Zjednoczone miały wtedy swoje ostre i kontrowersyjne kapele: Velvet Underground, The Ra-mones, The Stooges z Iggy Popem i New York Dolls. Wielka Brytania nie miała nic. Dlatego kiedy w 1976 r. pojawili się wyzywający i hałaśliwi Sex Pistols w podartych koszulkach pospinanych agrafkami, szok był powszechny. W ciągu 18 miesięcy istnienia Johnny Rotten i jego koledzy nagrali tylko jeden album i stworzyli całkiem nowy gatunek, w którym muzyczną wirtuozerię zastępowały energia, bunt i negacja.
Punk był programowo anty. Kontestował polityków, monarchię oraz inne gatunki muzyczne, czemu Rotten dał wyraz, paradując w koszulce z napisem "Nienawidzę Pink Floyd". Konserwatyści byli w szoku. Dziennikarz Brian Trueman powiedział, że punk jest gorszy niż komunizm i hiperinflacja. Już po dwóch latach mógł odetchnąć, bo Pistolsi w atmosferze karczemnych sporów o pieniądze zakończyli działalność. Honoru punka broniły nadal takie grupy jak The Damned, The Clash czy The Exploited, ale w latach 80. bunt niepostrzeżenie się wypalił. Idole wyszaleli się i wykrzyczeli, trochę nauczyli grać i próbowali czegoś nowego. Punk w swojej pierwotnej formie stracił rację bytu. Bono, lider U2, wspominał: "Przez minutę myśleliśmy, że będziemy zespołem punkowym, ale szybko odkryliśmy, że chcemy mówić coś więcej niż 'fuck off'".
Gdy na Wyspach punk był już passe, zaczął robić wielką karierę w Polsce. PRL był dla niego podatnym gruntem, bo tu dalej było się przeciw czemu buntować i protestować. A hasło "no future" dotyczyło całego społeczeństwa. Gdy władza zdecydowała się stworzyć w Jarocinie "wentyl bezpieczeństwa", muzyczny festiwal dla sfrustrowanych nastolatków, jego gwiazdami zostały zespoły inspirowane punkiem, takie jak Tilt, Brygada Kryzys, Dezerter, a potem Armia i Kult. Ale polski punk, tak jak brytyjski, skończył się wraz z pewną rzeczywistością polityczną.
Dziurawe Versace
O tym, że punk jako marka handlowa jest wiecznie żywy, oprócz wspomnianych amerykańskich zespołów wiedzą młode wokalistki pokroju Kelly Osbourne, Avril Lavigne czy Gwen Stefani. Połączenie go ze stylem glamour, to dziś ostatni krzyk mody. Bo ponadczasowa forma punku to właśnie moda. Wiedziała o tym już 30 lat temu Vivienne Westwood. Projektantka, której indywidualną ekspozycję urządzono dwa lata temu w londyńskim Victoria & Albert Museum i której projekty dominują na kończącej się właśnie w nowojorskim Metropolitan Museum of Art wystawie "AngloMania". Westwood w latach 70. prowadziła mały sklepik z lateksowymi ubraniami i akcesoriami sadomasochistycznymi. Ubierali się tam Sex Pistols, więc fetysz, obok podartych i o jeden rozmiar za małych koszulek, obcisłych dżinsów i skórzanych kurtek, szybko stał się znakiem rozpoznawczym stylu punk. Dzisiaj Westwood jest stylistycznym guru, a jej pomysły kopiują wszyscy.
Ubierająca księżną Dianę ZandraRhodes zaczęła używać odblaskowych kolorów oraz agrafek i łańcuchów ze złota, którymi spinała starannie wykończone i dobrze umiejscowione dziury. Podobnie Donatella Versace, która na premierę "Czterech wesel i pogrzebu" ubrała ówczesną narzeczoną Hugh Granta Liz Hurley w czarną suknię pospinaną gigantycznymi agrafkami. JC Castelbajac, drugi obok Westwood czołowy przedstawiciel punk fashion, ubierał Micka Jaggera, Madonnę i papieża Jana Pawła II. Punk mają dziś na sobie i słuchają wszyscy, którzy chcą być na czasie. Bo punk jest pop. A pop ma przyszłość.
Musiało się tak stać, bo aktualność stracił podstawowy czynnik utrzymujący brytyjski punk przy życiu - kryzys społeczno--gospodarczo-polityczny. Młode pokolenie, poddane hedonistycznym pokusom, przerzuciło się na new wave i brit pop. Trup punka został wyeksportowany do Stanów Zjednoczonych. Tam poddano go liftingowi i przedstawiono urodziwym chłopcom z MTV, którzy znali więcej niż trzy akordy i w przeciwieństwie do poprzedników umieli śpiewać, po czym ubrano w markowe, dziurawe od nowości ciuchy. I gotowe. Co prawda, amerykańskim neopunkowym kapelom kolejnej fali, takim jak The Offspring, Green Day i Blink 182 muzycznie bliżej do zwykłego popu, ale to etykietka "punk" jest haczykiem, na który łowią słuchaczy.
