Scenka powyższa dotyczy czasów stanu wojennego. Szkoda, że pasuje, jak ulał, do współczesności (z tą różnicą, że działaby się w Tunezji). Che Guevara, bojówkarz, partyzant, fanatyk, bohater nie z mojej bajki, nawoływał swoich twardych jak stal kolegów: „Nie traćcie czułości". Ciekawe, co powiedziałby dzisiejszym Polakom, a gdyby już powiedział o tej czułości, czy nie zostałby po prostu wyśmiany. Nieczułość sięgnęła szczytu. Bardzo przyzwoici ludzie całkowicie odrzucają pogląd, że publiczne wykrzykiwanie o „krwi na rękach" premiera albo „krwi na rękach b. prezydenta” jest draństwem. Draństwem jest tylko zacieranie różnicy między „tamtymi” podłymi narracjami a naszymi, będącymi tylko uzasadnioną obroną własną… Polacy wyglądają na zagubionych, jak nigdy po 1939 roku. Nie potrafią ocenić artykułu, wypowiedzi, kazania, mowy pogrzebowej, lustracyjnej czkawki, żartu, wydarzenia, zmyślenia – dopóki nie zobaczą znaku drogowego „PiS” albo „PO”. Kiedy wreszcie wiedzą, czy żart padł z ust „peowca”, czy „pisowca”, wiedzą zarazem, czy był on śmieszny, czy obrzydliwy. Dopiero kiedy dowiedzą się, czy lustracja dotyczy kogoś z PO, czy kogoś z PiS, uznają zlustrowanego za agenta albo za ofiarę pomówień. I tak dalej. Swoje szczere przecież emocje uważają za kręgosłup moralny, a przecież są one tylko tego kręgosłupa atrapą. Nie to że ludzie ci nie mają moralności(ale bym się rymsnął, o rany!), mają, po prostu tam, gdzie wystawiają czułki dla oceny sytuacji politycznej, tam moralny osąd zastąpiony zostaje oceną, czy watahy zostały już dorżnięte. Bo dopóki dorżnięte nie są, dopóty inną miarą odmierzamy uczynki „naszych” i „nie naszych”. Jak za okupacji. Ilu naprawdę porządnych ludzi bawiło określanie PiS per bydło albo zacierało ręce, kiedy Jarosław Kaczyński zarzucił Niesiołowskiemu, że ten „sypał w śledztwie” (w latach komunizmu).
Nie będę się czuł dobrze w Polsce, w której watahy którejkolwiek ze stron zostaną dorżnięte. Nie czuję się zbyt dobrze, kiedy zaakceptowano w powszechnym, jak to się uczenie mówi, dyskursie, sposób rozumowania prymitywnych plemion. Znajomi, którym czasem sprzedaję ten pogląd, fukają: „Przecież nie ma symetrii pomiędzy łajdactwem PiS a łajdactwem PO, nie wolno ci wrzucać wszystkiego do jednego worka". Nie wrzucam. Właśnie w ogóle łajdactwa nie wpuszczam do domu, bez względu na proporcje. Sam mam mocne poglądy, nie jest mi wszystko jedno, kto rządzi, doceniam polityczną walkę moich reprezentantów z rywalami – walczą w moim imieniu. Nie widzę jednak powodu, by oferować „swoim" coś więcej niż głos w wyborach i trochę sympatii. Poczucie smaku, obiektywizm, czułość, tego się nie oddaje. W sprawach podstawowych nie ma żadnego „oj tam, oj tam”.
Nie lubię tego, a sam użyłem: „to nie jest bohater mojej bajki, ale…". Przeklęty chwast językowy. Zupełnie, jakby samo słuchanie osób o innych poglądach niż moje stanowiło godny odnotowania wyczyn. Cytując wroga (czy źle przetłumaczyłem „bohatera nie mojej bajki"?), dodajemy własnym poglądom wiarygodności. Frazy „To nie jest bohater…" używa, tak na oko, 90 % osób występujących w mediach. Praktycznie wszyscy czują potrzebę wskazania na siebie jako na ludzi otwartych, koncyliacyjnych i zasłuchanych w drugiego człowieka, osobliwie tego z innej bajki. Nachalność, z jaką to podkreślają, wskazuje, że jest akurat odwrotnie, że w innych bajkach mieszkają same monstra.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.