Niewypowiedzenie przez Rydza-Śmigłego wojny Sowietom było największym błędem naszej wojennej polityki
Pierwsze meldunki o przekroczeniu przez Armię Czerwoną granicy Rzeczypospolitej na całej jej długości dotarły do sztabu naczelnego wodza w Kosowie 17 września, tuż przed świtem. Były tyleż zaskakujące, ile sprzeczne i niejasne. Co to znaczy: wkroczyły? - zadawano sobie pytanie. W jakim charakterze wkroczyły? Czy idą nam z pomocą? Ewentualność sowieckiej agresji w tej wojnie po stronie niemieckiej - jak się zdaje - w ogóle nie była brana pod uwagę. Mimo alarmistycznych raportów z Moskwy attaché wojskowego RP płk. dypl. Stefana Brzeszczyńskiego donoszącego 10 września o niemal pewnym wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski, mimo raportów o mobilizacji kolejnych roczników żołnierzy, mimo doniesień o skupieniu przy granicy Rzeczypospolitej kilkusettysięcznych oddziałów. Ze strażnic Korpusu Ochrony Pogranicza od dobrych kilku dni płynęły meldunki o dziwnych parawanach po sowieckiej stronie, za którymi Rosjanie coś próbują ukryć i tylko słychać spoza nich pracę wielkich czołgowych silników.
Zwiastuny napaści
Historycy do dzisiaj nie potrafią pojąć, jak mogły ujść polskiej uwadze tzw. grupy dywersyjno-sabotażowe, niektóre liczące po 300 osób, które od kilku już dni działały po polskiej stronie, w pobliżu węzłów komunikacyjnych, mostów, dworców i wiaduktów. Jak można było dać się nabrać na zapewnienia sowieckiego ambasadora Nikołaja Szaronowa, który jeszcze 10 września mamił polską stronę możliwością dostaw z ZSRR materiałów strategicznych, koniecznych do prowadzenia wojny z Niemcami, by 11 września nagle zniknąć pod pretekstem braku łączności z Moskwą. Zaskoczenie było całkowite. "Widoczne było, że katastrofa jest nieunikniona - zanotował w swym 'Ostatnim raporcie' minister Józef Beck. - Na moje pytanie, czy marszałek Śmigły dysponuje jakimikolwiek siłami w Małopolsce Wschodniej, aby powstrzymać napór wojsk sowieckich, otrzymałem odpowiedź, że poza KOP-em mogą się znaleźć tylko luźne bataliony marszowe, ale praktycznie opór jest beznadziejny". W rzeczywistości odpowiedź Śmigłego była - jak się wydaje - odległa od prawdy.
Pół milionagotowych do walki
Jak szacują historycy, 17 września na tzw. przedmościu rumuńskim i kresach wschodnich Rzeczypospolitej znajdowało się ponad 200 tys. żołnierzy wycofujących się w regularnych oddziałach na wschód od Wisły oraz około 200 tys. przeważnie nieuzbrojonych żołnierzy w rozpaczliwej tułaczce szukających swego przydziału mobilizacyjnego. Jeżeli dodać do tej liczby pięć pułków i jedną brygadę KOP, jeżeli pamiętać o 20-tysięcznej Grupie Polesie gen. Franciszka Kleeberga, to siły polskie mogły sięgnąć pół miliona gotowych walczyć ludzi. 17 września, o czym próbowano nie pamiętać w peerelowskim podręczniku historii Polski, broniła się jeszcze Warszawa i Modlin. Walczyło Wybrzeże. Oddziały Armii Poznań i Pomorze po bitwie nad Bzurą przebijały się do Warszawy. Bronił się Lwów, a na wschód przebijały się armie gen. Piskora. W Białowieży po wydostaniu się z okrążenia pod Zambrowem znajdowała się Samodzielna Grupa Operacyjna Narew, Suwalska Brygada Kawalerii i część brygady podlaskiej. Jeżeli ktoś chciałby nadal walczyć, to - nie ulega kwestii - że było jeszcze kim walczyć.
