Ta myśl pojawia się zawsze. Czasem na 20., czasem na 30., czasem na 37. kilometrze. Jakim idiotą trzeba być, żeby miesiącami skazywać się na wyrzeczenia i cierpienia tylko po to, żeby teraz móc pocierpieć jeszcze bardziej, tak do absolutnego kresu wytrzymałości.
Maratończycy nazywają ten moment „zderzeniem ze ścianą". To chwila, kiedy nogi nie chcą biec, płuca chcą krzyczeć, a głowa krzyczy. Albo inaczej, syczy – stań, skończ to, zejdź z trasy, nic się nie stanie, boli cię, okrutnie cię boli, zobacz, wszyscy cię wyprzedzają, każdy krok boli, a to jeszcze tyle kilometrów.
Daj spokój, nic się nie stanie. To jest mocny głos. Więcej, on brzmi jak głos rozsądku. Bo rozsądek rzeczywiście kazałby zejść z trasy. Serce wali jak młot. Człowiek czuje, że to już jest zamach na własny organizm.
Więcej możesz przeczytać w 52-53/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.