Buntownicy z powodami
Lata 70. były w robotniczych dzielnicach Londynu czasem smrodu, brudu i ubóstwa. Ponad połowa młodych ludzi nie miała pracy. Trwał permanentny strajk służb porządkowych, więc na ulicach zalegały tony śmieci i walały się zdechłe szczury. Niemal codziennie odbywały się pikiety górników z likwidowanych przez Margaret Thatcher kopalni. Koraliki i kolorowe spodnie dzwony hipisów były już nie na miejscu, podobnie jak quasi-symfoniczne brzmienie weteranów muzycznej sceny. Stany Zjednoczone miały wtedy swoje ostre i kontrowersyjne kapele: Velvet Underground, The Ra-mones, The Stooges z Iggy Popem i New York Dolls. Wielka Brytania nie miała nic. Dlatego kiedy w 1976 r. pojawili się wyzywający i hałaśliwi Sex Pistols w podartych koszulkach pospinanych agrafkami, szok był powszechny. W ciągu 18 miesięcy istnienia Johnny Rotten i jego koledzy nagrali tylko jeden album i stworzyli całkiem nowy gatunek, w którym muzyczną wirtuozerię zastępowały energia, bunt i negacja.
Punk był programowo anty. Kontestował polityków, monarchię oraz inne gatunki muzyczne, czemu Rotten dał wyraz, paradując w koszulce z napisem "Nienawidzę Pink Floyd". Konserwatyści byli w szoku. Dziennikarz Brian Trueman powiedział, że punk jest gorszy niż komunizm i hiperinflacja. Już po dwóch latach mógł odetchnąć, bo Pistolsi w atmosferze karczemnych sporów o pieniądze zakończyli działalność. Honoru punka broniły nadal takie grupy jak The Damned, The Clash czy The Exploited, ale w latach 80. bunt niepostrzeżenie się wypalił. Idole wyszaleli się i wykrzyczeli, trochę nauczyli grać i próbowali czegoś nowego. Punk w swojej pierwotnej formie stracił rację bytu. Bono, lider U2, wspominał: "Przez minutę myśleliśmy, że będziemy zespołem punkowym, ale szybko odkryliśmy, że chcemy mówić coś więcej niż 'fuck off'".
Gdy na Wyspach punk był już passe, zaczął robić wielką karierę w Polsce. PRL był dla niego podatnym gruntem, bo tu dalej było się przeciw czemu buntować i protestować. A hasło "no future" dotyczyło całego społeczeństwa. Gdy władza zdecydowała się stworzyć w Jarocinie "wentyl bezpieczeństwa", muzyczny festiwal dla sfrustrowanych nastolatków, jego gwiazdami zostały zespoły inspirowane punkiem, takie jak Tilt, Brygada Kryzys, Dezerter, a potem Armia i Kult. Ale polski punk, tak jak brytyjski, skończył się wraz z pewną rzeczywistością polityczną.
Dziurawe Versace
O tym, że punk jako marka handlowa jest wiecznie żywy, oprócz wspomnianych amerykańskich zespołów wiedzą młode wokalistki pokroju Kelly Osbourne, Avril Lavigne czy Gwen Stefani. Połączenie go ze stylem glamour, to dziś ostatni krzyk mody. Bo ponadczasowa forma punku to właśnie moda. Wiedziała o tym już 30 lat temu Vivienne Westwood. Projektantka, której indywidualną ekspozycję urządzono dwa lata temu w londyńskim Victoria & Albert Museum i której projekty dominują na kończącej się właśnie w nowojorskim Metropolitan Museum of Art wystawie "AngloMania". Westwood w latach 70. prowadziła mały sklepik z lateksowymi ubraniami i akcesoriami sadomasochistycznymi. Ubierali się tam Sex Pistols, więc fetysz, obok podartych i o jeden rozmiar za małych koszulek, obcisłych dżinsów i skórzanych kurtek, szybko stał się znakiem rozpoznawczym stylu punk. Dzisiaj Westwood jest stylistycznym guru, a jej pomysły kopiują wszyscy.
Ubierająca księżną Dianę ZandraRhodes zaczęła używać odblaskowych kolorów oraz agrafek i łańcuchów ze złota, którymi spinała starannie wykończone i dobrze umiejscowione dziury. Podobnie Donatella Versace, która na premierę "Czterech wesel i pogrzebu" ubrała ówczesną narzeczoną Hugh Granta Liz Hurley w czarną suknię pospinaną gigantycznymi agrafkami. JC Castelbajac, drugi obok Westwood czołowy przedstawiciel punk fashion, ubierał Micka Jaggera, Madonnę i papieża Jana Pawła II. Punk mają dziś na sobie i słuchają wszyscy, którzy chcą być na czasie. Bo punk jest pop. A pop ma przyszłość.
Więcej możesz przeczytać w 37/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.