Marszałek Śmigły cały dzień 17 września rozważał treść swego najważniejszego w życiu rozkazu, zastanawiając się - jak pisał Józef Beck - "Bić się czy tylko ostrzelać plac...". Tymczasem znad granicy Rzeczypospolitej przychodziły kolejne meldunki. Załogi warowni KOP pod sowieckim naporem wycofywały się na zachód. Niektóre, jak batalion Sarny płk. Nikodema Sulika, podjęły bitwę, która miała trwać trzy dni. Marynarze Flotylli Pińskiej wobec dramatycznie niskiego poziomu wody zdecydowali się zniszczyć i zatopić swoje jednostki i dołączyć do grupy Kleeberga, by po kolejnych walkach z Sowietami pod Jabłonią i Milejowem zakończyć swą pełną chwały kampanię w ostatniej bitwie września, pod Kockiem. Walczyły Nowogródczyzna i Wileńszczyzna. Bataliony KOP Głębokie, Krasne, Iwieniec, Kleck i Baranowicze. Walczyła brygada KOP Polesie. Swą nie znaną w Polsce legendę miały niebawem zapisać "orlęta grodnieńskie". Choć bez rozkazów - jednak Polska walczyła. Dwaj żołnierze z Wilna, którym tego dnia przypadła warta na Rossie przed złożonym tu sercem marszałka Piłsudskiego, woleli zginąć, niż opuścić swój posterunek.
Kłamliwa propaganda
"Żołnierze! Co pozostało wam? O co i z kim walczycie? Dla czego narażacie życie? Opór wasz jest bezskuteczny - głosiły ulotki rozrzucane przez sowieckie samoloty. - Oficerowie pędzą was na bezsensowną rzeź. Oni nienawidzą was i wasze rodziny (...). Nie wierzcie swym oficerom. Oficerowie i generałowie są waszymi wrogami (...). Żołnierze bijcie oficerów i generałów (...). Przechodźcie śmiało do nas, do waszych braci, do Armii Czerwonej. Wierzcie nam! Armia Czerwona Związku Radzieckiego - to wasz jedyny przyjaciel". Mimo tak gorących zaproszeń historia nie zna przykładów żołnierskiej niesubordynacji, zdrady i buntu wobec swych dowódców. Owego 17 września walkę podejmowano nawet w sytuacjach beznadziejnych. Gdy w Zaleszczykach koło południa, po niedzielnej mszy, ludzie wychodzili z kościoła, nagle z okolicznych gór nadjechały czołgi. Wszystkie udekorowane flagami biało-czerwonymi i sowieckimi z sierpem i młotem. Na pierwszym z nich umieszczono wielką tablicę z napisem: "Rosja Polsce - na pomoc!". Kiedy ludzie to zobaczyli, zaczęli bić brawo. Gdzieś znalazły się kwiaty. Zrobił się ruch, wiwaty. Aż do momentu, gdy okazało się, że cały ryneczek otoczony jest przez czołgi, z których padł rozkaz: "Ruki wwierch. BrosatŐ orużije" (Ręce do góry, rzucać broń). Jak zaświadcza relacja Kazimierza Konkolewskiego, liczącego sobie wówczas dziewięć lat, ludzie, którzy się rozbiegli na wszystkie strony, niebawem powrócili z bronią i zaczęła się nierówna walka, która trwać miała całą dobę.
Rozkaz: nie walczyć
17 września około godziny 22.00 naczelny wódz marszałek Rydz-Śmigły zdecydował się wreszcie przedstawić swój rozkaz. Być może najdziwniejszy, najbardziej niezrozumiały rozkaz w całej polskiej najnowszej historii. "Sowiety wkroczyły. Zarządzam ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, tylko w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami - bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii". Już pierwsze słowa tego rozkazu muszą budzić niepokój i wątpliwości; "Sowiety wkroczyły..." - ale jako kto? Czy te słowa proklamują wojnę? Jakże inaczej brzmiał ten rozkaz choćby w porównaniu z rozkazem Śmigłego z 1 września 1939 r.: "Żołnierze, walczycie o istnienie i przyszłość. Za każdy krok zrobiony w Polsce musi wróg drogo zapłacić krwią. (...) Bez względu na długotrwałość wojny i poniesione ofiary ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas i do naszych sprzymierzeńców". W rozkazie z 17 września nie ma nawet słowa o wojnie. Co więcej, jednoznacznie pada w nim polecenie, by z bolszewikami nie walczyć!
W łapach NKWD
Być może niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że ten nieszczęsny rozkaz miał obowiązywać w gruncie rzeczy przez całą wojnę, stawiając sprawę polską w bardzo trudnej sytuacji. Oto bowiem fakt nieogłoszenia stanu wojny zwolnił naszych sojuszników z jakichkolwiek zobowiązań w tej sprawie wobec strony polskiej. Oświadczenia strony sowieckiej były pokrętne i bełkotliwe: "Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła wszystkie swoje rejony przemysłowe i centra kulturalne. Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Przez to samo zawarte między ZSRR i Polską umowy straciły moc prawną". Jednak bez względu na to niewypowiedzenie wojny przez Polaków pozbawiało nas "opieki prawnej" ze strony Europy. Natomiast gdy sowieci wkroczyli do Finlandii w listopadzie 1939 r., Liga Narodów natychmiast uznała za właściwe wykluczyć Związek Sowiecki ze swojego składu.
Wystarczy przypomnieć mowę Churchilla, wygłoszoną przez radio 1 października 1939 r., by uzmysłowić sobie, jak dalece ów fakt niewypowiedzenia przez Polaków wojny Sowietom był korzystny z punktu widzenia planów i interesów brytyjskich: "Moglibyśmy życzyć sobie, aby Rosjanie zajęli swe obecne pozycje w charakterze przyjaciół i sojuszników Polski (...), lecz fakt zajmowania tej linii przez wojska rosyjskie jest wywołany wyraźną koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa Rosji w obliczu zagrożenia ze strony narodowych socjalistów. W każdym razie linia ta istnieje i powstał front wschodni, którego Niemcy hitlerowskie nie śmieją atakować". Z punktu widzenia politycznych interesów Polski ten rozkaz Śmigłego miał przynieść tragiczne i nieobliczalne skutki. Skoro nie było wojny, to tym samym nie ma mowy o okupacji wschodnich ziem - argumentowali Rosjanie. Tym samym - mówili podczas rozmów Majski - Sikorski w Londynie w lipcu 1941 r. - o przyszłości tych ziem powinien rozstrzygnąć plebiscyt ludności po wojnie. Ani słowem przy tym nie zająknęli się, że w 1940 r. z owych ziem wschodnich wywieźli na Sybir setki tysięcy polskich rodzin.
W dyskusji o tym dziwnym rozkazie Śmigłego, przez wielu historyków uważanym za największy błąd naszej wojennej polityki, pada także pytanie bez odpowiedzi: czy oto gdybyśmy ogłosili stan wojny między Polską i Rosją Sowiecką, czy wówczas nasi oficerowie, jeńcy wojenni, a nie internowani, trafiliby pod zbrodniczą opiekę NKWD? Czy zdarzyłby się w naszej historii tragiczny rozdział katyński? W polskiej tradycji wydarzenia 17 września 1939 r. zostały zapisane przez zbiorową pamięć Polaków jako "nóż w plecy" wbity przez Rosję. Dzisiaj wszystkie badania historyków wydają się tę ocenę potwierdzać. Z jednym małym uzupełnieniem. Okazuje się bowiem, że były także rany, które zadaliśmy sobie sami.
Zwiastuny napaści
Historycy do dzisiaj nie potrafią pojąć, jak mogły ujść polskiej uwadze tzw. grupy dywersyjno-sabotażowe, niektóre liczące po 300 osób, które od kilku już dni działały po polskiej stronie, w pobliżu węzłów komunikacyjnych, mostów, dworców i wiaduktów. Jak można było dać się nabrać na zapewnienia sowieckiego ambasadora Nikołaja Szaronowa, który jeszcze 10 września mamił polską stronę możliwością dostaw z ZSRR materiałów strategicznych, koniecznych do prowadzenia wojny z Niemcami, by 11 września nagle zniknąć pod pretekstem braku łączności z Moskwą. Zaskoczenie było całkowite. "Widoczne było, że katastrofa jest nieunikniona - zanotował w swym 'Ostatnim raporcie' minister Józef Beck. - Na moje pytanie, czy marszałek Śmigły dysponuje jakimikolwiek siłami w Małopolsce Wschodniej, aby powstrzymać napór wojsk sowieckich, otrzymałem odpowiedź, że poza KOP-em mogą się znaleźć tylko luźne bataliony marszowe, ale praktycznie opór jest beznadziejny". W rzeczywistości odpowiedź Śmigłego była - jak się wydaje - odległa od prawdy.
Pół milionagotowych do walki
Jak szacują historycy, 17 września na tzw. przedmościu rumuńskim i kresach wschodnich Rzeczypospolitej znajdowało się ponad 200 tys. żołnierzy wycofujących się w regularnych oddziałach na wschód od Wisły oraz około 200 tys. przeważnie nieuzbrojonych żołnierzy w rozpaczliwej tułaczce szukających swego przydziału mobilizacyjnego. Jeżeli dodać do tej liczby pięć pułków i jedną brygadę KOP, jeżeli pamiętać o 20-tysięcznej Grupie Polesie gen. Franciszka Kleeberga, to siły polskie mogły sięgnąć pół miliona gotowych walczyć ludzi. 17 września, o czym próbowano nie pamiętać w peerelowskim podręczniku historii Polski, broniła się jeszcze Warszawa i Modlin. Walczyło Wybrzeże. Oddziały Armii Poznań i Pomorze po bitwie nad Bzurą przebijały się do Warszawy. Bronił się Lwów, a na wschód przebijały się armie gen. Piskora. W Białowieży po wydostaniu się z okrążenia pod Zambrowem znajdowała się Samodzielna Grupa Operacyjna Narew, Suwalska Brygada Kawalerii i część brygady podlaskiej. Jeżeli ktoś chciałby nadal walczyć, to - nie ulega kwestii - że było jeszcze kim walczyć.
Marszałek Śmigły cały dzień 17 września rozważał treść swego najważniejszego w życiu rozkazu, zastanawiając się - jak pisał Józef Beck - "Bić się czy tylko ostrzelać plac...". Tymczasem znad granicy Rzeczypospolitej przychodziły kolejne meldunki. Załogi warowni KOP pod sowieckim naporem wycofywały się na zachód. Niektóre, jak batalion Sarny płk. Nikodema Sulika, podjęły bitwę, która miała trwać trzy dni. Marynarze Flotylli Pińskiej wobec dramatycznie niskiego poziomu wody zdecydowali się zniszczyć i zatopić swoje jednostki i dołączyć do grupy Kleeberga, by po kolejnych walkach z Sowietami pod Jabłonią i Milejowem zakończyć swą pełną chwały kampanię w ostatniej bitwie września, pod Kockiem. Walczyły Nowogródczyzna i Wileńszczyzna. Bataliony KOP Głębokie, Krasne, Iwieniec, Kleck i Baranowicze. Walczyła brygada KOP Polesie. Swą nie znaną w Polsce legendę miały niebawem zapisać "orlęta grodnieńskie". Choć bez rozkazów - jednak Polska walczyła. Dwaj żołnierze z Wilna, którym tego dnia przypadła warta na Rossie przed złożonym tu sercem marszałka Piłsudskiego, woleli zginąć, niż opuścić swój posterunek.
Kłamliwa propaganda
"Żołnierze! Co pozostało wam? O co i z kim walczycie? Dla czego narażacie życie? Opór wasz jest bezskuteczny - głosiły ulotki rozrzucane przez sowieckie samoloty. - Oficerowie pędzą was na bezsensowną rzeź. Oni nienawidzą was i wasze rodziny (...). Nie wierzcie swym oficerom. Oficerowie i generałowie są waszymi wrogami (...). Żołnierze bijcie oficerów i generałów (...). Przechodźcie śmiało do nas, do waszych braci, do Armii Czerwonej. Wierzcie nam! Armia Czerwona Związku Radzieckiego - to wasz jedyny przyjaciel". Mimo tak gorących zaproszeń historia nie zna przykładów żołnierskiej niesubordynacji, zdrady i buntu wobec swych dowódców. Owego 17 września walkę podejmowano nawet w sytuacjach beznadziejnych. Gdy w Zaleszczykach koło południa, po niedzielnej mszy, ludzie wychodzili z kościoła, nagle z okolicznych gór nadjechały czołgi. Wszystkie udekorowane flagami biało-czerwonymi i sowieckimi z sierpem i młotem. Na pierwszym z nich umieszczono wielką tablicę z napisem: "Rosja Polsce - na pomoc!". Kiedy ludzie to zobaczyli, zaczęli bić brawo. Gdzieś znalazły się kwiaty. Zrobił się ruch, wiwaty. Aż do momentu, gdy okazało się, że cały ryneczek otoczony jest przez czołgi, z których padł rozkaz: "Ruki wwierch. BrosatŐ orużije" (Ręce do góry, rzucać broń). Jak zaświadcza relacja Kazimierza Konkolewskiego, liczącego sobie wówczas dziewięć lat, ludzie, którzy się rozbiegli na wszystkie strony, niebawem powrócili z bronią i zaczęła się nierówna walka, która trwać miała całą dobę.
Rozkaz: nie walczyć
17 września około godziny 22.00 naczelny wódz marszałek Rydz-Śmigły zdecydował się wreszcie przedstawić swój rozkaz. Być może najdziwniejszy, najbardziej niezrozumiały rozkaz w całej polskiej najnowszej historii. "Sowiety wkroczyły. Zarządzam ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, tylko w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami - bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii". Już pierwsze słowa tego rozkazu muszą budzić niepokój i wątpliwości; "Sowiety wkroczyły..." - ale jako kto? Czy te słowa proklamują wojnę? Jakże inaczej brzmiał ten rozkaz choćby w porównaniu z rozkazem Śmigłego z 1 września 1939 r.: "Żołnierze, walczycie o istnienie i przyszłość. Za każdy krok zrobiony w Polsce musi wróg drogo zapłacić krwią. (...) Bez względu na długotrwałość wojny i poniesione ofiary ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas i do naszych sprzymierzeńców". W rozkazie z 17 września nie ma nawet słowa o wojnie. Co więcej, jednoznacznie pada w nim polecenie, by z bolszewikami nie walczyć!
W łapach NKWD
Być może niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że ten nieszczęsny rozkaz miał obowiązywać w gruncie rzeczy przez całą wojnę, stawiając sprawę polską w bardzo trudnej sytuacji. Oto bowiem fakt nieogłoszenia stanu wojny zwolnił naszych sojuszników z jakichkolwiek zobowiązań w tej sprawie wobec strony polskiej. Oświadczenia strony sowieckiej były pokrętne i bełkotliwe: "Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła wszystkie swoje rejony przemysłowe i centra kulturalne. Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Przez to samo zawarte między ZSRR i Polską umowy straciły moc prawną". Jednak bez względu na to niewypowiedzenie wojny przez Polaków pozbawiało nas "opieki prawnej" ze strony Europy. Natomiast gdy sowieci wkroczyli do Finlandii w listopadzie 1939 r., Liga Narodów natychmiast uznała za właściwe wykluczyć Związek Sowiecki ze swojego składu.
Wystarczy przypomnieć mowę Churchilla, wygłoszoną przez radio 1 października 1939 r., by uzmysłowić sobie, jak dalece ów fakt niewypowiedzenia przez Polaków wojny Sowietom był korzystny z punktu widzenia planów i interesów brytyjskich: "Moglibyśmy życzyć sobie, aby Rosjanie zajęli swe obecne pozycje w charakterze przyjaciół i sojuszników Polski (...), lecz fakt zajmowania tej linii przez wojska rosyjskie jest wywołany wyraźną koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa Rosji w obliczu zagrożenia ze strony narodowych socjalistów. W każdym razie linia ta istnieje i powstał front wschodni, którego Niemcy hitlerowskie nie śmieją atakować". Z punktu widzenia politycznych interesów Polski ten rozkaz Śmigłego miał przynieść tragiczne i nieobliczalne skutki. Skoro nie było wojny, to tym samym nie ma mowy o okupacji wschodnich ziem - argumentowali Rosjanie. Tym samym - mówili podczas rozmów Majski - Sikorski w Londynie w lipcu 1941 r. - o przyszłości tych ziem powinien rozstrzygnąć plebiscyt ludności po wojnie. Ani słowem przy tym nie zająknęli się, że w 1940 r. z owych ziem wschodnich wywieźli na Sybir setki tysięcy polskich rodzin.
W dyskusji o tym dziwnym rozkazie Śmigłego, przez wielu historyków uważanym za największy błąd naszej wojennej polityki, pada także pytanie bez odpowiedzi: czy oto gdybyśmy ogłosili stan wojny między Polską i Rosją Sowiecką, czy wówczas nasi oficerowie, jeńcy wojenni, a nie internowani, trafiliby pod zbrodniczą opiekę NKWD? Czy zdarzyłby się w naszej historii tragiczny rozdział katyński? W polskiej tradycji wydarzenia 17 września 1939 r. zostały zapisane przez zbiorową pamięć Polaków jako "nóż w plecy" wbity przez Rosję. Dzisiaj wszystkie badania historyków wydają się tę ocenę potwierdzać. Z jednym małym uzupełnieniem. Okazuje się bowiem, że były także rany, które zadaliśmy sobie sami.
Więcej możesz przeczytać w 37/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.